Wspomnienia z mojego życia (60)
Inż. Anders, który od lat kieruje ćwiczeniami, zna te tereny doskonale i wie, że „Góra Proboszczowska” należy do miejscowej jednostki wojskowej – budowlanej, która przed dwoma laty rozpoczęła budowę jakiegoś pawilonu, ale z nieznanych mu powodów przerwała w ub. roku pracę. Stoją tu 2 baraki, w nich kilkanaście łóżek zbitych z desek, stało kilkanaście tysięcy cegieł w kozłach – materiał na zamierzoną budowę, oraz fundamenty pod jakiś budyneczek. Był też dół z wapnem. Stąd piękny widok na całe miasto i okolicę. Wojsko wykonało również utwardzoną drogę prowadzącą dość stromo głębokim wykopem aż na szczyt góry.
W cieniu jedynego młodego drzewka na tej górze, w upalne południe lipcowe siedzimy na granicznej miedzy i rozprawiamy, próbując zgadnąć, jaka nas czeka propozycja ze strony władz miejskich. Ja nie lubię zgadywać, ale w tym wypadku nietrudno było domyślić się, iż istnieje możliwość nabycia tej działki. Zapytani prof. Lazzarini i Anders, czy odpowiadałaby ona potrzebom wydziału, entuzjastycznie przyjęli moje pytanie, uważając je za gotowość kupna. Teraz pytanie – od kogo i na jakich warunkach. Za godzinę będziemy zapewne wszystko wiedzieli.
Od strony miasta góra stanowiła wysoką, bardzo stromą skarpę, porośniętą potężnymi dębami i jesionami; kilkanaście metrów od stóp góry płynie wąski strumyk, a za nim stał parafialny kościół, obok którego biegła wspinająca się ku rynkowi miasta główna przelotowa ulica do Krynicy, mająca z prawej strony potężny mur oporowy zabezpieczający przed obsuwaniem się skarpy, zaś z lewej strony ulicy głębokim jarem płynęła rzeka Biała. Nieduże miasteczko swoją zabudową i wyjątkową czystością ulic przypomina miasta zachodniej Polski. Nie tak dawno został Grybów wyróżniony za porządek i czystość nagrodą państwową w postaci zbudowania w nim ładnego liceum.
Pamiątki Soplicy (53)
ZAMEK KANIOWSKI
Żadna rzecz ludzka nie jest doskonałą, a co tylko ludzie wymyślą, to inni ludzie ulepszyć mogą alboli, co często bywa, zepsują. Lecz te rzeczy, co już w obyczaj weszły, częstokroć takim podlegają zawisłościom, że bez zbytecznej zarozumiałości przyganiać im nie można. Wiele jest na świecie rozmaitych narodów, a każdy z nich podlega pewnym prawom, krępującym go bez wątpienia, ale razem zabezpieczającym byt jego.
W tych wszystkich prawach jest i wielki stosunek, i wielka odmienność. Stosunek w tym wszystkim, co się odnosi do wyobrażeń danych człowiekowi wprost od Boga, różnica we wszystkich względach jedynie ludzkich. Jak to bywało, mówiono o dekretach, że niektóre z nogami, to jest nabiegano, drugie z rękoma, to jest po prostu opłacone, a przecież najwięcej takich, co wedle Boga i sumienia, bo inaczej nie byłoby sprawiedliwości między ludźmi. Toż i o prawach powiedzieć możem: są między nimi takie, które oczywiście dla osobistych a chwilowych okoliczności napisanymi były, i te wylęgły się w czasach, kiedy już prawodawstwo wątlić się zaczęło, kiedy u prawodawców uczucia już z serca do głowy przenosić się zaczęły. Ale każdy naród, jeżeli zechce się opatrzyć, przekona się, że wszystkie jego starożytne prawa wedle Boga napisane były. Niewiele pokładam ufności w prawie świeżo utworzonym, ale co się dotyczy tych, co już przeszły przez probierczy kamień czasu, dla nich jestem przejęty głębokim uszanowaniem, tak dalece że chociażby i dziwacznymi się zdawały, zaraz przychodzi mi na myśl, że muszą się odnosić do jakich okoliczności, które gdyby wiadome były, przekonałyby o ich mądrości i właściwości. Prawo jest historią narodu, i taką, która zaprzeczeniu nie podpada. Jak dzieje, które mogły się wydarzyć lub nie, albo – pozwólmy, że się wydarzyły rzeczywiście – jakaż pewność, że ten, co je opowiada, zachował czystą prawdę bez nadwątlenia jej ozdobami. Czy raz bywało, że z kilku naocznych nawet świadków jednego zdarzenia każdy je po swojemu opowie: jeden wspomina o okoliczności takiej, drugi o innej, która pierwszą zbija – domyśl się wtedy, czyja prawda! Ale w prawach nie ma obłudy; z nich jak oliwa z wody na wierzch wychodzą obyczaje narodów i to jest właśnie prawdziwa historia.
Wspomnienia z mojego życia (59)
O ile rektor był taki, a nie inny, prorektorzy na szczęście reprezentowali wysoki poziom naukowy. W pierwszych dniach mojego pobytu na Uczelni prorektor Kuhn poprosił mnie do swego gabinetu na rozmowę. Zamierzał dowiedzieć się o mnie więcej, niż wynikało z moich dokumentów, a jednocześnie chciał mnie wprowadzić w tajniki i układy osobowe w Uczelni. W pewnym momencie mówi: „Panie dyrektorze, są 3 kategorie profesorów: pierwsza, dla której trzeba zrobić wszystko, aby ich zadowolić i ułatwić im pracę – to prawdziwi naukowcy, drugą może pan według swego uznania i możliwości traktować – dać im albo nie dać, czego żądają, a trzecią kategorię może pan śmiało wyrzucić za drzwi, jeśli przyjdą z pretensjami. Sam się pan niezadługo zacznie zastanawiać, w jaki sposób wiele osób doszło do tak wysokich szczebli naukowych. Smutne to, ale musimy brać rzeczy, jakie są – i radzić sobie z nimi jakoś. Gdyby pan zechciał korzystać z moich usług, zawsze do mnie drzwi dla pana otwarte”. Jesteśmy obaj z prof. Kuhnem urodzeni w tym samym roku i miesiącu, on Stanisław, ja też, w dodatku obaj myśliwi. Z dnia na dzień pogłębia się nasza znajomość, przechodzi w przyjaźń, aż w końcu przeszliśmy na „ty”.
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (8)
Od strony koszar dochodziło głośne, nieustanne dudnienie cekaemów. Niemcy byli bardzo dobrze wstrzelani. Na rogu Kazimierzowskiej i Narbutta kilku powstańców próbowało wejść do bunkra, przez który, jak sądzili, mogliby przedostać się dalej podziemnym korytarzem pod budynek szkoły, gdzie byli skoszarowani esesmani. Niestety, mimo zapewnień dowództwa kompanii o wcześniej przeprowadzonym rozpoznaniu, dwóch podchorążych po przeczołganiu się przez ulicę pod zasiekami do bunkra, stwierdziło po wysadzeniu drzwi, że bunkier jest ślepy. Nie ma żadnych korytarzy. „Virtus” wydał swojemu oddziałowi rozkaz krycia się po bramach i podwórzach, gdyż bezpośredni atak na „Basy” z ulic Narbutta i Kazimierzowskiej był bez sensu, groził wysiekaniem całego plutonu, zwłaszcza że poza silnym ostrzałem z koszar, od strony Rakowieckiej na Kazimierzowskiej pojawiły się dość liczne grupki esesmanów. Atakowali, kryjąc się za czołgiem sunącym ku powstańczym pozycjom. Mieszkańcy okolicznych domów z entuzjazmem witali powstańców. Wylegli na balkony, pojawili się w otwartych oknach i wiwatowali na cześć „naszych chłopców”, aż jeden z czołgów zaczął nagle ostrzeliwać bramy i okna, a także balkony pełne wiwatujących, którzy w jednej chwili poznikali w głębi mieszkań. Nie brak było śmiałków, jak tylko czołg przestał strzelać, pojawiających się znowu w chwilę po wystrzale i powiewając biało-czerwonymi flagami, radosnym krzykiem dopingowali powstańców, niczym zawodników swojej ukochanej drużyny piłkarskiej. Kobiety w podwórzach, ściskając i całując, błogosławiły powstańców przemykających w stronę koszar-„Basów”. Lokatorzy okolicznych kamienic informowali walczących o niedostępnych ogółowi przejściach podwórzami i korytarzami z jednej ulicy na drugą. Panował ogólny nastrój zwycięstwa, zwycięstwa za wszelką cenę, w które zresztą nikt nawet nie śmiał wątpić, poza „chorymi na głowę” sceptykami. Tych od razu podejrzewano o antypowstańczą prowokację.
Wspomnienia z mojego życia (58)
Nowa Huta miała w każdej dziedzinie priorytet, była najważniejszym zagadnieniem w kraju, wszystko stało przed nią otworem. W ciągu jednego dnia mój szef administracyjny wyposażył wszystkie komórki w potrzebny sprzęt biurowy, meble, stoły kreślarskie, biurka itp. Kolega Moskwa ściągnął z Kielc głównego księgowego. Kraków był przeładowany wysoko kwalifikowanymi ludźmi różnych specjalności, dla których w Krakowie nie było odpowiednich miejsc pracy. Toteż, gdy się dowiedzieli, że powstaje nowa instytucja, drzwi się nie zamykały, mogłem wybierać i przebierać jak w ulęgałkach. Po kilku dniach mogłem stwierdzić, iż cały aparat zdaje egzamin i funkcjonuje bez zarzutu. Byli to bowiem pracownicy z dłuższym stażem w poważnych zakładach, kilku nawet z tytułem doktora. Nie trzeba ich było uczyć.
17 września przyjechał dyrektor Kulski, zaprosił mnie na popołudniową kawę do Wierzynka. Jako mój zwierzchnik, interesował się moimi zagadnieniami. Zdałem mu obszerną relację, z której wynikało, że właściwie wszystkie problemy organizacyjne zostały rozwiązane i dyrektor Moskwa znalazł zastępcę do spraw technicznych – naczelnego inżyniera, przedwojennego przedsiębiorcę budowlanego. Jeśli chodzi o dział administracyjno-finansowy, nie powinno być kłopotów. Kulski tylko na to czekał i natychmiast zapytał, czy mógłbym już teraz wrócić do Warszawy. Ja też na to czekałem. Odpowiedziałem, że już przed miesiącem była taka możliwość. Oczywiście musi ktoś fachowy na moje miejsce przyjść, ponieważ ci wybitni inżynierowie jednak nie są w stanie zajmować się tymi sprawami, nawet gdyby się na nich znali. Kwestia znalezienia na moje miejsce kandydata nie jest żadnym zagadnieniem – jeszcze dziś można zna- leźć kilku kandydatów z dobrymi kwalifikacjami.
Pamiątki Soplicy (52)
Wszystko idzie ad Caesaris exemplum. Za Sasów byliśmy pijaki, tchórze i ciemni, teraz jesteśmy trzeźwi, mężni i światli. Onegdaj my, starzy, w szkole nowogródzkiej przekonać się mogliśmy, że dziś dzieci więcej mają nauki niż za naszych czasów wysokie urzędniki.
To młodzieży się podobało, ale starzy trochę czoła namarszczyli; jeno że król, spostrzegłszy się, wnet temu dał inny obrót:
– Byliśmy tak szczęśliwi – rzekł –obejmując rządy powierzone nam od Boga, iż znaleźliśmy wielu starych, którzy uskutecznili nasze zamiary względem rozpowszechnienia nauk między młodzieżą. Bo bez pomocy tych weteranów, o których, widno, iż żartując, tak lekko wspomniałeś, mości księże pisarzu litewski, na nic by się nie przydały starania nasze.
A tymi słowy król mocno uradował całą naszą publiczność.
Wspomnienia z mojego życia (57)
Za dwoma stawami był duży uprawny ogród, oddzielony od szosy bardzo wysokim i gęstym żywopłotem z ałyczy.
Ten opis Gościejewa podaję dla starszej czwórki swoich dzieci, przywróci im na pewno na pamięć te beztrosko przeżyte w tym otoczeniu chyba najpiękniejsze lata w ich życiu.
W tym raju przyszło nam osiąść po trudach wojennych i okupacji. Czy można było sobie wymarzyć piękniejsze miejsce? A moja kochana Norcia długie lata mi wymawiała, że był to stracony czas dla dzieci. Ja przeciwnie, uważam ten okres za najpiękniejszy w ich życiu i najszczęśliwszy pod każdym względem. Kiedy inne dzieci nadal głodowały, one miały nadmiar wszystkiego, łącznie z czystym powietrzem, nie zapragnęły niczego. Sądzę, że właśnie dlatego nie chorują, a ja nie jestem nerwowy.
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (7)
Porucznik „Kwiatek” wezwany nagle do Pułkownika sprawdził w kieszonkowym lusterku starannie przylizane włosy, poprawił jeszcze krawat i wyciągnął nieco mankiety białej koszuli ze srebrnymi spinkami, po czym ruszył w stronę gabinetu swego przełożonego. Uchyliwszy drzwi obite dermą, delikatnie zapukał we framugę.
– Proszę, wejdźcie poruczniku... Kwiatek. Dobrze mówię?
– Kwiatycki, obywatelu pułkowniku – poprawił go.
– No jasne! Kwiatycki, Kwiatycki... Nieważne... Proszę, siadajcie poruczniku. Czy wiecie, po co was wezwałem?
– Domyślam się, że w sprawie, którą aktualnie prowadzę...
– To także, ale przede wszystkim, chciałem wam pogratulować podjęcia bardzo ważnej decyzji... życiowej, niejako.
– ?
– Widzę po waszej minie, że nie bardzo rozumiecie, co mam na myśli.
– Ależ oczywiście, że wiem! Towarzysz pułkownik ma z pewnością na myśli zaręczyny!
– Jakie zaręczyny?
Pamiątki Soplicy (51)
Tłumy szlachty przez cały ranek przybywały dla powtórnego powitania najjaśniejszego pana, a przed południem samym urzędnicy nasi przybyli z Nieświeża z doniesieniem, że lada chwila król przyjedzie. Jakoż niedługo czekaliśmy na karetę dworską, z której wysiadł król, książę wojewoda wileński, JW. wojewoda nowogródzki i ksiądz Naruszewicz, pisarz wielki litewski, a za nimi rozmaite karety, z których wysiadały: infuły, mitry, ordery, krzesła i tak dalej. Gospodarz, przyjmując u ganku wysiadającego króla, padł mu do nóg, dziękując za zaszczyt przyniesiony jego domowi; i my wszyscy klękli. Jak ojciec przez dzieci, tak król przez wiernych poddanych powitany został – i mocno go rozrzewniła czołobitność nasza. Nie obawa to była, ale miłość, a tego słodkiego uczucia tylko dobrzy, ojcowscy króle doświadczyć mogą. Pani chorążyna podała rękę królowi i zaprowadziła go do obszernej sali bawialnej, która w okamgnieniu się napełniła. Król, kilka chwil zabawiwszy, trochę z obywatelami rozmawiał, chwaląc uprawę roli w Nowogródzkiem, iż nawet na Rusi piękniejszego zboża nie widział, ale wkrótce kazał się zaprowadzić do komnaty jemu przeznaczonej.
SPALENI SKRZYDŁEM ANTYCHRYSTA (6)
– Owszem, dziś, po latach można by tak powiedzieć, ale wtedy, po czterech latach okupacji, przygotowań, szkolenia nas na okoliczność ataku, jak tylko pozwolą na to warunki, ponadto Niemcy wydawali się być tacy słabi, niemal przegrani wobec nadciągającej sowieckiej ofensywy, więc chyba te okoliczności przemawiałyby za podjęciem takiej, a nie innej decyzji.
– To nie żaden argument, zwłaszcza z wojskowego punktu widzenia, panie poruczniku. Mniemam, że nie zna pan prawdy, no może nie całej, bo któż jest w stanie poznać ją całą... Ale śmiem twierdzić, że nie są znane panu pewne fakty.
– Być może, ale mimo to, będę bronił swojego stanowiska, że Powstanie tak całkiem nie poszło na marne, że jednak ten zryw miał swój sens, wtedy i teraz, choćby dlatego, że walczyliśmy o naszą godność w oczach... świata.
– Świata?! Mówi pan „świata”, a wie pan, poruczniku, że świat ma te wszystkie heroiczne czyny głęboko... gdzieś! Świat, proszę pana, jest w sumie obojętny, a mam tu na myśli, tak zwaną opinię światową, z którą, tak naprawdę żaden zbrodniarz się nie liczy. Weźmy chociażby poprzednią wojnę, pierwszą światową, wojnę, chyba nie mniej straszną od ostatniej... Ileż to było wtedy zapewnień, deklaracji wszelkiej maści wielkich, światowych autorytetów, że już nigdy więcej nic podobnego się nie powtórzy... I co? W dwadzieścia lat później... Szkoda gadać!