Wspomnienia z mojego życia (46)
W kilka dni po objęciu tego stanowiska Fribolin składa wizytę kurtuazyjną prezydentowi Kulskiemu, a następnie nam, dyrekcji finansowej, jako szef finansów w urzędzie nadzoru. Wysoki, przystojny, w mundurze kapitana Wehrmachtu, nieco szpakowaty, elegancki pan. Ponieważ dyr.Ivanka mówił słabo po niemiecku, Zawadzki wcale, Fribolin prowadził rozmowę prawie wyłącznie ze mną. Na pożegnanie powiedział do mnie: „Ich hoffe, dass Sie mich in kuerze besuchen kommen” – spodziewam się, że mnie Pan wkrótce odwiedzi. Sprawa trochę kłopotliwa, ale Ivanka nie poczuł się dotkniętym, raczej się uradował, że będę mógł być buforem Zarządu Miejskiego w pertraktacjach, zwłaszcza finansowych.
Tak się też i stało. Już na pierwszym posiedzeniu nad preliminarzem budżetowym okazało się, że nie Kunze, a sam Fribolin prowadzi konferencję, że orientuje się znakomicie w sprawach finansowych i budżetowych, że jest partnerem twardym, niełatwo narzucić mu swój pogląd, stanowczo forsuje swoje tezy, jest w dodatku bardzo pedantem i nawet trochę histerykiem.
Debaty ciągną się godzinami. Nie tak łatwo go rozgryźć. Szukamy jego słabych stron, bo przecież każdy takie ma. Nie można ich znaleźć. Jedno, co zmienia czasem napiętą sytuację, to wtrącenie jakiegoś stosownego do debaty dowcipu lub anegdoty. Ale skąd je wciąż brać, zwłaszcza że te debaty wcale nie nastrajają do dowcipkowania, raczej do mordobicia, ponieważ władze niemieckie zmierzały do redukowania zakresu działalności polskiego Zarządu Miejskiego poprzez ustalenia w zakresie budżetu, tego teoretycznie wszech-instrumentu rządzenia. Stąd też pod pretekstem ustaleń finansowych oszczędności Niemcy zamierzali realizować nacisk polityczny.
Pamiątki Soplicy (39)
Otóż tedy te wszystkie dusze stały przed sądem Bożym, tak jak później po zupełnym rozstaniu się z ciałem stanęły. I każda dusza z zupełną mądrością o wszystkich swoich grzechach wiedziała i o wszystkich grzechowych okolicznościach, bo to wszystko było na tychże duszach wyrażone, że i błogosławiona Anna to wszystko widziała, jakby na swojej dłoni. A już i Pan Bóg nie miałby potrzeby te dusze sądzić, bo każda sama siebie by osądziła najsprawiedliwiej. Strach był tam wielki, bo póki z ciałem, dusza sama siebie niby oszukuje, ale bez niego nie ma rady, wszystko przed sobą na wierzch wychodzi. A bardzo było mało dusz, wedle relacji naszej świętej, które by sobie przyznały prawo do nieba; niewiele też było wprawdzie, co by na wieczne potępienie zasłużyły, ale najwięcej takich, którym trzeba było oczyszczać się pokutą. Nam się zdaje, że czyściec niestraszna rzecz, ale dusza okrutnie się go boi, bo tam takie cierpienia, że wszystkie nasze są fraszki, a nad wszystkie cierpienia wstyd, że aż poniewolnie pokutować trzeba, a tak łatwo było za żywota od tego się ustrzec. Truchlały więc dusze, że i błogosławionej Anny rozbiłaby się na sam widok ich udręczeń, by jej łaska boska nie dodała siły do zniesienia tego, na co patrzała. Otóż nasz Zbawiciel powiedział tym wszystkim duszom:
– Jeszcze na was ostateczny koniec nie przyszedł, wrócicie do ciał, które na was czekają. A jeżeli stan, w którym was postawiłem, myślicie, że jest na przeszkodzie waszemu zbawieniu, wybierzcie sobie dogodniejszy, a który wybierzecie, tego ja wam dam.
Pamięć (25)
Pierwszy sezon (1965–1966) toruński był jakiś spokojny, bez podróży, szarpaniny. W następnym pojawiły się nowe napięcia – o tym za chwilę. W teatrze, po Weselu, zrobiłem jeszcze dwie inscenizacje z ogromnymi dekoracjami i licznymi obsadami: Dobrego człowieka z Seczuanu Brechta z Tatianą Pawłowską i Wizytę starszej pani Dürenmatta z Zulą Melechówną. Obie zagrały wielkie role. Wyreżyserowałem też Fantazego, mego pierwszego Słowackiego, i Dwa teatry, które skameralizowałem chcąc jakoś naprawić błędy „monumentalnej” inscenizacji warszawskiej. Sprawdziło się potraktowanie Dwóch teatrów jako „teatru wewnętrznego” (to termin Tadeusza Różewicza).
Zosia spędzała wiele czasu w bibliotece uniwersyteckiej, gromadząc materiały do doktoratu o Copeau, tłumacząc jego artykuły. Chodziliśmy na spacery z Moniką do parku nad Wisłą. Nawiązaliśmy wiele dobrych znajomości: profesor Konrad Górski z żoną; profesor Kazimierz Dąbrowski z żoną i córką Krysią, wkrótce Jakowską (z młodymi Jakowskimi następnego lata wyprawiliśmy się wspólnie kajakami na Czarną Hańczę); profesor Maria Znamierowska-Preüfferowa (która umożliwiła mi wystawienie Kleopatry i Cezara Norwida w sali swego Muzeum Etnograficznego); aktor Tadeusz Pelc i jego żona „Hasia” (nigdy nie wiedziałem, jak naprawdę brzmi jej imię), ludzie ogromnie przyjaźni i bliscy poprzez wiarę, i wielu, wielu innych.
Wspomnienia z mojego życia (45)
W sobotę około godziny dwudziestej pierwszej zameldowało się dwóch policjantów w hełmach, z ręczną bronią maszynową na plecach. Nowak z Kutznerem byli uzbrojeni jedynie w grube torby skórzane i upoważnienia z pieczęcią Stadthauptmanna. Wsadziłem ich do samochodu, przeżegnałem i odjazd. Uprzedziłem, że będę na nich czekał w swoim gabinecie, a gdyby zaszła konieczność porozumienia się ze mną telefonicznie, poleciłem mówić po niemiecku.
Wrócili przed godziną pierwszą z pełnymi torbami. Kutzner wspomniał o przygodzie, jaką miał w Kinie „Apollo”. W tym najnowocześniejszym kinie Treuhaender miał swoje biuro. Kiedy pojawili się w pomieszczeniu kasy egzekutorzy, natychmiast przywołano Treuhaendera. Zbliżywszy się do Kutznera, chwycił go za krawat, i ze słowami „No?” wyciągnął mu krawat spod kamizelki. Kutzner błyskawicznie zrobił to samo z krawatem Treurhaendera. Zaszokowało to Niemca. „Entschuldigen Sie, ich dachte Sie sin ein Pole” – przepraszam, sądziłem, że pan jest Polakiem. Na to Kutzner: „Was fuer ein Unterschied iist zwischen einem Deutschen und einem Polen, wenn man die Krawatte auszieht?” – jaka jest różnica między Niemcem a Polakiem, kiedy sobie wyciągają krawaty? Treuhaender w dalszym ciągu nie jest pewny, z kim ma do czynienia, ale zmienia ton i prosi ich do swego biura. Odmawiają i przystępują do przeliczania pieniędzy, jakie zastali w kasie. Treuhaender zwraca się wobec tego do policjantów. Ci nawet nie odpowiadają, tylko stoją za plecami egzekutorów i nie wpuszczają nikogo do kabiny kasowej.
Pamiątki Soplicy (38)
– Dobrze mówi pan Żydaczewski – odezwał się pan Korsak.
– I ja z nim trzymam! – krzyknął pan Franciszek Dzierżanowski – z jego łaski zginął pan Sawa i pan Pstrokoński, i dwóch braci rodzonych naszego naczelnego wodza, i tylu mężów, co ich i naliczyć nie można, i cały mój pułk w onegdajszej potyczce, co w nim ledwo półtorasta koni zostaje – a my byśmy go mieli żałować, a zasię!
– Zgoda, zgoda! i Litwa trzyma z Koroną – odezwał się pan Kiersnowski i pan Staniewicz.
– Zgoda! zgoda! – zaczęto krzyczeć. – Poniatowskiego zabić, i kwita! Jak się trochę uciszyło:
– Panowie bracia – odezwał się pan Puławski – z woli waszej odebrałem nad wami dowództwo i chociaż, jak to mówią, bywaliśmy pod wozem, czasem siedzieliśmy na wozie, podchlebiam sobie, że waszego zaufania nigdy [nie] zawiodłem. Ale jeżeliście ufność we mnie stracili i chcecie po swojemu robić, odbierzcie mi władzę, a ja jako prosty żołnierz z wami służyć będę; ale do takiej roboty, by królowi życie odbierać, należeć nie chcę. Czy wy nie widzicie, że tylko pozoru szukają? Dziś Poniatowski ubity, a za tydzień i Prusacy, i królowa węgierska do nas przyjdą, a tu z jednymi Moskalami ciężka sprawa. A potem, bądź co bądź, a poczciwie róbmy. Czy to była rzecz słyszana, żeby Polak krwią królewską ręce swoje mazał?
Wspomnienia z mojego życia (44)
W tym samym domu, co Kucharczykowie, mieszkał w suterenie szewc, który ze swoim czeladnikiem należeli do podziemia. Szewc zgodził się na wbudowanie aparatu radiowego w kaflowy piec w swym pomieszczeniu warsztatowym. Wyraził również zgodę na to, byśmy mogli wczesnym rankiem przychodzić i słuchać komunikatów. Było nas teraz dwóch, z tym że ja miałem dyżur co trzeci dzień z uwagi na bezpieczeństwo. Kucharczyk mieszkał na miejscu i wystarczyło zejść z do sutereny, ja musiałem iść pod oknami prawie całej, wąskiej ulicy Lisowskiej i codzienny widok mojej osoby o jednej i tej samej porze musiałby budzić domysły, w jakich celach ja tędy podążam. Wprawdzie znaliśmy się wszyscy bardzo dobrze i każdy gdzieś w czymś palce maczał, ale ostrożność w tych czasach była zawsze konieczna.
Taka sytuacja trwała do jesieni 1942 r., aż pewnej nocy październikowej obaj szewcy zostali aresztowani przez Gestapo. Padł na nas blady strach. Na wszelki wypadek nie poszliśmy do pracy. Kucharczyk też pracował w ratuszu, w Lombardzie Miejskim. Po dwóch dniach ciszy, kiedy nie przeprowadzano żadnych rewizji w mieszkaniu szewca, nie szukano radia, można było dojść do wniosku, iż aresztowanie nastąpiło na skutek jakiejś innej wpadki. Następnego dnia ten sam zdun, który wmontował aparat, wyjął znowu kafle i po usunięciu aparatu doprowadził piec do pierwotnego wyglądu. Radio zapakowano i zakopano w przydomowym ogródku.
Pamięć (24)
TORUŃ
Gdy już odbyłem rozmowy z Sykałą w Łodzi i Torończykiem w Lublinie, jedynymi dyrektorami, którzy wyciągnęli do mnie rękę, gdy już zaangażowałem się i reżyserowałem w ich teatrach i gdy nadeszła pora, aby umówić się – lub nie umówić – na następny sezon, otrzymałem nieoczekiwaną propozycję z Torunia. A było to tak…
Pewnego dnia wczesną wiosną 1965 r. Zofia jest w domu sama z Moniką w naszym mieszkaniu w Warszawie. Dzwonek. Zofia otwiera. Widzi ponurego człowieka w prochowcu i kapeluszu, który pyta: „Czy tu mieszka Kazimierz Braun?”. Zosia odpowiada: „Tak...”. Na to przybysz mówi: „Ja jestem z teatralnej policji”.
Zosia – jak mi potem opowiadała – była przekonana, że istnieje jakaś specjalna teatralna policja, tylko myśmy o tym nie wiedzieli. Była pewna, że kroi się jakaś straszna sprawa, rewizja, przesłuchanie, aresztowanie, lub coś takiego. Taki był odruch żony polskiego reżysera w 1965 roku!
Pamiątki Soplicy (37)
Tego wspólnego życia umierając żaden z nas nie straci, rozszerzywszy go w sobie ofiarami, pracą, krwi przelewem, cierpieniami, choćby nawet tylko ciągłym o ojczyźnie myśleniem, złoży go do coraz zwiększającej się skarbnicy. A jeżeli niektórzy z nas haniebnie odstępują – im ściślej się kojarzą z zabójcami, im zupełniej siebie zaprzedają, tym więcej wyrabiajmy w sobie to uczucie, które nam Pan Bóg powierzył, byśmy go wypiastowali, a z którego trzeba Mu będzie złożyć rachunek.
Po kilkogodzinnym spoczynku obóz na nowo przybierał postać ruchu i czynności. Pieśń Bogurodzicy już powitała była nadchodzące zorze, słyszeć się dawały rżenia koni, rozweselające obozy, z troków obdzielaliśmy strawę tym wiernym towarzyszom, bo kiedy jeździec swojego konia nakarmi, to jemu samemu bieda znośniejsza.
Zowiesz się polską królową – śpiewali pancerni, Bądź nam obroną gotową – odpowiadali husarze. A wodzowie, siedząc na kłodach, przy ognisku jeszcze z sobą rozmawiali.
Wspomnienia z mojego życia (43)
Pozostało jednak jeszcze około 23 tys. – dużo za dużo na ówczesne stosunki, gdy nieczynne stały zakłady użyteczności publicznej. Interes narodowy nie pozwalał jednak zwolnić nadmiaru ludzi, wpadliby oni natychmiast w ręce Arbeitsamtu – urzędu pracy – i zostaliby wywiezieni do Niemiec na roboty. Nie można też było pozbyć się pracowników wykwalifikowanych przedsiębiorstw miejskich, które przecież muszą być odbudowane i uruchomione. Gdzie ich potem szukać.
W tych warunkach Zarząd Miejski nakazał uznać nieobecność w pracy tych, którzy się nie stawili do niej, za usprawiedliwioną i wypłacać należne im pobory do rąk pozostałych członków rodziny, tych zaś, dla których w macierzystych zakładach nie było pracy, skierować do prac porządkowania miasta, odgruzowywania ulic, placów, porządkowania skwerów, parków itp.
Zarząd niemiecki zażądał teraz zwolnienia 40 proc. pracowników, z tym że będą oni wykorzystani przez Arbeitsamt. Z wykonaniem tego Zarząd Miejski zwlekał, aż wreszcie znalazł rozwiązanie bezbolesne: zdecydowano zwolnić na piśmie większość pracowników sezonowych, którzy już przedtem odeszli, do pracy się nie stawili, których termin zatrudnienia wygasł lub niedługo wygasał, oraz formalnie zwolnić tych, którzy odeszli na własne żądanie. W ten sposób zwolniono fikcyjnie ponad 4 tys. osób, przeprowadzając odpowiednią korektę statystyki zatrudnienia, którą otrzymywał również nadzór niemiecki. Na jakiś czas sprawa została rozwiązana i przycichła.
Pamięć (23)
ZA PRACĄ
Więc to było tak – na wiosnę 1964 r. Miałem na utrzymaniu rodzinę. Miałem masę sztuk, które chciałem wyreżyserować. Mieliśmy mieszkanie w Warszawie. Nie miałem pracy.
Zacząłem jej rozpaczliwie szukać. Było późno – już druga połowa kwietnia 1964 r. Najpierw, logicznie nasuwało się szukanie pracy w stolicy. Podjąłem takie próby. Nieudane. Musiała iść za mną opinia Krasowskiego, którego wszyscy się bali. Skoro on mnie wyrzucił, to zaangażowanie mnie byłoby działaniem przeciwko niemu. Żaden dyrektor teatru w Warszawie nie chciał tego ryzykować.
Napisałem listy do kilku dyrektorów teatrów w kraju – znanych mi (bo nie powiem – znajomych) i nieznanych. Otrzymałem pozytywne odpowiedzi od dwóch. Na rozmowę zaprosił mnie, i to w trybie pilnym, Roman Sykała, który prowadził Teatr Powszechny w Łodzi i pamiętał mnie z Poznania, z „Wizyty starszej pani”. Zaprosił mnie także na rozmowę Jerzy Torończyk, dyrektor Teatru im. Juliusza Osterwy w Lublinie, którego nie znałem osobiście, ale było kilka powodów zwrócenia się do niego: pamiętałem Lublin ze zjazdów polonistycznych i ze spotkań Świętej Lipki. Moja siostra Isia była tam asystentką na KUL-owskiej psychologii, asystentem profesora, biskupa Karola Wojtyły, na filozofii był jej narzeczony, Jerzy Gałkowski; wkrótce mieli się pobrać. KUL w ogóle był mi bliski jako (wtedy) bastion katolicyzmu.