Na obiad niedzielny zaproszona została najbliższa rodzina Matki i Ojca, niektórzy krewni, z którymi utrzymywano bliskie kontakty. Do stołu pod jabłoniami zasiedli: najstarszy brat Ojca, Franciszek, aptekarz z Rawy Ruskiej, z żoną, córką i synem, starszy brat Teodor, dyrektor Banku Kupieckiego w Ostrowie, z żoną, córką Teodozją i synem Franciszkiem, starsza siostra Ojca Stanisława z mężem Władysławem Gąsiorowskim, dyrektorem gospodarki leśnej ordynacji przygodzickiej ks. Radziwiłłów z Antonina, synem Stanisławem, młodym lekarzem z Berlina, młodsza siostra Ojca Antonina z mężem Kazimierzem Bogdańskim, dr. med. ze Żnina, młodsza siostra Marianna z mężem Józefem Zajączkowskim, właścicielem młyna na Prośnie i folwarku Kozioł niedaleko Kalisza, oraz najmłodsza siostra Ojca Maria z mężem Teofilem Cichockim, wydawcą Gazety Polskiej w Bochum w Westfalii. Dalej kuzynostwo Ojca: Kanteccy, Bogdańscy, Hulewiczowie z Ostrowa, Kanteccy, Skupińscy, Wichrzyccy, Prauzińscy z Grabowa, Madalińscy z Madalina, Zajączkowscy z Biernacic i Niedzielscy z Niedzielska.
Ze strony Matki byli wszyscy bracia Matki (Wilgoccy) z rodzinami: Bolesław z Kaliszkowic, Stanisław z Grabowa, Antoni z Psar i najmłodszy, Kazimierz, jeszcze kawaler, aktualnie kirasjer armii niemieckiej, oraz najmłodsza siostra Matki Aleksandra, znana nam już „ciotka Olesia”. Przybyli też krewni Matki Wilgoccy z Ołoboka, Wilgoccy z Ostrowa, z Krotoszyna, z Orzechowa, Heintzowie, Howilowie, Magdańscy, Poturalscy i Bogusławscy - wszyscy z Ostrowa.
Z gości - niekrewnych pierwsi przyjechali państwo Krauskopfowie, właściciele młyna parowego w Ostrowie, główni dostawcy mąki, w podesz- łym wieku Żydzi, bardzo wytworni. Wpadli na krótko, złożyli Ojcu gratulacje, nam piękny prezent w postaci aparatu projekcyjnego na spirytus(!), i wyjechali boczną drogą polną, żeby nie spotkać się z jadącymi z Ostrowa znajomymi. Dla Ojca byli oni największymi i najsolidniejszymi kontrahentami.
Nagle zrobił się przed zajazdem ruch. Ktoś krzyknął: “Goście jadą!”. I rzeczywiście, od cmentarza zbliżał się sznur powozów. Wybiegliśmy na przeciwko. Prowadziło wielkie lando zaprzężone w dobrze nam znane olbrzymie kare ogiery oldenburskie, a w nim z cygarem w ustach potężny, jak przystało wielkiemu przemysłowcowi, pan Richard Hirsch, właściciel Browarów Ostrowskich - Ostrower Bierbrauerei, oraz fabryki lodu sztucznego, drugi po Krauskopfie największy dostawca. Za nim w pewnej odległości, ponieważ kopyta końskie wzbijały tumany kurzu, jechali państwo Krysińscy, najwięksi hurtownicy towarów kolonialnych na południowe powiaty Poznańskiego, jedyni dostawcy tych towarów dla Rodziców. Za nimi państwo Anczykowscy - Dom Mody, Wartenbergowie - artykuły perfumeryjne i drogeryjne, Piltzowie - przedstawicielstwo Nobla - nafta, smary, oleje maszynowe i napędowe, dalej państwo Kowalscy - wytwórnia wód gazowych i lemoniad, Hulewiczowie - hurt żelaza, Kraszkowscy - fabryka maszyn rolniczych - to ostrowiacy, a na końcu pięknym wolantem jechał pan Marceli Cieplicki, fabrykant likierów i win z Ostrzeszowa, domorosły poeta, stary kawaler, niezastąpiony towarzysz do kieliszka. Ich wszystkich łączyła znajomość z lat szkolnych, stosunki handlowe i towarzyskie, przynależność organizacyjna do Towarzystwa kupieckiego, bractwa kurkowego. Większość z nich to stare rodziny szlacheckie, choć już nie ziemiańskie.
Wypada powiedzieć kilka zdań na ten temat. Wielkopolska długo uchodziła za antyromantyczną, zmaterializowaną, pozbawioną wdzięku i fantazji. Dlaczego tak bardzo Wielkopolska odstała od pozostałych ziem? Była to jedyna dzielnica Polski poddana presji przez wysoko zorganizowane, uprzemysłowione, praworządne państwo nacjonalistyczne typu parlamentarnego, i na to, aby przetrwać, musiała się zmienić. Wyszła z tej próby pozbawiona iluzji i megalomanii, świadoma swej tożsamości i własnej siły, zdobytej dzięki przyswojeniu sobie cech strony przeciwnej: pragmatycznego sposobu myślenia i działania, praworządności, pracowitości i wytrwałości.
„W prozie i poezji, w muzyce i wymowie, w obchodach pamiątkowych i w sądzie o rzeczach współczesnych - pisze Franciszek Morawski w Księdze Jubileuszowej Dziennika Poznańskiego 1859-1909 - wszędzie na pierwszym miejscu idea ofiary całopalnej i idea poświęcenia, sławienia katuszy, nieszczęść i gotowość znoszenia ich. Przed wyobraźnią staje Polak najczęściej jako bity, wieszany, pędzony na Sybir. Słyszymy od dzieciństwa o Polaku rzucającym się na dziesięciokrotne moce i zwykle ginącym śmiercią bohaterską. A jednak jest i kult życia. Tylko że pieśń życia, choć jej treść jest ogromna, cichsza jest od hymnu śmierci. Zstąpiła z wyżyn i płynie nisko i blisko, wśród zbóż złotych i gdzie huczą warsztaty i gdzie dzwonią pieniądze. Płynie cicho z pracą powszednią i śpiewa nam nie o szabli i płomieniach, lecz o budowie przezornej i o woli życia upartej, niezdartej, niezwyciężonej.
Zawsze dzieje się rzecz dziwna. Choć akordy śmierci grane są przez mistrzów, choć dla ucha najgłośniejsze, przeciwnie, obcy nasz cichy kult życia oceniają ogromną miarą, miarą swej nienawiści. Tak żyją u nas te dwa kulty współrzędne. Jeden pokrewny Wschodowi, bezbrzeżny i smętny, drugi Zachodowi, nie germańskiemu, lecz łacińskiemu, dziedzinie trzeźwości i miary. A to, że ów pierwszy staje się z tej strony kordonu coraz bardziej już tylko pokusą, a ów drugi - coraz więcej wolą i czynem, wlewa w serca otuchę na przyszłość.” Stanisław Szczepanowski, pionier pracy organicznej w Galicji, w “Aforyzmach i Wychowaniu” pisał: “Znikczemniały na pozór Polak, gdy mu trąbka do boju zagra, potrafi umrzeć - pójdzie na śmierć. On tylko żyć nie potrafi”.
Aleksander Świętochowski pisał w roku 1872: “Stanowimy organizm młody, silny, ale uśpiony. Pełno sił nie przebudzonych i nie zużytkowanych, pełno przytłumionego ognia, wielki zasób zdrowia rozstrojonego”. A w 10 lat później już zatriumfował pozytywizm w środowisku inteligencji warszawskiej.
Dlaczego to piszę? Po pierwsze, żeby wykazać, że właśnie Poznańskie już wcześnie wybrało najwłaściwszą drogę utrzymania swego bytu narodowego, po drugie, aby czytelnik rozumiał, że w warunkach gwałtownie uprzemysławiającej się Europy Świętego Przymierza - zarówno zakładanie fabryk, warsztatów, handlu, pomnażających bogactwo materialne kraju, jak walki powstańcze, uświadamiające odrębność i spoistość narodową, miały wielkie znaczenie. Bez walk powstańczych zabrakłoby narodowi osnowy moralnej, bez pracy fabrycznej, handlowej, rolnej, zabrakłoby osnowy materialnej. Katastrofą dla kondycji narodowej byłaby jakakolwiek jednostronność. Celem więc było takie organizowanie wspólnej naszej kondycji raz w walce, raz w współdziałaniu, raz w sztuce, raz w domenie przemysłu i handlu, raz krwawo, raz ugodowo - by jako społeczność świadoma swej odrębności i swych stale ponawianych ambicji państwowych i niepodległościowych doczekać do takiego momentu dziejowego (a musiał on nastąpić, choć trudno było przewidzieć jego konkretną datę), kiedy to rozpadną się mocarstwa rozbiorcze. Prawidłowość naszego rozbiorczego ciągu dziejowego, złożona z sumujących się elementów społecznych, gospodarczych, politycznych, powstańczych, klasowych i spiskowych, które tworzyły nowoczesny naród polski, doprowadziła do tego, iż w latach 1914-1919 nasza obecność w Europie była już tak wyraźna, jednolita i aktywna, że nie można było sprawy polskiej zbyć milczeniem.
Wróćmy jednak do ogrodu. Uroczystość trwała do świtu, zwłaszcza młoda generacja nie zamierzała przerywać tańców. Dziś przygrywała do tańca wiejska kapela z Sieroszewic pod batutą skrzypka Mruli. Był jeszcze klarnecista Rudolf Nowak, na basach grał Sitała, ale atrakcją byli dudziarz Nadolny z Topoli Wielkiej, potomek dudziarza Nadolnego, którego Chopin, w czasie pobytu w Antoninie na dworze ks. Antoniego Radziwiłła, poznał na wiejskim weselu w Kotłowie i dwukrotnie sprowadził do Antonina, żeby posłuchać piosenek wielkopolskich i przypatrzyć się gminnym tańcom. To one posłużyły Chopinowi za motyw do przetwarzania ich w prawdziwe poematy.
Dudy były ogromne - może to te po sławnym przodku Józefie Nadolnym? Ich potężny miech w kształcie koźlej głowy kończył się zakrzywionym rogiem. Nadolny potrafił na nich wygrywać skoczne wiejskie melodie, jak nikt inny. Nie raz go słuchałem i zawsze byłem oszołomiony tą muzyką. Czułem ją całym sobą, każdy nerw we mnie grał, kiedy ta kapela „rżnęła od ucha” ołobockiego obertasa, ponad wszystkie inne sławnego w tych okolicach - własny, rodzimy taniec stąd, znad Prosny, z Ołoboka. Płynął przez całą salę jak różnobarwny wąż - coraz szybciej, gwarniej, wreszcie rozszalał się jak rzeka na wiosnę. Roztańczona sala zdawała się unosić plandeki namiotu ogromem wesołości. Skoczne dźwięki obertasa zerwały się jak wicher i wirem posplatały tańczące pary.
Tylko Nadolny umiał wyczarować takie melodie wchodzące człowiekowi głęboko w serce i krew. Ale właściwego rytmu i tempa nabrał obertas dopiero wtedy, gdy Matka przywołała do tańca, zapewne żeby pokazać mieszczuchom, jak się tańczy - swoje dziewczyny i parobków, którzy dotychczas się tylko przyglądali z pobłażaniem i uśmiechem.
Trzeba było teraz zobaczyć, co się zaczęło dziać. Nadolny zagrał teraz inaczej, po ołobocku, bo miał przed sobą pary, które umieją po ołobocku tańcować. Ciała tancerzy wykonywały błyskawiczne ruchy, twarze ogniem pałały, z piersi wyrywały się okrzyki zachwytu, drzazgi leciały z podłogi, iskry się sypały, wszyscy wirowali, przytupywali obcasami siarczyście i okręcali niewiasty zawrotnym młynkiem, przyklękując tak szybko i tak zręcznie, że podziw brał. A ja stałem z otwartymi ustami i chłonąłem ten czar ognistego obertasa, który od tej chwili stał się moim najulubieńszym tańcem, w którym rzadko kto mógł mi dorównać.
Wspomniałem o tym, że Ołobok był bardzo starą wsią, miał klasztor z XII w., promieniował na daleką okolicę, miał swoje tradycje, stroje, tańce, pieśni. Za moich chłopięcych lat starzy ludzie w Ołoboku, Masanowie, Lezionie, Kotłowie - chodzili w dawnych, ołobockich strojach: kobiety w szerokich czarnych spódnicach, w fartuchach misternie marszczonych, w ciemnych, jedwabnych kabatach i czepcach karbowanych, fryzowanych tysiącem fałd. Mężczyźni ubierali się w długie buty z cholewami, czarne spodnie, czarną długą sukmanę na wzór kontusza, czarny kapelusz z wąskim rondem i czarną jedwabną kamizelkę, wyszywaną białymi koralikami. Było tu na zewnątrz widać Polskę.
Pięknie wyglądał wieczorem i w nocy ogród obwieszony, jakby księżycami na jabłoniach, świecącymi lampionami w różnych kolorach, i stojącymi na wysokich nóżkach lampami spirytusowymi - nowy wynalazek, oparty na zasadzie działania gazu świetlnego czy późniejszych prymusów. Tu przy stołach siedzieli po kolacji już wyłącznie panowie, młodzież tańczyła, co słabsze dzieci - z moim rodzeństwem włącznie - poszły spać, tylko ja z Feliksem dotrzymywałem towarzystwa tańczącym, aż nas zauważyła ciotka Olesia i oddała w ręce Kasi. Panie po czterdziestce przeniosły się “na pokoje”. Rej wodziła tutaj ciotka Michasia Heintzowa (faktycznie moja kuzynka) znana ze swoich zdolności kojarzenia małżeństw. Miała ich już wówczas na swoim koncie kilkanaście. Obsiadły ją więc mamy, które miały coś “na zbyciu”. Kandydatek było sporo, tak w rodzinach Zaborowskich, jak i Wilgockich.
Wczesnym poniedziałkowym rankiem goście zaczęli się rozjeżdżać. Pozostali stryjostwo z Rawy Ruskiej, wujostwo z Bochum, Gąsiorowscy z Przygodzic i ciotka Michasia, która próbowała upolować Stasia Gąsiorowskiego dla którejś z krewniaczek - lekarz berliński, łakomy kąsek. Staś nie miał jednak jeszcze takich zamiarów i Michasia wyjechała zawiedziona.
Po kilku dniach zrobiło się głucho na terenie siedziby, jedynie na „starych śmieciach” trwał olbrzymi ruch. Likwidacja tak wielkiej machiny z tyloma różnymi urządzeniami wymagała czasu, w dodatku część branż musiała ze względu na konieczność niepozbawienia miejscowej ludności jedynego źródła zaopatrzenia, działać do końca sierpnia, aż je ktoś inny przejmie.
Wyprzedażą inwentarza żywego i martwego zajmowała się przede wszystkim Matka, Ojciec był bowiem nadal bardzo zajęty końcową eksploatacją kopalni, której zasoby zaczęły się wyczerpywać i dalsze kopanie stawało się nieopłacalne - zresztą kończyła się też umowa. Leżały jednak na placu hałdy rudy, które trzeba było wywozić jeszcze kilka tygodni. Zachodziła też konieczność coraz częstszych wyjazdów do centrali do Berlina, jak i na Śląsk do odbiorcy - Królewskiej Huty.
Matka, pozbywszy się swych licznych a kłopotliwych obowiązków, przystąpiła natychmiast do urządzania - wbrew woli Ojca - małego gospodarstwa w nowej siedzibie. Matka nie wyobrażała sobie życia bez zajęcia. Miała dopiero 35 lat. Ojciec chciał mieć tylko dwa konie do wyjazdu i był bardzo niezadowolony, że bez jego wiedzy pokryto w ubiegłym roku obie kasztanki, które w kwietniu oźrebiły się ku mojej i Szczepana wielkiej radości. Tymczasem Matka miała już w oborze dwie krowy, trzy świniaki, kilkadziesiąt kur, kilkanaście kaczek - nie potrafiła żyć bez inwentarza. Ojciec, którego nigdy nie widziałem w stajni czy oborze, nawet nie zauważył, jak pod jego bokiem wyrosło nowe gospodarstwo. Był piękny ogród owocowy, w którym Matka założyła małą pasiekę - jej ulubione zajęcie. Wszystko to było jednak dla Matki za mało.
Coraz częściej zaczęła namawiać Ojca do kupna majątku ziemskiego. Nie wierzyła w trwałość wartości pieniądza. Dla niej, urodzonej na wielkim majątku, tylko wieś, pola miały urok. Widząc moje od wczesnych lat zainteresowanie do gospodarstwa, widziała we mnie nie skrzypka, a rolnika. Nie myliła się. Po Matce odziedziczyłem to zamiłowanie do rolnictwa, które nigdy we mnie nie wygasło, ciągle jeszcze żywe.
Kiedy obie kasztanki, i to z dwiema małymi klaczkami, również maści kasztanowatej, tylko że czerwieńszej i z grzywkami i ogonami białymi, znalazły się w nowej stajni przydomowej, przestałem biegać do źrebiętarni i z nimi i ze Szczepanem spędzałem każdą wolną chwilę.
Kim był Szczepan? We dworze pracował kiedyś jako chłopak stajenny w stajni cugowej. Przeszedł dobrą szkołę u forszpana Nogajewskiego, który używał go do pomocy przy ujeżdżaniu koni. Pochodził z rodziny fornalów Karolaków, z dziada pradziada osiadłych w Rososzycy, a zasilających również sąsiednie majątki w dobrych fornali-koniarzy. Szczepan się nie odrodził. Wysoki, przystojny jak ojcowie blondyn, kochał konie, a one jego. Jak to się stało, że opuścił dwór i przeszedł na służbę u Ojca, nie wiem. Przez kilka lat rozwoził po wsiach pieczywo. Kiedy Ociec nabył te dwie źrebice, ubłagał Ojca, żeby jemu je przydzielił. Podobno przy nim się urodziły.
Obecnie z woźnicy awansował na kuczera-forszpana. Spełniły się jego marzenia życiowe. Pragnął jeszcze tylko jednej rzeczy: uniformu, jaki miał pierwszy foryś u Skórzewskich - jasnobrązowy garnitur ze złotymi guzikami. Matka wiedziała o tym i namawiała Ojca, by mu taki sprawił. Ojciec nie znosił wyróżnień. Widząc jednak, że Szczepan od jakiegoś czasu chodzi smutny, nie śpiewa, nie gwiżdże, dał się ubłagać i dla świętego spokoju, jak mówił, kazał mu uszyć taki strój na gwiazdkę 1912 r., z tym że guziki były brązowe. Do tego taki sam płaszcz i maciejówkę, modną wtedy czapkę, jaką nosiły chłopy pod Maciejowicami.
Trudno sobie wyobrazić, jak głęboko Szczepan przeżywał swoje szczęście. Stał się z powrotem tym wesołym, zawsze uśmiechniętym, śpiewającym czy gwiżdżącym Szczepanem. W kościele starał się być widocznym - wysuwał się spod chóru do pierwszego rzędu parobków, żeby go mogły obserwować dziewczęta, a chłopaki zazdrościć takiego stroju. Duma go rozpierała, kiedy siedział na koźle i powoził. Ja wówczas siedziałem po jego lewej stronie jako foryś. Trzeba było go widzieć, gdy usłyszał od Ojca, że jutro wyjazd. Wszystko musiało błyszczeć.
Mogłoby się wydawać, że teraz nauka poszła w kąt. Przeciwnie - rygor był obecnie większy, zakres nauki dużo szerszy. Pobudka o siódmej, po śniadaniu dwie godziny ćwiczeń na skrzypcach: przygotowanie na dzień bieżący. Godzina przerwy, po przerwie odrabianie zadań z matematyki i niemieckiego - do godziny dwunastej. Od dwunastej do trzynastej wolne. Obiad. Po obiedzie Gracz sprawdzał lekcje, przerabialiśmy nowe zadania. Trzy razy w tygodniu dochodziła lekcja muzyki - wtedy była już godz. 18. Po kolacji wprawki językowe polegające na tym, że Ojciec bądź Kasia czytali z „Lesebuch” jakieś opowiadanie, które trzeba było z pamięci zrekapitulować.
Dla szybkiego opanowania języka Gracz nigdy nie rozmawiał z nami po polsku. A że mieliśmy głowy nie od parady, nauka szła jak z płatka. Mieliśmy obaj z Jankiem duże zdolności do języków obcych. Dla ćwi- czenia pamięci Gracz zadawał nam dodatkowo do wykucia na pamięć różne wiersze, a nawet prozę.
Po śmierci babci (1903) dziadek Wilgocki przeszedł na emeryturę i zamieszkał w Rososzycy w mieszkaniu, które sobie do śmierci wymówił, zapisując swój dom córce i zięciowi.
Dziadek był moim pierwszym nauczycielem historii polskiej i patriotycznych pieśni polskich. Pieśni te najlepiej i najgłębiej trafiały do dziecięcego serca i umysłu, rozpalały w nich patriotyzm. Wy, którzy otrzymaliście Ojczyznę darmo, bez Waszego udziału, wysiłku, upustu krwi, nigdy nie zrozumiecie tego, jak i nie potraficie sobie wyobrazić tych wzniosłych chwil, kiedy młodzi i starzy nieśli swoje życie na ofiarę Ojczyźnie.
W takiej atmosferze patriotyzmu wychowani szliśmy w roku 1918 jako kilkunastoletni chłopcy do Powstania Wielkopolskiego, a w roku 1920 na wojnę przeciwko bolszewikom. Dziadek miał o czym wspominać. Brał udział w Powstaniu Styczniowym (1863-64), ranny w sierpniu 1863 pod Pęcherzewkiem, zginął bez wieści jego młodszy brat Wiktor, pod Kruszyną poległ jego bratanek Ignacy, ranny wrócił z tego powstania starszy brat dziadka Tomasz. Ojciec dziadka, Wilhelm Wilgocki, jako 19-letni młodzieniec był podkoniuszym i dowódcą przybocznej drużyny generała Augustyna Gorzeńskiego, swego wychowawcy i opiekuna, z którym odbył kampanię napoleońską.
W listopadzie 1830 roku Wilhelm przeprawia się na czele swojego działu przez kordon i dołącza do Pułku Jazdy Kaliskiej, spieszącego z pomocą Warszawie. W Powstaniu Wielkopolskim (1848) jest kwatermistrzem Obozu Pleszewskiego. Przy boku miał swoich czterech starszych synów, podoficerów rezerwy pruskich pułków Gwardii Królewskiej, z których każdy przyprowadził swój oddział kosynierów.
Dziadek dziadka, Józef Wilgocki, jako oficer w Powstaniu Kościuszkowskim, wzięty do niewoli, został zesłany na Sybir, skąd już nie wrócił. Przy końcu „Historii rodu Zaborowskich” znajdziecie cały ustęp o Wilgockich, do którego odsyłam.
W pierwszych dniach września 1912 roku dziadek coraz częściej dostawał ataków duszności, stracił apetyt, osłabł mu zupełnie wzrok tak, że nie mógł już czytać. Dr. Ożegowski zapowiadał zbliżający się nieodwołalnie koniec. Przestrzelone lewe płuco dawało teraz o sobie znać.
Rano w sobotę, 14 września 1912 roku, dziadek polecił Matce wysłać telegramy do wszystkich dzieci, żeby jutro przybyły, bo chce się ze wszystkimi pożegnać. Kazał też poprosić księdza dziekana z ostatnimi olejami. W niedzielę rano zaniewidział, a po południu zmarł. W środę był pogrzeb. Dawno Rososzyca nie widziała takich tłumów na pogrzebie. Psary zwolniły z pracy wszystkich, którzy chcieli wziąć udział w pogrzebie. Musiał być lubiany przez pracowników dóbr, skoro z każdego folwarku przyjechał wóz drabiniasty nabity ludźmi. Był to nie tylko pogrzeb, ale również wielka manifestacja patriotyczna dla tego wielkiego patrioty i powstańca. Z dóbr Dobrzyca i Kotlin, gdzie się urodził, a następnie administrował i ze służby folwarcznej i młodzieży wiejskiej i miejskiej tworzył tzw. Bractwa Kurkowe, będące oddziałami wojskowymi, licznie zjawili się towarzysze broni z Powstania Styczniowego, kilku nawet w mundurach powstańców. Po mowie pogrzebowej ks. dziekana Wróblewskiego zabrał głos dziedzic Psar, hr. Aleksander Brodowski, przełożony dziadka z powstania, który szczegółowo przedstawił przebieg drogi życiowej swego podkomendnego, jak i swego administratora, który prawie 40 lat pracował w Psarach.
Przed Bożym Narodzeniem skończyły się prawie wszystkie kłopoty. Rodzice zaczęli spokojny i wygodny żywot. Tylko wiatrak się jeszcze kręcił, ale on nie sprawiał żadnego zamieszania. Matka była nawet rada, że jeszcze działa, gdyż miała zawsze świeżą paszę dla swego inwentarza.
Służba składała się z trzech osób. Marysia Szofińska, podobnie jak Kasia, związana z domem Rodziców od samego początku, pełniła funkcje kucharki, mając do pomocy Wiktę Stachurską, która zajmowała się gospodarstwem w podwórzu, oraz Szczepana, który obok swoich obowiązków: stajnia, konie, wyjazdy, wykonywał inne roboty łącznie z Wiktą, a zwłaszcza czystość w stajni, oborze i chlewie. Kasia, zaliczana do członków rodziny, była zajęta przede wszystkim naszymi sprawami: budzenie, śniadanie, dbanie o garderobę, bieliznę, porządek w naszych sypialniach, pomocą w lekcjach.
Ojciec, który nawet dawniej przy swoich licznych zajęciach zawsze znalazł czas na przeczytanie całej abonowanej prasy: „Dziennika Poznańskiego” - pisma konserwy poznańskiej, „Kuriera Poznańskiego” - pisma postępowego ziemiaństwa (endecji), i „Gazety Grudziądzkiej”, którą redagował Wiktor Kulerski, wielki działacz postępowy, poseł do sejmu pruskiego, która miała charakter pisma lewicowego narodowego, obecnie zabierał mnie wieczorem do siebie, kazał mi czytać sobie różne artykuły z tej prasy.