W tych warunkach młodzież bardzo wcześnie dojrzewała politycznie, oczywiście nie wszystka. Wieś jeszcze spała. Rolnik nie ma warunków do upolitycznienia się. Pracuje sam - w pojedynkę, nie ma okazji prowadzenia dyskusji, czasu na czytanie prasy, wieczór do późna zajęty przy inwentarzu, ale już rzemieślnik wiejski: szewc, krawiec, kowal, murarz, cieśla, stelmach, mają ciągle do czynienia ze swymi klientami, którzy znoszą w te miejsca wszystkie ostatnie wiadomości, dyskutują na ich temat, wyciągają wnioski i ustosunkowują się do nich. Tu już gra polityka i rozwija się świadomość polityczna, społeczna, narodowa. Ich poglądy są w przeważającej mierze radykalne. Ich dzieci przenoszą je do szkoły i tu wyraźnie widać pewne antagonizmy między dziećmi z biednych domów a dziećmi rodziców zamożniejszych. W wiejskiej szkole uzewnętrznia się to bardzo wyraźnie.
Przed Wielkanocą 1913 roku poddany zostałem egzaminowi. Miał on być sprawdzianem zasobu wiadomości w stosunku do programu, jaki przewidywał egzamin wstępny do gimnazjum. Przeprowadził go pan Zobel. Orzekł, że już dziś mógłbym stanąć do niego i zdać co najmniej na dostatecznie. Gdy to Ojciec usłyszał, oświadczył, że “genuegend hat fuer mich keinen Wert” - dostatecznie mnie nie zadowala.
Miałem przed sobą jeszcze cały rok, by się lepiej przygotować. Mimo zastrzeżenia Ojciec dał mi jednak trochę więcej luzu, a zwłaszcza zaczął tolerować moje końskie zamiłowanie, a nawet przekładać je nad inne rozrywki. Po uśmiechu widać było, iż jest zadowolony, kiedy wyruszaliśmy ze Szczepanem na konny spacer, lub gdy siedząc na koźle zajeżdżałem en carriere przed dom. Było to oczywiście zasługą Szczepana, który jako nauczyciel miał twardą rękę, popełniony błąd kazał poprawiać aż do skutku. W zamian za to pozwalał mi czasem na maneżu dosiadać źrebic, które miały już po dwa lata. Były równie piękne jak matki i nieco wyższe od nich. Przyczyniły się do tego te dodatkowe racje owsa i cukru, które otrzymywały ode mnie za plecami Szczepana.
Gdybym pisał tylko dla siebie i swego wnuka Pawła, zamiłowanego koniarza, który kilka wakacji spędził w siodle, napisałbym cały tom o koniach, tych wielkich przyjaciołach człowieka i najpiękniejszych stworzeniach, o koniu jako przyjacielu doli i niedoli człowieczej, nieznanym z imienia, niedokarmionym, spragnionym i steranym do ostatniego tchu, który na mrozie, w słocie lub w skwarze stał nad swoim panem i był pierwszym znakiem wskazującym, gdzie szukać powalonego na polu bitwy i udzielić mu pomocy, o koniu, który stąpał powoli i ostrożnie, bo czuł na grzbiecie bezwładne ciało rannego, bądź pod kopytem leżącego człowieka.
Piękna legenda arabska o stworzeniu konia mówi, że kiedy Bóg chciał stworzyć konia, powiedział do wiatru południowego: “Uczynię z ciebie stworzenie, w które włożę potęgę i chwałę moich przyjaciół, a poniżenie moich nieprzyjaciół. Będzie ono stanowić wał obronny ludzi, którzy mi są posłuszni. Wynoszę cię ponad wszystkie inne zwierzęta i czynię ciebie ich panem. Wszczepiam miłość do ciebie twemu panu”. Kiedy koń dotknął ziemi, zarżał dumnie. Wtedy Bóg, przedstawiając Adamowi wszystkie zwierzęta, kazał mu wybrać sobie jedno z nich według upodobania. Adam wybrał konia. Bóg pochwalił ten wybór.
Po erze Adama koń żył jakiś czas w stanie dzikim. Pierwszym, który oswoił konia, był Ismail, syn Abrahama, protoplasta Arabów. Kiedy syn Dawida – Salomon przejął dziedzictwo po ojcu, powiedział: “Ze wszystkich dóbr, które mi pozostawił Dawid, nic mi tak nie jest przyjemne i drogie jak te tysiąc koni”. Arabowie wsławili konia w pięknej poezji, opisując jego piękną postać, dumny krok, harmonijne i piękne kształty, szybkość, zwinność i inteligencję – tak, inteligencję.
Po Wielkanocy 1913 roku również brat Janek przerwał naukę w szkole i zaczął się uczyć w domu pod kierunkiem Gracza. Ten chłopak od urodzenia miał tylko jedno hobby: książkę, naukę. A ponieważ Ojciec kazał się uczyć grać na skrzypcach, czynił i to z taką samą pilnością i dokładnością. Nie pociągała go żadna zabawa, gra, sport, nie wadził nikomu w domu. Często zapominano, że w ogóle jest. Idealne dziecko. Kilkadziesiąt lat później miałem możność obserwowania jego dwóch synów - najstarszego Jasia i najmłodszego Alexa. Pod względem zamiłowania do książki i nauki toczka w toczkę podobni do ojca, nie tracili czasu na darmo.
Mimo tych zalet mojego rodzeństwa (Jadzia też była idealnym dzieckiem) - ukochanym byłem ja, chyba dlatego, że posiadałem cechy obojga rodziców, że starałem się być zawsze blisko nich, towarzyszyć im przy pracy. Matka lubiła mnie, ponieważ od dzieciństwa przejawiałem zainteresowania gospodarcze i widziała we mnie przyszłego dziedzica - ziemianina. Nie było dnia, żeby Matka nie wracała w rozmowach z Ojcem do propozycji kupna majątku ziemskiego.
W bankach leżał ogromny kapitał, który, jak Matka mawiała, „pleśniał”. Wybór rolnictwa, do którego Ojciec nie miał serca, nie mógł mieć szans powodzenia. Z perspektywy lat można się dzisiaj zastanawiać, jak by się potoczyło moje przyszłe życie. Nie znajduję jednoznacznej na to pytanie odpowiedzi. Wydaje mi się jednak, że “nie ma złego, co by nie wyszło na lepsze”. Byłem i jestem do dnia dzisiejszego zadowolony z przebiegu całego mojego życia. Rok 1945 nie był dla mnie i mojej rodziny żadnym ciosem.
Ojciec wyróżniał mnie za to, że miałem lotny umysł, pojmowałem wszystko w mig. Bylem chłopcem wesołym, pełnym pomysłów - nie zawsze najlepszych, za to oryginalnych, np. wspaniale wchodziłem na szczyty nawet najbardziej stromych dachów domów, obór czy stodół, wdrapywałem się na wysokie, cienkie drzewa i robiłem z nich huśtawki, a przecież mogły się złamać i wtedy katastrofa.
W nagrodę za wspaniały wynik ostatecznego egzaminu, który Zobel ocenił na bardzo dobrze, Ojciec zabrał mnie w podróż do Westfalii. Co to była za frajda, ile i jakie emocje, całkiem inny świat - miasto przy mieście, las fabrycznych kominów, w nocy buchający ogień z dziesiątków wielkich pieców hutniczych. Celem wszystkiego był Berlin, do którego w drodze powrotnej wstąpiliśmy.
Berlin miasto Polaków, Berlin ulubione miasto Ojca. Gdy na mocy Traktatu Wiedeńskiego znaczna część Polski została włączona do Prus, zwiększyła się emigracja Polaków do Berlina i zachodnich prowincji niemieckich, gdzie były większe swobody. W roku 1914 kolonia polska w Berlinie liczyła ponad 100 tys. Polaków. Wtedy Berlin stał się drugim po Warszawie największym skupiskiem Polaków, większym od Krakowa, Łodzi, Lwowa, Poznania. Tu istniało 20 towarzystw polskich: przemysłowców, kupców i rzemieślników, działała 44 organizacji politycznych, 25 towarzystw śpiewaczych, 28 towarzystw gimnastycznych, 18 młodzieżowych, 13 kas pożyczkowo-oszczędnościowych, 24 towarzystw kościelno-parafialnych. Akcje te wiązał „Związek Związków” i „Oświata”.
Kolonia polska w Westfalii i Nadrenii liczyła w tym czasie około 500 tys. Polaków, z tym że tu w 90 kilku procentach rekrutowała się ona z górników i hutników, podczas gdy w Berlinie - z przemysłowców, handlowców, rzemieślników, wolnych zawodów.
Zatrzymaliśmy się w Berlinie kilka dni. Wszystkie przedpołudnia Ojciec poświęcał dla mnie. Jeździliśmy taksówkami, koleją podziemną (D-Bahn), nadziemną (O-Bahn), statkami spacerowymi po kanałach i jeziorach okolicznych miejscowości, już wówczas jakby przedmieściach Berlina.
Największą atrakcją był Poczdam, miejsce parad wojskowych ze słynnym zespołem pałacowym Sanssouci. Przypomniała mi się wtedy jedna z czytanek dla klasy IV, którą do dziś dokładnie pamiętam, a która miała na celu udokumentowanie niemieckiej praworządności i równości wszystkich obywateli wobec ustaw i przepisów prawnych. Jako przykład był właśnie podany spór króla Fryderyka II, twórcy tych obiektów poczdamskich, z młynarzem, właścicielem stojącego w pobliżu pałacu królewskiego wiatraka, który swoim turkotem nie pozwolił królowi spokojnie pracować, a przede wszystkim w nocy spać. Król wezwał więc młynarza i zażądał rozebrania wiatraka, w przeciwnym razie zagroził usunięciem go siłą. Na to dictum młynarz: “Es waere moeglich, wenn nicht das Kammergericht zu Berlin waere” (Byłoby to możliwe, gdyby nie było Izby Sądowej w Berlinie). Król musiał ustąpić.
Z jednego z 322 okien olbrzymiego pałacu król zwykł był codziennie obserwować musztrę swej armii. Gdy który z „gemeinów” (szeregowców) uchybił zasadom “parademarszu”, król wskazywał nań cybuchem i delikwent poddany zostawał karze Spitzrutenlaufen - musiał przebiec między dwoma rzędami podoficerów, którzy okładali go kijami. Krwawo to się zwykle kończyło.
Sanssouci to nie jeden gmach pałacowy, a cały zespół pałaców, pałacyków, pawilonów, zakątków, piękne i olbrzymie założenie parkowe. W ogóle cuda sztuki, architektury, rzeźby i malarstwa. Całość stanowiła wówczas i do dziś stanowi zespół 15 pałaców, 150 budynków pomocniczych, 600 ha parku.
Berlin został w kwietniu i maju 1945 roku prawie doszczętnie zniszczony, ale Poczdam – nietknięty. Jedyny to wyjątek. Złożył się na to przypadek, że dowódcą oddziałów pancernych, które wyznaczone zostały do zdobycia Poczdamu, był generał Łuczewajt, w cywilu profesor historii sztuki na Uniwersytecie Łomonosowa w Moskwie, który wyjednał zgodę Stalina na zachowanie Poczdamu. Ani jeden pocisk nie padł na obiekty zabytkowe, nawet park nie został uszkodzony.
Zdaje mi się, iż gdybym był plastykiem, potrafiłbym dziś z pamięci sporządzić szkic tego fragmentu Poczdamu. Ale nie cały był taki piękny. Zachowano część starego miasta. W samym środku były zachowane dosłownie wioski z ulicami różnych narodowości: Holendrów, Francuzów, Rosjan, Czechów, Niemców. Uliczki wąskie, domki nieduże, sklepiki wiejskie przeważnie z wyrobami własnej produkcji. i
Westfalia natomiast nie pozostawiła miłego wrażenia. Dymiące kominy, ciągnące ulicami wozy z węglem, koksem czy rudą, wszędzie przecinające ulice tory kolejowe, po których co chwila toczą się pociągi, brudne na skutek tego ulice, zakopcone szyby.
Przed Wielkanocą 1914 roku ponowny egzamin z wszystkich przedmiotów dla sprawdzenia, czy jest postęp. Wynik był celujący.
Na święta wielkanocne pojechaliśmy z Ojcem do stryjostwa do Rawy Ruskiej, których poznaliśmy na jubileuszu 50-lecia. Tak zwaną Kongresówkę znałem jedynie od Skalmierzyc do Kalisza, odcinek kraju podobny do biedniejszych okolic powiatu ostrowskiego.
Po drodze mamy zwiedzić Warszawę, stolicę Polski. Wysiadamy na Dworcu Drogi Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej, jak się wówczas nazywała stacja kolejowa w Warszawie. Był to nowiuteńki obiekt z trzema frontami: od ul. Marszałkowskiej, Alei Jerozolimskich i od ul. Widok. Nim wsiedliśmy do fiakra (tak tu nazywano dorożkę), Ojciec spojrzał na stojące w Alejach i przy Marszałkowskiej duże kamienice i rzekł: „Tu stały za moich czasów stodoły!”. Szybko się okazało, że to już nie ta Warszawa sprzed trzydziestu lat, że zmienił się jej wygląd na lepsze, że staje się europejskim miastem.
Po załatwieniu prezentów dla stryjostwa i ich dwójki dzieci udajemy się na Dworzec Kowelski (gdzie dziś Dworzec Gdański) i ruszamy do Rawy. Mamy przed sobą kilkunastogodzinną podróż, w tym aż trzy przesiadki. Z całej tej podróży męczącej i nieciekawej, pozostał w pamięci duży wagon, niepodzielony na odrębne przedziały, jak to było w wagonach niemieckich, a z długimi, szerokimi ławami, na których ludzie siedzieli, jedli, spali. Przegradzały ich tłumoki, drewniane kuferki, koszyki, mężczyźni i kobiety w długich butach, w kożuszkach. Powietrze jak w wędzarni, dym gryzł w oczy.
Po raz pierwszy zobaczyłem, że każdy sam sobie kręci papierosy, nikt tu nie ma papierosów w paczkach. Udziera kawałek papieru, sypie na niego trochę tytoniu (z czego?), pokręci w palcach, poliże skraj papieru i papieros gotowy. Patrząc przez okno, nie zobaczysz zabudowań z cegły, wszystkie z drewna, poszyte słomą lub sitowiem, albo gontem. Rzecz w tym czasie u nas już bardzo rzadko spotykana (mówię o Wielkopolsce). Nigdzie bitej drogi. Wąski, drabiniasty wózek zaprzężony w małego, lichego konika. Wszystko to robiło wrażenie biedy, często nędzy.
Wreszcie dobijamy do Rawy. I o dziwo: dworzec murowany, przed dworcem stoją fiakry, ulice brukowane, duża część domów ma wygląd kamieniczek. Wszystkie z cegły, fundamenty z kamieni lub rudy, wzdłuż jezdni po bokach chodnik z płyt kamiennych, jak w Ostrowie czy Kaliszu. Natychmiast poprawił mi się humor.
Zajeżdżamy przed aptekę. Nim zdążyliśmy wysiąść, wyszedł stryj w białym kitlu i zaczęło się ściskanie i całowanie. Wprawdzie Ojciec na swym jubileuszu obiecał stryjowi, że go odwiedzi, ale ten widocznie się te- go nie spodziewał, bo był zaskoczony.
Podobnie jak w Westfalii i tu nie miałem kuzynostwa w swoim wieku. Oboje byli znacznie starsi ode mnie, znałem ich przecież, ale pociągała mnie ciekawość ujrzenia innych stron Polski, tego Królestwa Polskiego, no i oczywiście folwarku stryjostwa, to przede wszystkim.
I na tym się zawiodłem. Inaczej sobie taki folwark wyobrażałem, a zupełnie inaczej wyglądał. Było to po prostu kilkaset mórg ziemi i zabudowania gospodarcze: stodoły, obory i mały domek, w którym mieszkał włodarz - administrator. Stryjostwo mieli swoją siedzibę w mieście, w kamienicy, w której była apteka. Zajmowali całą kamienicę - parter i piętro, stąd do Borowego (nazwa wsi, w której był folwark) nie było daleko - szło się pieszo.
Rawa leżała na prawym brzegu rzeki Raty, dopływu Bugu, a na lewym brzegu był folwark. Miasto było położone na wysokim brzegu rzeki, lewy brzeg stanowił dolinę.
Następnego dnia po przyjeździe poprosiłem Frania, swego kuzyna, żeby ze mną poszedł na folwark, byłem ciekaw koni, one mnie przede wszystkim interesowały. Przypuszczałem, że jest stajnia cugowa, forszpan, a tu nic z tych rzeczy. Wszystkie konie robocze, nawet rosłe, dobrze wyglądające. Jeśli zajdzie potrzeba wyjazdu poza miasto, zaprzęga się jedną z tych par do bryczki. Franio nie miał zacięcia do koni, nie jeździł nawet konno.
Rawa jest miastem bogatym, liczy ponad 10 tys. mieszkańców, a więc dorównuje Ostrowowi. Ma dwa młyny, fabrykę fajansu, browar, są w pobliżu kamieniołomy, stąd te bruki, są cegielnie, stąd murowane zabudowania. Jest nawet kopalnia węgla brunatnego. Okoliczne ziemie bardzo urodzajne. Z Rawy wychodzą cztery linie kolejowe, do Bełżca, Sokala, Żółkwi i Jarosławia.
Było to ostatnie widzenie ze stryjostwem. Po wojnie ślad po nich zaginął. Najprawdopodobniej zamordowali ich bolszewicy albo Ukraińcy w roku 1919-1920.
Pierwsza wojna światowa 1914-1918
Była to wojna zapowiedziana przez dziwne zjawiska, niekiedy zupełnie nadprzyrodzone. Na Podhalu widziano po nocach czerwone i ogniste smugi na wschodzie, tak jak przed wojną prusko-francuską. W powiecie dąbrowskim mówiono o „ogromnej kobiecie”, która w czerwonych szatach błąkała się co noc po cmentarzu. W powiecie myślenickim od tygodni wyły psy, co, jak wiadomo, było zapowiedzią moru lub wojny. W ciągu krótkich nocy tego lata w wielu domach nie gasły światła. Wszędzie rozprawiano o polityce, o przyszłości, o słowach przepowiedni.
Jakaś trwoga burzyła spokój wewnętrzny tego lata. Ze zgrozą opowiadano po kątach coraz to nowe wieści. Ludzie stali się nerwowi, drapieżnie rzucali się na każdy nowy szczegół, głęboko nosili to, co było zgodne z ich wizją i z ich uczuciem.
W dzień ultimatum Austro-Węgier do Serbii, 25 lipca 1914 roku, mieszkańcy Zakopanego byli uczestnikami dziwnego widowiska. „W godzinach popołudniowych, gdy słońce schodziło ku horyzontowi, jego promienie poczęły gwałtownie czerwienieć, wszystko stawało się jaskrawe i wyraźne, wszystko zalała jedna straszliwa fala krwi. Krwawe stały się domy, okrwawione były drzewa, krew padała na stoki bliskich gór. Górale po drogach stawali i choć zwyczajni różnych zjawisk, mówili: Będzie wojna.” Tak pisał bawiący na wypoczynku w górach Michał Sokolnicki i temu zachodowi poświęcił też uwagę Jan Kasprowicz w “Księdze ubogich”.
I ja dodam od siebie, że w mojej wsi rodzinnej, Rososzycy, również pokazywały się te dziwne zjawiska. Już w roku 1913 mieszkanka Rososzycy, Pawlaczykowa, od czasu do czasu przychodziła do moich Rodziców ze swoimi nocnymi „widzyniami”. Raz widziała wielkie wojska na niebie, to znowu czerwony ognisty słup, innym razem ognisty krzyż, krwawą smugę kierującą się na wschód. Była to niewiasta dziwna: oczy jej przenikały każdego do głębi, budziły dreszcze. Słuchając jej, starałem się stać zawsze za jej plecami. Nazywano ją “Świętą”, choć jej stały na twarzy uśmiech miał w sobie coś z obrazu szatana. W krótkim czasie mieliśmy się przekonać, że jej wyimaginowane wojska stały się żywe.
Niemcy, jak pisałem, od kilku lat przygotowywali się do generalnej rozprawy z Rosją, a następnie z Francją. Zdobyli już tak wielką przewagę militarną nad tymi państwami, że nie mieli najmniejszych wątpliwości co do kompetentnego rozbicia ich armii i zmuszenia do podporządkowania się ich dyktatowi. Potem już droga otwarta do panowania nad światem. Chodziło jedynie o pretekst.
Udany zamach na austriacko-węgierskiego następcę tronu Franciszka Ferdynanda, dokonany w dniu 28 czerwca 1914 roku przez grupę spiskowców serbskich, był przysłowiową iskrą zapalną, powodującą wybuch od dawna dojrzewającego starcia między dwoma blokami imperialistycznymi. Militarystyczne koła wojskowe austriackie, podżegane przez sojusznika niemieckiego, parły do rozprawy z Serbią, którą obciążały odpowiedzialnością za działania zamachowców. Niemieccy politycy świadomie zmierzali do natychmiastowej interwencji przeciwko Serbii, sądząc, że Niemcy w danej sytuacji są lepiej przygotowane do wojny od ich przeciwników i że - być może - uda się zaskoczyć Francję i Rosję, które nie zdecydują się wmieszać do konfliktu. Gdyby zaś podjęły taką decyzję, to Wielka Brytania zachowa jednak neutralność. Jak widzimy, identyczny kierunek myślenia w roku 1937-1939 miał Hitler, i skutki tego były podobne.
28 lipca Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii - mimo pozytywnej w zasadzie odpowiedzi ze strony serbskiej na ultimatum rządu wiedeńskiego. Wydarzenia na forum międzynarodowym potoczyły się teraz z lawinową szybkością. 29 lipca Rosja zarządziła mobilizację. Nazajutrz Niemcy skierowały do Rosji ultimatum, żądając odwołania mobilizacji, a po odmowie wypowiedziały 1 sierpnia Rosji wojnę. 2 sierpnia Niemcy zażądały od Belgii zgody na przemarsz swych wojsk. 3 sierpnia wypowiedziały wojnę Francji. 4 sierpnia wojska niemieckie przekroczyły granicę Belgii, gwałcąc jej neutralność. Ten ostatni krok pociągnął za sobą wypowiedzenie wojny Niemcom przez Wielką Brytanię. 6 sierpnia Austro-Węgry przystąpiły do wojny z Rosją. Piorunujące, jak dotąd nigdy w historii, tempo rozwoju wypadków.
Niemcy, zdając sobie sprawę z potencjalnej przewagi sił trójprzymierza (Wielka Brytania, Francja, Rosja), dążyli do rozstrzygnięcia działań wojennych na swoją korzyść w takim tempie, aby przeciwnicy nie zdołali w pełni uruchomić zasobów ludzkich i materialnych. Zmierzali do szybkiego rozgromienia najpierw Francji, po czym planowali przerzucić gros sił na front wschodni i rozprawić się z kolei z Rosją.
Była sobota, 1 sierpnia 1914 roku. Niemieckie rozkazy i odezwy mobilizacyjne głosiły w W. Ks. Poznańskim: „Die Grenzen sind in Gefahr” - granice w niebezpieczeństwie, Kozacy zagrażają Poznaniowi. Dawniejsi zgodni przyjaciele, gdy chodziło o grabież i zdobycz polskiej ziemi, stanęli teraz przeciw sobie do walki na śmierć i życie. A głównie polskie “Kaczmarek Regimenty”: grenadierów, fizylierów i muszkieterów, pułki artylerii polowej i ciężkiej, szwadrony strzelców konnych w wysokich spiczastych hełmach (Pickelhaubach), „ułanów” Alexander Regiment z Milicza, bataliony pionierów i strzelców pieszych, kolumny taborowe i amunicyjne jechały na zachód, chociaż Kozacy zagrażali podobno Poznaniowi. Polskie pułki na wschodnim froncie mogły Niemcom zrobić zawód. Niepewny to element. We wszystkich tych pułkach pruscy poddani z adnotacją “Muttersprache: polnisch” - język ojczysty: polski - stanowili przeważającą większość liczbowego stanu kompanii, szwadronów i baterii.