farolwebad1

A+ A A-
piątek, 24 marzec 2017 07:45

Wspomnienia z mojego życia (56)

Bycs24 stycznia wyruszyłem w kierunku Warszawy. Mróz szczypał w twarz, skrzypiał pod butami, do tego wiał mroźny boczny wiatr. Uratował mnie kaptur futrzany, który wraz z futerkiem dla Maryleczki miałem w plecaku. Żona, wyjeżdżając nagle z Krakowa, zostawiła niewykończone u krawca – teraz je odebrałem.

        Drogą w kierunku Warszawy płynął potok pieszych powracających na gruzy Warszawy. O poruszaniu się szybciej, niż dyktował tłum, mowy nie było. Dla mnie, szybkobiegacza, wlec się w tempie nadawanym przez słabszych piechurów było nerwowo nie do wytrzymania. Przeprawiłem się przez zwały śniegu i zacząłem maszerować dziarskim krokiem polami wzdłuż drogi. Z pól śnieg był zwiany.

        Pierwszy przystanek był w Słomnikach. Tu mój kuzyn, Kazio Paszkowski, wysiedlony z Poznania, osiadł jako ginekolog. Przed niecałą godziną urodził mu się trzeci z rzędu syn. Trafiłem na moment, gdy z oficerem sowieckim, który był przy porodzie, opijali szczęśliwy poród. Przysiadłem się do nich, by się posilić, wypić na każdą nogę, by się lepiej i weselej maszerowało, i w drogę. Zbyt blisko to było Krakowa, aby ulec Kaziowi i przenocować u nich. Założyłem bowiem w swoim planie, że codziennie będę robił 35-40 km. Piechurem byłem dobrym, nogi mnie nigdy nie bolały, zmęczenia nie czułem. W dodatku w przeddzień wyjścia z Krakowa otrzymałem w prezencie od kierowniczki magazynu wujostwa Howilów buty z cholewami, które w pospiechu zostawił gestapowiec zajmujący pokój w mieszkaniu wujostwa. Nie wiem, jak bym bez nich dobrnął do Żyrardowa.

Opublikowano w Lektura Gońca
piątek, 24 marzec 2017 07:31

Pamiątki Soplicy (50)

pamiatki-soplicyKról, otoczony czołem województwa i tłumem szlachty, wjechał konno do Nowogródka i przed farnym kościołem stanął, chcąc najpierw uczcić Pana nad pany. Kiedy zsiadł z konia, pan chorąży Rdułtowski podał mu swoje ramię, a pan Stanisław Orzeszko, koniuszy nowogródzki, trzymał jedną ręką frędzle, a drugą strzemię. U drzwi kościoła na czele duchowieństwa JW. ksiądz Kuncewicz, kanonik wileński a oficjał nowogródzki, orderu królewskiego kawaler, powitał go mową. Po czym król, ciągle klęcząc, słuchał tajemnic Pańskich, w czasie których wymieniony szanowny kapłan przyniósł mu mszał i klęcząc podał mu św. Ewangelię do ucałowania. Po mszy św. urzędnicy województwa oddzielili się od szlachty i skupili się w grono. JW. Gedeon Jeleński, kasztelan nowogródzki, zabrał głos, którym oświadczył w imieniu tychże urzędników radość publiczną z powodu dnia tak świetnego, w którym łaska Najwyższego użyczyła ich województwu nacieszyć się obliczem pana i ojca całego narodu. Książę Radziwiłł, wojewoda wileński, lubo i był zaproszony do grona urzędników, stał między nami, oświadczywszy, iż nie mając urzędu w tym województwie, jest prostym szlachcicem. Gdy skończył mówić JW. kasztelan, od nas witał króla jegomości pan Paweł Odyniec. Po tych mowach i królewskich odpowiedziach – bo król na każdą mowę odpowiadał dziwnie pięknie, a głosem tak miłym, że jakby wdzięczną muzyką wszystkich serca wabił ku sobie – dopiero duchowieństwo, urzędnicy, szlachta, ba, i prostaczkowie nawet. zaczęliśmy śpiewać Te Deum laudamus. Po odśpiewanym hymnie poszliśmy wszyscy za królem do szkoły wojewódzkiej. Ksiądz Krysztof Haraburda, rektor, przyjął króla łacińską mową, na którą król odpowiedział tymże językiem, ale tak płynnie, jakby rodowitym, czym do reszty nas zawojował. Potem od każdej szkoły uczeń wystąpił przed króla z mową. Od poetyki w języku francuskim perorował pan Julian Niemcewicz, podkomorzyc brzeski. Widać było, że król był uderzony wymową tego kawalera; jakoż mnie upewniali świadomi przytomni, że ta mowa miała być bardzo piękną.

Opublikowano w Lektura Gońca
piątek, 17 marzec 2017 15:54

SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (5)

AntczakWojciech– Ach, to pan! Proszę, niech pan wejdzie... Dziękuję, panie Władysławie, wszystko w porządku.

        – Jestem „Virtus”. Przychodzę z rozkazu... – zawahał się znowu, wciąż nie wiedząc, czy rozmawia z właściwą osobą.

        – Och, przepraszam, nie przedstawiłam się panu. Jestem Maryla ...ska – powiedziała specjalnie niewyraźnie, wymieniając tylko końcówkę swojego nazwiska. – Jestem żoną „Wielunia”.

        – Muszę się pilnie widzieć z pani mężem.

        – Tak, oczywiście, ale męża nie ma jeszcze w domu... Proszę, niech się pan rozgości, proszę dalej... – mówiła, sprawiając wrażenie zaskoczonej i skonsternowanej.

        – Czy mąż w ogóle mówił pani, po co chcę się z nim widzieć?

        – Tak, ogólnie, ale do niego ostatnio przychodzi sporo osób, że już sama nie wiem...

        – Czy mąż nie zostawił dla mnie żadnej wiadomości?

        – Powiedział mi tylko na odchodne, że ktoś z Wilna ma przyjechać i gdyby...

        – Gdyby, co?

        – Żeby ten ktoś poczekał, ale ja naprawdę nie wiem, kiedy on wróci... Rozumie pan, ja...

        – Czy pani mąż nie zostawił dla mnie jakichś dokumentów, czy choćby adresu, gdzie mógłbym się z nim spotkać, kompletnie nic?

        – Widzi pan, mąż nie wtajemnicza mnie w swoje sprawy... Ale, on powinien zaraz być. Proszę do pokoju. Niech pan siada – powiedziała, odsuwając krzesło od stołu nakrytego koronkowym obrusem.

Opublikowano w Lektura Gońca
piątek, 17 marzec 2017 15:48

Wspomnienia z mojego życia (55)

BycsByło już ciemno, gdy pociąg wjeżdżał na dworzec w Poznaniu. Tramwaj zawiózł mnie na pl. Wolności (Adolf Hitler Platz), skąd już pieszo w al. Marcinkowskiego pod wskazany numer.

        Wyściskaliśmy się z Kunzem, w prezencie podarowałem mu piękne przedwojenne półbuty, które mi do obozu przysłał mój kuzyn Hieronim Wilgocki z Ołoboka – niestety za małe. Kunze mieszkał u swego kolegi i przyjaciela z Ilmenau, który tu, w Poznaniu, pełnił podobną funkcję, jak Kunze w Warszawie. Zjedliśmy razem przydziałową kolację, dużo skromniejszą niż na moich imieninach w Eilenburgu, pogadaliśmy o sytuacji na frontach – smutny dla nich, a radosny dla mnie temat, i Kunze zawiózł mnie na ul. Grunwaldzką do tzw. Miasteczka Wystawowego. Był to zespół kilkudziesięciu baraków drewnianych, zbudowanych przed tzw. Pewuką – Powszechną Wystawą Krajową w 1929 roku – z przeznaczeniem na hotele dla zwiedzających. Niemcy nazwali je „Ausstelungsdorf” – wieś wystawowa.

        Nim wyruszyliśmy, Kunze zadzwonił do Leista i zameldował mu moje przybycie. Następnie podał mi słuchawkę. Zameldowałem się po wojskowemu i wyraziłem podziękowanie za sprowadzenie mnie do siebie. „Fuer Morgen lade ich Sie zu Mittagessen. Kunze wird Sie bringen” – na jutro zapraszam pana na obiad. Kunze pana przyprowadzi. Próbowałem się od tego wymówić brakiem odpowiedniego ubrania, ale Leist nie chciał o tym słyszeć.

Opublikowano w Lektura Gońca
piątek, 17 marzec 2017 15:34

Pamiątki Soplicy (49)

pamiatki-soplicy        Owszem, na wszystkich sejmach posłowie litewscy jednomyślnie z dworem głosowali. Jakoż na pamiętnej sesji sejmowej roku 1786, kiedy rzecz chodziła o przyznanie królowi subsidium charitativum, dość długo rozprawiały stany koronne w połączonych izbach; ale kiedy kolej przyszła na Litwę, książę wojewoda wileński objawił i życzliwość Litwinów, i swoje własną potęgę tymi słowy:

        – Nie mitrężąc czasu tak drogiego przy kończącym się sejmie, w imieniu całej prowincji litewskiej daję afirmatywę.

        I ani w stanie rycerskim, ani nawet w senacie nie znalazł się żaden, co by mu tego pełnomocnictwa zaprzeczył.

        Pan Bohusz, niegdyś sekretarz jeneralnej konfederacji barskiej, był może najgłębszym w całej Polsce statystą i nadzwyczajnie poświęcał się dla kraju. Kiedy jego i nasze starania na niczym spełzły, na małym przestał: osiadł na dziesięciodymnym folwareczku, na którym miał dożywocie z łaski naszego księcia wojewody, bo więcej nic od niego przyjąć nie chciał. Tam zajmował się pielęgnowaniem pięknych kwiatów; rzadko kiedy dom opuszczał, nawet dla Nieświeża, ale dawnych znajomych rad był w nim ugaszczać. Razu jednego, kiedy mu służyłem w jego domku z panem Świętorzeckim, także wielkim statystą, a jego ścisłym przyjacielem, zgadało się wedle naszego zwyczaju o rzeczach publicznych. Pan Bohusz mnie znał, kiedy to jeszcze byłem pokojowym u JW. Ogińskiego, wojewody witebskiego, i niemało czasu strawiliśmy z sobą we dwóch konfederacjach; a tym bliższy wstęp miałem do niego, że nie chwaląc się, na takiej nodze postawiłem mu interes z sukcesorami tegoż JW. Ogińskiego, że na pół darmo, godząc się z nimi, czterdzieści tysięcy mu odliczono. A służyłem mu z przyjaźni, bo żadnej nagrody nie przyjmowałem, chociaż kilkakrotnie coś mnie chciał wetknąć w ręce. Otóż pan Bohusz zaczął mówić o potrzebie powiększenia władzy królowi; że nasze starodawne cnoty zanadto już były zbutwiałe, byśmy się mogli na dal cieszyć po dawnemu. Pan Świętorzecki na to się [nie] godził, jako utrzymywał, że powierzyć się nie można panującemu regnantowi.

Opublikowano w Lektura Gońca
piątek, 10 marzec 2017 15:04

SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (4)

AntczakWojciech– Co wy mi tu... pieprzycie jakieś takie duperele! – przerwał mu śledczy. – Konkrety! Mnie interesują tylko konkrety, a ściślej, rozchodzi mi się o waszą zbrodniczą działalność skierowaną przeciwko, najsampierw, Gwardii Ludowej, a potem Armii Ludowej, przeciwko polskim patriotom, prawdziwym, ideowym komunistom! Mnie wcale nie interesują jakieś tam wasze, gazetkowe charakterystyki, dobre dla harcerzyków... Bohuszewicz, ja was lojalnie ostrzegam, jeśli mi zaraz nie zaczniecie gadać do rzeczy, to jak was, kurwa, weznę w obroty, to się zesracie na rzadko! Zrozumiano?!! – wrzasnął, robiąc przy tym bardzo groźną minę.

        – Tak, tylko...

        – Pytam się was! Zrozumiano?!

        – Nie, nie zrozumiano!

        – Ty, słuchaj ty, faszystowski niedobitku – powiedział, zbliżając swoją twarz do jego twarzy, aż Stanisław poczuł smród zionący mu z ust, mieszaninę kwasu żołądkowego i nikotyny, a kątem oka zobaczył jego zepsute zęby, a właściwie już tylko resztki zębów, ciemnobrązowe, przegniłe pieńki. – Jestem w stanie zmusić cię do gadania! Ostrzegam cię, tak poprowadzę śledztwo, że mimo twego chamskiego uporu, podpiszesz wszystko, czego od ciebie zażądam! Resztę zrobi już sąd i w końcu trafisz do piachu, a w najlepszym wypadku, zamienią ci wyrok na „dożywotkę” i zgnijesz za kratami! Ja cię, kurwa, tylko ostrzegam, Bohuszewicz! Chyba... że zaczniesz gadać, i to z sensem, a wtedy posiedzisz sobie, powiedzmy, dwa, trzy miesiące... no, góra do pół roku, mówiąc realistycznie, i wyjdziesz, jak człowiek, na wolność... Wybór należy tylko do ciebie, Bohuszewicz. No więc, jak będzie? Gadasz czy nie?

Opublikowano w Lektura Gońca
piątek, 10 marzec 2017 14:55

Wspomnienia z mojego życia (54)

Bycs        W czasie jednego chłodnego i wietrznego dnia, kiedy spocony siedziałem w czasie przerwy na ziemi, musiało mnie zawiać. Zacząłem odczuwać ból gardła. W nocy dostałem silnej gorączki. Rano poszedłem do obozowego ambulatorium, termometr wskazuje 39 stopni. Skierowano mnie do rejonowego lekarza.

        Na krańcach miasta, po drugiej stronie Muldy, w dzielnicy willowej przy Luetzowstrasse odnalazłem willę, w której mieszkał i przyjmował dr Richard Tahn, Medizinrat – radca medycyny. Jak to zwykle bywa, lekarz, przed przystąpieniem do badania, przeprowadza z pacjentem mały wywiad. Dr Tahn, dowiedziawszy się, że jestem Polakiem, że przeżyłem powstanie na Starym Mieście w Warszawie, w czym był dobrze zorientowany, wdał się ze mną w dłuższą rozmowę. Opowiedziałem mu wszystko z detalami. Byłem chyba pierwszym, który mu bez osłonek przedstawił faktyczny obraz tego, co Niemcy wyprawiali w Polsce, a już szczególnie podczas powstania. Widać było, że jest tym przygnębiony, że wstydzi się za swoich rodaków. Co chwila prosił o dalsze szczegóły.

        Po tym wszystkim zajrzał do gardła, przepisał jakieś pastylki i płyn do płukania gardła. Dał mi zwolnienie od pracy na 10 dni, dodając, że jak długo tu będę, będzie mi wystawiał takie zwolnienia. „Pan nie będzie robotnikiem niemieckim.” Podziękowałem i wyszedłem. Po dziesięciu dniach mam się znowu zgłosić.

        Czy nie urodziłem się w czepku? W pierwszej chwili wydawało mi się, że teraz będę sobie żył jak na wczasach. Na drugi dzień gorączka minęła, temperatura wróciła do normy. Powstało pytanie, co robić z czasem w obozowym życiu. Rano wychodzę razem ze wszystkimi z obozu. Jest jednak za wczesna godzina, by iść do miasta i usiąść w restauracji – jak długo można w niej siedzieć, żeby nie podpaść. Między terenem obozu a Muldą jest pas nieużytków zarośnięty wikliną. Tu ukrywam się przez pierwsze dwie – trzy godziny, i czytam prasę, a najczęściej jestem wtedy myślami na Barcickiej, bawię się z dzieciakami w Lasku Bielańskim, to znów w Dziekanowie nad jeziorem. Po chwili łzy spadają na gazetę, rozklejam się. Jak bardzo ja ich kocham, jak silnie bije serce do nich. Kiedy ich znów zobaczę? W ich najpiękniejszych dniach beztroskiego życia tak mało mogłem im poświęcić czasu. Często wychodziłem do pracy, kiedy jeszcze spali, wracałem, kiedy już spali, ale zawsze wiedziałem, że są pod troskliwą opieką mamy, jakiej inne dzieci nie mają, mamy, która im wszystko zastępowała i która z pewnością zastępuje im nadal.

Opublikowano w Lektura Gońca
piątek, 10 marzec 2017 14:34

Pamiątki Soplicy (48)

pamiatki-soplicyA pan Borejsza, także przeżegnawszy się, do nas tak przemówił:

        – Lubo jestem obrońcą strony wyzywającej, protestuję się przed Bogiem i wami, bracią szlachtą, że jeżeli wpływam do tego pojedynku, to nie przez brak miłości bliźniego, ale owszem, żeby dopomóc synowi nieboszczyka mego kolegi, który został skrzywdzony. A że mimo przekonanie o słuszności jego sprawy nie wprzód dopuściłem pojedynku, aż wyczerpawszy wszelkie godziwe środki do pojednania stron, zatem upraszam was wszystkich tu przytomnych, abyście za mną złożyli świadectwo na ostatnim sądzie, teraz zaś westchnęli przynajmniej do Pana Boga, iżby mi mojego uczestnictwa za ciężki grzech nie poczytał.

        Potem za danym znakiem oba zapaśnicy, przeżegnawszy się, czwałem na siebie natarli. Bitwa i przez jedno Zdrowaś Maria nie trwała. Bo gdy bezskutecznie dawszy ognia z pistoletów, do pałasza się porwali, pan strażnik został zadraśnięty po ramieniu jakby piórkiem, ale jak palnął szablą na odlew po ręku pana Tadeusza, ręka mu z pałaszem padła na ziemię – i on sam w kilka chwil, omdlały z bólu, powalił się z konia. My wszyscy pobiegliśmy mu na ratunek z lekarzem, którego mieliśmy z Kiecka na każdy wypadek. Ledwośmy go ocucili, że trochę przytomności odzyskał, i zawieźliśmy go do Kiecka z obandażowaną raną, by tam ulokować u lekarza, który się podjął już nie rękę mu wrócić, bo ta aż w dzień ostatecznego sądu wrócona mu będzie, ale choć przy takim ciężkim kalectwie życie mu zachować.

Opublikowano w Lektura Gońca
piątek, 03 marzec 2017 16:00

SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (3)

AntczakWojciechV
        
        Przebywał tu już ponad pięć miesięcy wciąż niewzywany na przesłuchanie. Z pewnością było to zamierzone, żeby psychicznie wyczerpany więzień, „skruszony”, „gadał na śledztwie” – jak powszechnie nazywano tutaj brutalnie prowadzone przesłuchania.

        W połowie kwietnia, pewnego wieczoru, tuż przed „kolacją”, bez uprzedzenia, otwarto nagle drzwi celi.

        – Na literę „be”! – zawołał strażnik, stając, jak zwykle, na progu otwartych szeroko drzwi. Zawsze tak stawał, kiedy wywoływał kogoś na śledztwo. Więźniowie musieli natychmiast cofnąć się w głąb celi, a ten, którego nazwisko zaczynało się na wymienioną literę, obowiązany był je natychmiast wymienić. Robili tak ze względu na więźniów z innych cel, żeby ci nie dowiedzieli się, kto siedzi w sąsiedniej, lub nawet dalszej celi. I kiedy strażnik prowadził już więźnia po korytarzu, zaznaczał swoją obecność uderzeniami kluczy o rury, kaloryfery lub tylko o ścianę. A robił to na wypadek, gdyby z naprzeciwka inny strażnik też prowadził jakiegoś więźnia. Wówczas jeden z więźniów natychmiast musiał się zatrzymać i odwrócić twarzą do ściany, a ten drugi spuścić głowę i patrzeć pod swoje nogi. Zasadą była tu całkowita izolacja więźniów z różnych cel.

Opublikowano w Lektura Gońca
piątek, 03 marzec 2017 15:50

Wspomnienia z mojego życia (53)

BycsTreść jednego z biletów: „Najdrożsi, przejeżdżam przez Ostrów, ale nie z wycieczką. Honorcia z dziećmi pewnie żyją, ale wywiezieni. Nie martwcie się o mnie, bo na pewno wrócę. Gdyby Honorcia po wojnie przyjechała do Rososzycy, to niech czeka na mnie, bo w Warszawie nie ma domów”. Na drugiej kartce: „Jedziemy nie wiadomo dokąd. Honorcia z Dziećmi najprawdopodobniej żyją, ale gdzie są, nie wiem. Nie martwcie się, zobaczymy się za kilka tygodni – Staś”.

        Jak tylko się zorientowałem, że jedziemy w kierunku Leszna, na wyrwanej z notesu kartce napisałem kilka słów do swego najserdeczniejszego przyjaciela Franciszka Barczaka, by ją wyrzucić w Łąkocinach. Na przejeździe leśnym stał dróżnik, któremu zrzuciłem kartkę. Doręczył ją Barczakowi.

        W Lesznie na dworcu po raz pierwszy otwarto po dwóch dniach wagony i pozwolono wyjść na peron. Nie będę opisywał tych widoków. Nie można się temu dziwić. Leszno przypomniało mi piękne czasy, garnizon mojego 55pp po ukończeniu podchorążówki. Pułkiem dowodził późniejszy generał i dowódca Armii Krajowej, płk Rowecki-Grot.

        Późnym popołudniem pociąg stanął w lesie – niedaleko od Głogowa. Była tu maleńka stacyjka. Wzdłuż toru stało kilka wojskowych kuchni. Kominki dymiły. Otwarto wagony i kazano wysiąść. SS-mani ustawili nas w kolejki. Z każdych dwóch wagonów tworzono jedną kolejkę, którą skierowano do jednej kuchni. Stało 6 kolejek. Przed każdą kuchnią czyste menażki z łyżką, do których każdy otrzymał dużą warzechę dość smacznej zupy i kawał chleba wojskowego. Można było nawet dostać repetę, z czego wielu skorzystało. Zauważyłem, że ani tu, ani w Lesznie nie liczono nas. Ryzykant mógł wiać, tylko dokąd. Kto cało wyszedł ze Starówki, wysoko cenił swoje wyniesione życie. Muszę zaznaczyć, że nikt nas nie traktował jak niewolników.

Opublikowano w Lektura Gońca
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.