Nowy rok szkolny rozpoczął się w nowym budynku, z dwiema obszernymi, jasnymi klasami, wyposażonymi w piękne, wygodne ławki, katedrę na podwyższonym podium, po dwie duże tablice na stojakach, mapami na ścianach oraz podręczną szafę na przechowywanie pomocy naukowych.
W budynku szkolnym było mieszkanie dwupokojowe z kuchnią dla kierownika szkoły, oraz urząd pocztowy (na parterze). Natomiast na piętrze były dwa pokoje dla nauczycieli samotnych. Przy szkole był założony duży ogród owocowo-warzywny dla kierownika. Poza tym w podwórzu stała piękna stodoła, mieszcząca w sobie małą obórkę, chlewik i kurnik. Do szkoły bowiem należało 10 mórg ziemi, której uprawa obciążała gospodarzy posiadających konie. Z tego gospodarstwa korzystał tylko kierownik.
Kierownikiem został kierownik szkoły w Strzyżewie, pan Zobel, Niemiec, nieznający absolutnie języka polskiego. Drugim nauczycielem był pan Gracz, zniemczony Polak, syn górnika z Westfalii, mówiący dobrze po polsku, może i czujący się nadal Polakiem, ale niezdradzający się z tym. Gracz prowadził klasę I, Zobel II. Z wszystkich dzieci obu klas tylko troje rozumiało trochę po niemiecku: dwie córki gorzelanego Jabłońskiego, obie starsze ode mnie, jedna o rok, druga o dwa lata, oraz ja.
Gracz, znający język polski, miał sytuację ułatwioną, mógł sobie na lekcjach jakoś radzić, ale Zobel? Długo trzeba by się zastanawiać, jaką przyjąć metodę, żeby z tymi „niemowami” nawiązać jakiś kontakt, nie mówiąc o wbijaniu im do głowy wiadomości.
Jak Zobel się do tego zabrał? Okazało się, iż w bardzo prosty sposób. Każdy bez wyjątku nauczyciel szkoły ludowej musiał umieć grać na skrzypcach, a więc znać nuty, aby mógł uczyć śpiewu. Jak już wspomniałem, śpiew w szkole niemieckiej był bardzo ważnym elementem w programie nauczania. Otóż Zobel, zdając sobie sprawę z sytuacji, w jakiej się nagle znalazł – w Strzyżewie większość mieszkańców stanowili koloniści niemieccy – przyszedł na pierwszą lekcję z nami ze skrzypcami.
Już samo zjawienie się nauczyciela z instrumentem muzycznym, a nie z trzcinką, sprawiło, że dzieci przestały się go bać. Popatrzył na nas, zlustrował wszystkich i, nie odezwawszy się słowem, zaczął grać bardzo prostą i powtarzającą się melodię. Kilka razy ją powtórzył, następnie sam zaczął „mruczando” towarzyszyć skrzypcom. Po chwili kiwaniem głowy zachęcał klasę do wtórowania mu. Bardziej odważne i muzykalne dzieci zaczęły również „mruczando” mu pomagać. Powtórzył to kilka razy, żeby dzieci zrozumiały, że mu właśnie o to „mruczando” chodzi. Klasa się rozweseliła.
Po piętnastominutowej przerwie, spędzonej na dziedzińcu szkolnym, podczas której przebywał z nami – po to, abyśmy się z nim oswoili, od nowa to samo przez następną godzinę. Następnego dnia powtórka i sprawdzanie, czyśmy dobrze zapamiętali melodię. Dzieci wiejskie są na ogół muzykalniejsze od miejskich. Może stwarza to stałe przebywanie w przyrodzie – pola, łąki, kwiaty, świat zwierzęcy, bardziej gromadne życie, jak również ptaki-śpiewaki, których wtedy było pełno w ogrodach przydomowych, na drzewach przydrożnych. Rozśpiewany był wokół świat i rozśpiewani byli ludzie, zwłaszcza młodzież.
Zobel, stwierdziwszy, że dobrze zapamiętaliśmy melodię, grając teraz, zaczął śpiewać, wymawiając bardzo wyraźnie każde słowo. Piosenka brzmiała następująco:
O Tannenbaum, O Tannenbaum, Wie treu sind deine Blätter. Du grünst nicht nur zur Sommerzeit, Nein auch im Winter wenn es schneit. O Tannenbaum, O Tannenbaum, Wie grün sind deine Blätter!
Była to piosenka o jodle, o jej zawsze zielonych igłach, tak latem, jak i zimą, gdy śnieg spadnie. Po tej piosence następna: prośba do pszczółki, żeby wesoło brzęczała, nie odlatywała z naszych łąk, że żadnej krzywdy nie zazna:
Summ, summ, summ! Bienchen summ herum! Ei, wir tun dir nichts zu leide, Flieg nur aus in Wald und Heide! Summ, summ, summ! Bienchen summ herum!
Do tego były w książkach obrazki, które ilustrowały poszczególne wyrazy – jodła, zielone liście, padający śnieg, pszczółka, łączka. Śpiew przyczyniał się znakomicie do prawidłowego wymawiania słów, do przyzwyczajenia słuchu do obcych wyrazów. Była to bardzo skuteczna metoda uczenia języka obcego. Ale ile cierpliwości musiał włożyć w taką pracę nauczyciel, jakie musiał mieć nerwy. Zobel był rzeczywiście bardzo zrównoważonym człowiekiem, rzadko używał trzcinki, częściej wymyślał, i to brzydko, nazywając ofiarę swą, nawet czasem wulgarnie.
Mój młodszy brat Janek był wtedy w I klasie. Żeby Gracza związać z naszym domem, Ojciec zaproponował mu u nas obiady – był kawalerem – nie w restauracji, a w prywatnym mieszkaniu, oczywiście bezpłatne, niby za korepetycje języka niemieckiego, a po kilku tygodniach doszła nauka gry na skrzypcach, i wtedy Gracz otrzymywał wynagrodzenie za jedno i drugie.
Już na gwiazdkę 1909 roku otrzymaliśmy po parze skrzypiec. Ojciec bowiem marzył o tym, by jego synowie stali się muzykami, by kiedyś na murach Berlina ukazały się ogłoszenia, że przyjechali znani skrzypkowie, bracia Stanisław i Jan Zaborowscy. Ojciec lubił i rozumiał muzykę. Ilekroć w Berlinie występował Paderewski czy Rubinstein, zostawiał wszystko i jechał do Berlina. Ojciec nie należał do wyjątków, tłumy wówczas wyruszały do Berlina.
Niemcy, a z nimi i Polacy w Poznańskiem, byli bardzo umuzykalnieni, o czym najlepiej świadczą towarzystwa śpiewacze. W Berlinie polskich kół śpiewaczych było kilkadziesiąt. Nie było miasta w Wielkopolsce, w którym nie byłoby towarzystwa śpiewaczego.
Zdarzało się często, że przez Rososzycę przejeżdżał jakiś muzyk i wtedy Ojciec zapraszał go do swego biurka (pokoju pracy), by mu grał. Najczęściej bywał nim kuzyn Ojca, Józef Skupiński, członek jednej z orkiestr poznańskich, który w przejeździe do swych rodziców, do Grabowa, zawsze wstępował do nas, by się przywitać i odpocząć. Podróżowało się wtedy na rowerze na odcinkach dróg bez linii kolejowej. Kiedyś wspomniał wuj Józef, że na takich skrzypeczkach, jakie myśmy posiadali, trudno w ogóle dobrze zagrać. Wówczas Ojciec poprosił go, by się postarał o dwie pary dobrych skrzypiec. Znalazły się one wśród licznych prezentów gwiazdkowych pod choinką w roku 1910. Po kolacji wigilijnej Gracz nastroił nowe skrzypce i daliśmy pierwszy koncert. Repertuar składał się z kilku już przedtem dobrze przygotowanych kolęd. Zaszokowaliśmy audytorium – zwłaszcza Ojca. Gracz był dobrym muzykiem i pedagogiem, wymagał też solidnego przygotowania każdej zadanej lekcji, tym bardziej iż teraz coraz częściej Ojciec przychodził na lekcje. Siadał w fotelu i przysłuchiwał się naszej grze, będąc myślami najprawdopodobniej w sali koncertowej w Berlinie. Toteż robiliśmy szybkie postępy. Muzyce poświęcaliśmy codziennie minimum dwie godziny, językowi niemieckiemu – godzinę, tak że na przyjemności niewiele zostawało czasu. Odziedziczyłem po Ojcu dobry słuch i zamiłowanie do poważnej muzyki, przekazałem to następnie swoim dzieciom.
W niedziele i święta, a często i w wolny dzień powszedni, zwłaszcza kiedy Gracz wyjeżdżał na konferencje i konsultacje z inspektorem szkolnym, najprzyjemniejszą zabawą była jazda na „lorach”, wagonikach, którymi wożono rudę. Wtedy z placu składowego jechało się z góry w dół aż hen daleko w łąki do samej kopalni. Z powrotem chłopaki za kilka fenigów bądź torebkę cukierków ciągnęli lorę pod górę, żeby znowu zjechać ze mną w dół.
W starszych klasach był szczypiorniak, palant, bumerang, którym wspaniale rzucał Gracz. Przypuszczam, że nie gorzej od australijskiego tubylca. Po każdym rzucie bumerang wracał do Gracza, jakby był na sznurku prowadzony. To naprawdę piękny widok, kiedy bumerang, dotarłszy do swego apogeum, zatacza mały łuk i po tej samej drodze wraca do rąk rzucającego. Na trzy – cztery metry przed nim zniża swój lot prawie do ziemi, by łagodnie zacząć się wznosić znowu w górę tak że wprawny bumerangista może go zawsze chwycić ręką.
Starsi chłopcy urządzali wyścigi na rowerach. Rower był w tych czasach w każdym domu. Praktycznie był to ważny środek lokomocji, obok powozu czy furmanki. W niedzielę pod murem cmentarnym przy kościele stało kilkaset rowerów. Jedynie starsi i zamożniejsi gospodarze przyjeżdżali do kościoła końmi, reszta na rowerach, a niewiasty pieszo.
Urodziłem się w roku 1903, w rok po mnie – wspomniany już Jan, a w rok po nim Jadwiga. Nasza Matka urodziła ośmioro dzieci, jednak troje urodzonych przede mną i dwoje po Jadzi zmarło w niemowlęctwie.
Lata dziecięce i szkolne naszej trójki przebiegały w warunkach, o jakich dzisiaj niewiele dzieci z bogatych nawet rodzin może marzyć. Nie tylko dla tego, że Rodzice nasi byli ludźmi dość bogatymi, ale w ogóle były to lata dobrobytu, jaki istniał w Niemczech, we Francji i Anglii, dobrobytu, który skończył się z dniem wybuchu I wojny światowej i więcej się dotąd nie powtórzył w Europie. Dobrobyt ten przejawiał się nie tylko w nadmiarze, dosłownie w nadmiarze, wszelkich dóbr i środków, które zaspokajały wszelkie potrzeby, a nawet zachcianki człowieka, ale przede wszystkim stwarzał wyjątkowo sprzyjający klimat dla harmonijnego życia między ludźmi – bez względu na narodowość i wyznanie, a zwłaszcza życia rodzinnego w najszerszym tego słowa znaczeniu. Rodziny moich Rodziców były liczne i nie było tygodnia czy miesiąca, żeby się w tych rodzinach coś nie działo: urodziny, pogrzeb, zaręczyny, ślub, poprawiny, odpust, imieniny itd.
Właśnie te okazje do spotkań i zjazdów nadawały ówczesnemu życiu najwięcej uroku, zadowolenia po pracy, i właśnie one pozostawiły w mojej pamięci najprzyjemniejsze wspomnienia. Do nich często wracam myślami i żałuję, że moim dzieciom nie było dane przeżyć takiego okresu w ich życiu, a i wnukom nie zapowiada się zaznać lepszych czasów.
5
Rok 1912
Rok ten jest cezurą w życiu moich Rodziców i naszym. W krótkim przemówieniu przed Wieczerzą Wigilijną 1911 roku Ojciec mimochodem wspomniał, że jest to ostatnia wigilia w tym domu, a może nawet w Rososzycy. My, dzieci, nie zwróciliśmy na to większej uwagi, każde z nas raczej czekało na jak najszybsze zakończenie kolacji i przejście do sąsiedniego pokoju, gdzie na nas czekały prezenty, a było ich zawsze sporo, i to ciekawych i cennych. Rodzice nie żałowali pieniędzy na uprzyjemnianie nam życia, zaspokajali prawie wszystkie nasze pragnienia, nawet zachcianki, ale równocześnie wymagali od nas skrupulatnego wykonywania obowiązków i bezwzględnego posłuszeństwa. Nie używali jednak nigdy żadnych środków przymusu. Jedyną karą było klęczenie w kącie, przeważnie 15-minutowe – po nim przeproszenie.
Nie pamiętam, by taka kara spotkała kiedykolwiek Janka czy Jadzię. To były dzieci, które swym postępowaniem nigdy nie zasługiwały na naganę, a tym bardziej – karę. Były to dzieci ideały. Jedynie Staś się odrodził: to coś zbroił, to latał po wsi, to nie przyszedł na obiad, to wracał z wypraw pokaleczony, zakrwawiony, brudny.
W dodatku Staś to „francuski piesek”, któremu nigdy nie smakowało to, co stało na stole – musiał mieć to, co lubił. Z tym się Rodzice od dawna pogodzili. Albo sam sobie coś przyrządziłem, albo też Kasia mi upitrasiła jakiś mój przysmak. W zasadzie żywiłem się wyłącznie mięsem i pieczywem, co w naszych warunkach nigdy nie sprawiało kłopotu. Brało się nóż, szło się do spiżarni czy chłodni, ucięło się kawał mięsa, na jakie był w danej chwili apetyt, pobiło „gałką”, rzuciło na patelnię i obiad czy kolacja gotowa. Do tego kawałek chleba albo bułki – żadnych kartofli, klusek, kapusty, marchwi. Z zup uznawałem jedynie rosół z makaronem i czerninę z kaczki. Śniadania powtarzały się w dwóch wersjach: świeże chrupkie bułki wprost z pieca albo naleśniki. Zdarzała się też polewka, o której będzie jeszcze mowa. Mleka nie znosiłem od urodzenia.
Ojciec mnie bezgranicznie kochał i gotów był wszystko mi wybaczyć. Podczas kolacji wigilijnej w ubiegłym roku zdarzył się taki wypadek:
Matka koniecznie chciała, żebym spróbował zupy grzybowej. A gdy nie posłuchałem, uderzyła mnie lekko łyżką w policzek. Ojciec wstał od stołu i poszedł do siebie. Po chwili przyszła Kasia i oznajmiła, że pan kazał Szczepanowi założyć konie do bryczki. A więc wyjeżdża. Wszyscy zaczęli na mnie krzyczeć, że to z mego powodu. Rozpłakałem się. Kolacja i nastrój wigilijny się skończył.
Szczepan wrócił przed północą i zameldował, że odwiózł Pana na dworzec. Ojciec pojechał więc albo do Berlina do przyjaciół, albo do Cichockich, do ukochanej siostry Marii, do Bochum w Westfalii. Jestem głęboko przekonany, że po drodze zapomniał o incydencie, ale nie chciał się ośmieszać i wracać, skorzystał z okazji, by się na kilka dni wyrwać ze wsi.
Nie lubił wsi i nie mógł się do niej przyzwyczaić. Był człowiekiem wielkiego miasta, dobrze się czuł tylko w wielkim ruchu ludzi i zagadnień, nigdy nie przyzwyczaił się do wsi, mimo że przyszło mu na wsi żyć 49 lat, do samej śmierci. Kilkudniowy czy nawet tylko kilkugodzinny pobyt w mieście i spotkanie ze znajomymi były Ojcu tak potrzebne, jak górnikowi świeże powietrze czy choremu lekarstwo. Jestem pod tym względem odwrotnością Ojca, bo tak jak Ojcu miasto, mnie potrzebna jest wieś dla nabrania zapasu sił do dalszego działania i odnalezienia siebie. Kilkunastodniowy pobyt w Łąkocinach (gospodarstwie mego przyjaciela, Franka Barczaka) i wyżycie się w pracy fizycznej zastępowało mi sanatorium.
Przy końcu kwietnia 1912 roku, na trzy dni przed Wielkanocą – zakończenie roku szkolnego. Taki był wówczas obowiązujący w szkołach niemieckich okres nauki: od 1 czerwca do Wielkanocy. Rodzice zdecydowali, że nie będę dalej chodził do szkoły, a uczył się prywatnie w domu i przygotowywał się do gimnazjum.
Miałem skończone cztery klasy szkoły ludowej. Po dwóch latach nauki w domu obowiązywał mnie egzamin końcowy z przedmiotów 6-klasowej szkoły ludowej. Ferie w szkołach przypadały w okresie Wielkanocy i jesienią, na św. Michała, tzw. Kartoffeln-Ernte – wykopki.
Zmienił się teraz na najbliższe dwa lata rozkład zajęć. Zyskałem dużo więcej wolnego czasu dla siebie, gdyż wiele godzin w szkole było już dla mnie po prostu stratą, gdyż byłem znacznie dalej zaawansowany niż moi rówieśnicy klasowi – siedziałem i nudziłem się. Oczywiście mój program nauki na te dwa lata był znacznie szerszy, niż przewidywał program szkoły ludowej, ale i tak zostawało mi dużo wolnego czasu, bo byłem zdolnym uczniem.
Od pierwszych lat mojego dzieciństwa konie były moim hobby. Tak było przez całe życie i pozostało do dnia dzisiejszego, mimo że już od śmierci mojego serdecznego przyjaciela, Franciszka Barczaka, tj. od jesieni 1980 roku, przestałem mieć z nimi kontakt. Pozostał mi teraz tylko “Koń Polski”, kwartalnik, abonowany od lat, w którym śledzę coraz prędsze, niestety, cofanie się tak z trudem po wojnie odbudowanej hodowli dobrych ras polskich koni. Od piątego roku życia jeździłem konno – na oklep.
Ale nie jazda mnie tak pociągała, jak same konie. Znałem każdego konia we wsi i z majątku, pamiętam do dziś, jakiego konia czy konie posiadał w moich szkolnych latach każdy gospodarz we wsi czy jakimi jeździł każdy fornal w majątku. Jak tylko znalazłem chwilę wolną, biegłem do źrebiętarni, do starego Szczepana, stryja „naszego” Szczepana, pod którego opieką był od lat wychów źrebiąt na majątku, od momentu odsadzenia od matek, do ukończenia trzech lat, tzn. sprzedaży na remonty do wojska bądź przejścia do zaprzęgu.
Administratorem dóbr Skórzewskich był pan Braunek, wnuk Floriana Braunka, słynnego dowódcy przybocznej gwardii honorowej naczelnego wodza Powstania Listopadowego, generała Chłopickiego. Braunek, sam oficer kawalerii, postawił w Rososzycy na wysokim poziomie hodowlę koni roboczych, sprowadziwszy z Niemiec kilka rasowych klaczy hanowerskich i takiegoż reproduktora. Wszystkie maści gniadej. W krótkim czasie dochował się kilku potężnych, wspaniałych fornalek, jakimi nie mógł poszczycić się żaden majątek w szerokiej okolicy. Stangretem i zarazem masztalerzem był też fachowiec, były masztalerz z państwowej stadniny ogierów w słynnym Sierakowie, pan Nogajewski, którego ściągnął do tej pracy Braunek. W tak zwanej stajni cugowej wszystkie konie wyjazdowe były maści srokatej, półkrwi angielskiej, od własnych klaczy: i siwki, i kasztanki.
Dwie trzyletnie kasztanki z tego stada cugowych nabył przed rokiem Ojciec, obie jednakowo cechowane: z gwiazdkami na czole i białymi pęcinami tylnych nóg. Nogajewski ochrzcił je imionami: Gazela i Łasica. Chodziły u nas w normalnym roboczym zaprzęgu, rozwoziły razem z innymi chleb i pieczywo, białe i słodkie po wsiach, pracowały w polu, na wyjazdach Ojca zaprzęgano je do bryczki czy wolanta.
Wkrótce miało się wszystko zmienić, a właściwie ustać, i to w czasie największego rozwoju przedsiębiorstwa, które swym zasięgiem obejmowało część wschodnią powiatu ostrowskiego, wsie i majątki Sieroszewice, Latowice, Psary, Strzegowa, Gostyczyna, Śmiłów, Osiek, Chotów, Leziona, Sławin, nawet w Ostrowie był własny sklep, jak byśmy to dziś nazwali – fabryczny. Ale musiało się stać, jak już przed piętnastu laty założył Ojciec.
W 1912 r. kończył się kontrakt ze Skórzewskim i staje kopalnia. 28 czerwca 1912 roku Ojciec kończył 50 lat. Był zawsze zdania, że jeśli państwo 50-letniego pracownika posyła na emeryturę, uważając go za mniej wydajnego, to dlaczego nie stosuje tego samego do siebie kupiec, przemysłowiec, adwokat, a przynajmniej ten, który do tego wieku potrafił dorobić się na tyle, żeby mu starczyło na dostatnie życie do śmierci – dlaczego w dalszym ciągu zabiera chleb tym, którzy są na dorobku i nie są w stanie sprostać ich konkurencji.
Takie następstwa wywierała właśnie dotychczasowa działalność Ojca. Jego operatywność, fachowość, rzutkość doprowadziły wielu jego konkurentów do bankructwa. Ilekroć który z nich robił plajtę, Ojciec mawiał: „Znowu przeze mnie. Żal mi go. Zapewne mnie przeklina”. Doszło do tego, że wszyscy piekarze w okolicy zlikwidowali swoje piekarnie, w Rososzycy doszło do zamknięcia obu sklepów spożywczych, w sąsiednich wsiach ledwie wegetowały. Obecnie coraz częściej Ojciec zaczął powtarzać: “Dałeś mi Panie w swej szczodrobliwości, dajże i innym w swej łaskawości”.
Kiedy już było głośno, że Zaborowski zwija swoje przedsiębiorstwo, mało kto chciał w to uwierzyć. Każdy wiedział, że o bankructwie nie może być mowy, bo Zaborowscy „leżą na pieniądzach”, przedsiębiorstwo prosperuje wspaniale, a więc jaki powód? Nikt nie chciał uwierzyć, iż Zaborowski przerywa działalność, ponieważ jest dostatecznie bogaty, żeby żyć jako rentier z zaoszczędzonych pieniędzy. Musiało się to wydawać każdemu dziwne, był to rzeczywiście niespotykany wypadek, a jednak motywy były faktycznie takie, co miały potwierdzić najbliższe miesiące.
Za podstawowym motywem kryły się jeszcze inne. Na pierwszym miejscu: jak najszybsze wyrwanie się ze wsi do miasta, aby zacząć inne, spokojne, wygodniejsze życie, zająć się wykształceniem dzieci, szczególnie dwóch “skrzypków”.
W piątek, sobotę i niedzielę – 26, 27 i 28 czerwca, odbywały się uroczystości z okazji 50. rocznicy urodzin Ojca. Nie oznaczały one jeszcze zakończenia działalności, zamknięcia zakładów. Na ostateczną likwidację poszczególnych agend przeznaczono okres dwóch następnych miesięcy. Wiązało się to z upływem terminu kontraktu ze Skórzewskim. 30 listopada tegoż roku powinna się zakończyć eksploatacja rudy i dopiero 31 grudnia, po odtransportowaniu rudy, zdemontowaniu urządzeń, sprzedaniu sprzętu, Ojciec stawał się zupełnie wolny od wszelkich obowiązków. Pozostała tylko likwidacja Towarzystwa Akcyjnego, która wymagała czasu i obecności Ojca w Berlinie.
W piątek, w rocznicę urodzin, ks. Dziekan Wojciech Wróblewski odprawił uroczyste nabożeństwo, zapowiedziane z ambony w ub. niedzielę. Czas prawie wolny od prac polowych przyczynił się do niebywałej frekwencji w nabożeństwie w dzień powszedni. Nawet pan Zobel zwolnił z dwóch pierwszych lekcji dzieci, które chciały wziąć udział. Zobel był ewangelikiem, ale uczynił ten wyjątek z uwagi na osobę Ojca, który był przewodniczącym rady szkolnej, a poza tym zawsze dostarczał podwód na potrzeby szkoły, nie mówiąc o wyjazdach państwa Zoblów.
Co się u nas działo w tym „świątecznym” tygodniu, byłoby trudno opisać. Program był następujący: w sobotę wieczorem miało być przyjęcie dla miejscowych mieszkańców i pracowników kopalni, łącznie z furmanami ze Śląska, z kolacją dla starszych i małżeństw, zaś dla młodych od 20 lat tańce – z napojami bezalkoholowymi i przekąskami (kiełbasa na gorąco z bułką). Dlaczego od lat dwudziestu? Otóż przestrzegana była zasada, że do restauracji czy na zabawę mógł wejść młodzieniec w wieku poborowym i starszym, żadnemu młodszemu nie sprzedano piwa, alkoholu, papierosów, nawet gdy twierdził, że to dla kogoś starszego, nie mógł też zająć miejsca w lokalu, a jeśli zajął, zawsze ktoś starszy się znalazł, który go “grzecznie” (kopniakiem) wyprosił.
W ogrodzie owocowym przy domu zbudowana została „sala tańca” na wzór hali cyrkowej, z podłogą, pokrytą plandeką. Wśród jabłoni zbudowano kilka długich stołów z ławami po bokach, mogących przyjąć do 150 osób – na tylu gości liczono w dniu jutrzejszym. Na wszystkich drzewach i dodatkowo na rozpiętych sznurach wisiały kolorowe lampiony, dodające uroku czerwcowej, wieczornej porze. Takie same lampiony rozświetlały ciemności sali tańca. Przygrywała orkiestra dęta ze Szklarki pod batutą starego Cempla, sprowadzana zwykle na zabawy odbywające się na świeżym powietrzu. Ja ze swoim kuzynem, Feliksem Wilgockim z Psar, również jak ja niezmordowanym tancerzem, staraliśmy się dotrzymać towarzystwa tańczącym możliwie jak najdłużej. Gdzieś po północy przydybała nas Kasia i nie było apelacji, trzeba było z Kasią odmaszerować do spania.
Obudzono nas przed południem, byśmy mogli zjeść śniadanie i zdążyć na mszę. Na “starych śmieciach” (od miesiąca mieszkaliśmy w domu odziedziczonym przez Rodziców) nie było już śladów po wieczornej uczcie