Wydawałoby się, że chrześcijaństwo zaspokaja nasze podstawowe pragnienie metafizyczne, jakim jest chęć poznania Największej Tajemnicy Świata. Sondaże przeprowadzone w ostatnich latach przez ośrodki badania opinii publicznej w Polsce, przyniosły jednak zaskakujące wyniki wskazujące na zagubienie i niepewność większości respondentów. Kilka procent z podających się za chrześcijan czy katolików nie wierzy
w istnienie Boga! We wszystkie dogmaty katolickie, również w życie po śmierci
i zmartwychwstanie, wierzy tylko ok. 35 proc., ale i w tej grupie większość ma jednocześnie przekonania pochodzące z innych religii, jak np. wiarę w reinkarnację. Minęło ponad 1000 lat od wprowadzenia chrześcijaństwa na naszych ziemiach, a królują tu herezje i kucanie zamiast klękania w kościołach.
Jak wiadomo, wszystko zaczęło się od Mieszka I, lecz chrystianizacja powszechna dokonała się za czasów jego syna Bolesława. Plan zapewne był taki: zostać najpierw królem słowiańskim, a później może nawet… cesarzem. Wiele na to wskazuje. Bolesław kontynuował przełomowy projekt polityczny swego ojca, natomiast marzenia
i rozmach miał znacznie większe. Agenturę wpływu wśród dostojników cesarstwa opłacał sowicie, bez zachowania dyskrecji, a nawet w sposób manifestacyjny. Budziło to prawie spazmatyczne oburzenie kronikarza biskupa Thietmara i innych, ale wśród większości budowało wizerunek niezwykle bogatego i szczodrego księcia. Szukał Bolesław również protektorów kościelnych, stąd jego świetne relacje z biskupem praskim Wojciechem, późniejszym świętym, którego do kłopotów doprowadził pewien sen.
Przyśnił mu się mianowicie Jezus, który powiedział: „Jam jest Jezus Chrystus, którego sprzedano i oto znowu sprzedają mnie Żydom, a ty sobie chrapiesz”. Sen ten objaśnił Wojciechowi jego przełożony: „Gdy chrześcijanina sprzedaje się Żydom, to sprzedaż odczuwa sam Chrystus, gdyż myśmy Jego ciałem i członkami, w Nim się ruszamy
i jesteśmy”. Praga była wtedy jednym z największych centrów handlu ludźmi, którym zajmowali się przede wszystkim kupcy żydowscy i arabscy. Rozpoczął więc Wojciech walkę
z handlem chrześcijanami, a także wykupywał ich z niewoli. Jego działania były jednak bezskuteczne wobec wielkości dochodów uzyskiwanych w tym procederze. Postanowił zatem opuścić Pragę.
Ambicje Bolesława jednocześnie szły w parze z planami bardzo mu życzliwego Ottona III, który zamierzał odbudować cesarstwo. Łatwo możemy te plany odczytać choćby
z miniatury w Ewangeliarzu wykonanym w klasztorze Reichenau na zamówienie cesarza. Przedstawiono na niej cztery koronowane postaci składające hołd Ottonowi III. Są tam one nazwane następująco: Roma, Galia, Germania i Sclavinia. Sclavinia, czyli słowiańszczyzna.
Te cztery krainy, te cztery królestwa, miały w planie Ottona stanowić części jego cesarstwa.
Kandydat na króla Słowiańszczyzny mógł być wyłącznie jeden – Bolesław, a był to wtedy nie byle kto. Pochodził z ważnego i wpływowego rodu Piastów, a przez matkę – z rodu Przemyślidów władających Czechami. Jego ciotka Adelajda to prawdopodobnie pierwsza żona króla Węgier Stefana, jego siostra Świętosława, najpierw królowa Szwecji, a później Danii, Norwegii i… Anglii! Jej synowie, czyli siostrzeńcy Bolesława i wnuki Mieszka I, to znani nam potężni królowie północy: Olof I, Harald I i Kanut Wielki. Piastowie stworzyli świetnie zorganizowane państwo i uzyskiwali olbrzymie dochody z niezwykle efektywnej działalności gospodarczej. Nie było tak, jak by chcieli niektórzy, że dopiero w X wieku przyszli „Niemcy” i nauczyli nas wszystkiego. Bolesław w sposób naturalny marzył więc
o władzy większej niż miał, a czytając opisy jego pewności siebie, przebiegłości i bogactwa, możemy być pewni, że się w tych marzeniach nie ograniczał.
Słowiańskie plemiona podlegające władzy Piastów stały się nominalnie chrześcijańskie, nie wystarczało to jednak, aby ich książę mógł być królem. W „Żywocie św. Stefana” króla Węgier, czytamy, że mimo starań Mieszko nie otrzymał od papieża korony królewskiej
z powodu „barbarzyńskich obyczajów jego narodu”. Należało więc je zmienić.
Nie były to jednak czasy pierwotnego chrześcijaństwa, które miało, jak opisywał to ze zdziwieniem Pliniusz Młodszy, siłę i szybkość rozprzestrzeniania się zarazy. Instytucjonalizowane, hierarchizowane i wchłaniane od III wieku przez struktury władzy państw europejskich, chrześcijaństwo traciło już swoją pierwotną, tajemniczą energię,
a w skali masowej stawało się projektem cywilizacyjnym lub politycznym. Coś zostało zapomniane, ukryte lub zagubione.
Kto będzie sprzedany?
Do skutecznej ewangelizacji potrzebna byłaby armia tysięcy księży i zakonników znających język słowiański, a tej Bolesław nie posiadał. Ludność należąca do podległych mu plemion miała swoje wielowiekowe wierzenia i swoich bogów, a także własne reguły dobra i zła. Do dokonywania ocen, kto jest dobrym człowiekiem, nie trzeba było wcale być chrześcijaninem. Czy opowieść o żydowskim proroku, który umarł ukrzyżowany i podobno zmartwychwstał, mogła porwać poddanych Bolesława? Wątpliwe. Tym bardziej że handlujący ludźmi przedstawiciele narodu tego proroka, źle się Słowianom kojarzyli i byli źródłem ciągłego strachu.
Aby przekonać podległą sobie ludność do chrześcijaństwa, potrzebny był
spektakularny pomysł i szybki plan realizacyjny. Przymus byłby nieefektywny.
O skomplikowanej drodze do niebieskiego królestwa nie miał im kto opowiedzieć. Co więc mogło być dobrą nowiną dla ludzi żyjących w ciągłym zagrożeniu? Obietnica, że jeśli się ochrzczą, to nie zostaną sprzedani do odległych krain, z których się nie wraca.
Jak wiemy na podstawie kronik tego okresu, masowe chrzty ludności technicznie organizowane były tak, że mieszkańcy danej miejscowości wchodzili do rzeki, jeziora lub morza, a ksiądz polewał ich wodą. Czy setki i tysiące ludzi polewanych wodą przez duchownych niemówiących w ich języku mogło rozumieć, że to polewanie wodą to chrzest oczyszczający z grzechu pierworodnego? I czym jest grzech pierworodny?
Wprowadzenie przez Bolesława zakazu sprzedaży chrześcijan dawałoby narzędzie do szybkiej chrystianizacji poddanych, którzy choć nie rozumieli, czym był chrzest, to jednak rozumieli, że kto zostanie polany, ten nie będzie sprzedany. Zjednywać musiało
jednocześnie wielką sympatię biskupa Wojciecha, który dzięki Bolesławowi czuł się sprawcą tak wielkiego dobra.
Nie mamy jednoznacznych, pisanych dowodów w tej sprawie, ale opowiadanie historii średniowiecza to stawianie mniej lub bardziej spójnych hipotez. Wiemy, że Wojciech opuścił Pragę, bo nie chciał przebywać w miejscu, w którym sprzedawano chrześcijan, natomiast chętnie gościł na dworze Bolesława. Wiemy też z wielu źródeł, że handel ludźmi
w Europie w okresie rządów Bolesława całkowicie się załamał. Podaż rynkowa zniewolonych ludzi spadła tak drastycznie, że cesarz Henryk II zwołał w 1006 roku synod, na którym zabronił sprzedawania chrześcijan kupcom pogańskim, aby nie tracić tych zasobów ludzkich, które cesarstwo jeszcze posiadało.
Bolesław wprowadził ponadto bardzo restrykcyjne „przepisy wykonawcze do chrześcijaństwa”. I tak np. nieprzestrzegający postów mieli wyłamywane zęby,
a cudzołożnikom przybijano gwoździem mosznę do mostu targowego, dając nóż i wybór: śmierć, albo samodzielne obcięcie sobie tej części ciała. Co robiono kobietom, które się źle prowadziły, a co również opisuje kronikarz biskup Thietmar, pomińmy ze względu na nieprawdopodobną drastyczność.
Gdy Wojciech przybył na dwór Bolesława w końcu 996 lub na początku 997 roku, do ochrzczenia na podległych Piastom terytoriach pozostał wyłącznie Gdańsk. I właśnie stamtąd, po przeprowadzeniu masowego chrztu w morzu, wyruszył przyszły święty na misję chrystianizacyjną do Prus, gdzie został zabity, a to stało się przesłanką jego kanonizacji.
Liczne świadectwa mówią o niezwykłym bogactwie Piastów, a w szczególności Bolesława. Wielu historyków źródło tego bogactwa widzi w handlu ludźmi. Znając takie relacje jak „Księga podróży” Benjamina z Tudeli, który w połowie XII wieku pisał o Czechach sprzedających Żydom w niewolę własne dzieci, można zasadnie domniemywać, że ludzie do sprzedaży pozyskiwani byli nie tylko w wyniku zdobyczy wojennych, lecz również
z prowadzonej planowo hodowli.
Upadek tego handlu musiałby w takim razie oznaczać upadek potęgi finansowej Bolesława. Tak się jednak nie stało, a wiele wskazuje na to, że państwo Piastów miało świetnie zorganizowaną gospodarkę surowcową i przetwórczą, która najprawdopodobniej była rzeczywistą podstawą jego finansów.
Pieniądze to za mało
Historycy zazwyczaj mają problem z precyzyjną i wyczerpującą odpowiedzią na pytanie, „skąd się biorą pieniądze”. Dotyczy to również okresu piastowskiego. Jest jednak sporo przesłanek. Przede wszystkim mamy dowody ciągłości pokoleniowej, a co za tym idzie pewność międzypokoleniowego przekazywania wiedzy i doświadczeń. Z najnowszych badań genetycznych przeprowadzonych przez prof. Tomasza Grzybowskiego z CM UMK wynika, że pomimo różnych podbojów i przemieszczania się ludów na terenach Europy i Polski, istnieje 70-procentowa zgodność genetyczna między dzisiejszymi Polakami a ludźmi zamieszkującymi tereny między Odrą a Bugiem od kilku tysięcy lat!
Z wykopalisk wiemy, że już 4 tys. lat przed naszą erą, w epoce kamienia łupanego, w rejonie Krzemionek Opatowskich wyprodukowano nie mniej niż 40 milionów siekier, grotów i noży z wydobywanego tam krzemienia. Były one sprzedawane co najmniej
w całej Europie Środkowej i Wschodniej, a sam proces produkcji i dystrybucji wskazuje na wysoki poziom organizacji podziału pracy. Z epoki brązu odkrywane są warsztaty brązownicze, co oznacza, że opanowano tutaj sztukę wydobywania miedzi
i cyny.
Z epoki żelaza mamy świadectwa istnienia znaczącego ośrodka wydobycia rud żelaza i produkcji hutniczej na Mazowszu. Nieco później powstał największy w barbarzyńskiej Europie, ośrodek hutniczy w Górach Świętokrzyskich, gdzie w co najmniej 55 tys. pieców dymarskich wyprodukowano tysiące ton żelaza! Oprócz kopalń powierzchniowych znajdowała się tam, na terenie dzisiejszej miejscowości Rudki, głębinowa kopalnia rud żelaza – jedyna znana dzisiaj, działająca w Europie w pierwszych wiekach naszej ery poza granicami Cesarstwa Rzymskiego. Wiemy również o wydobywaniu srebra, złota, ołowiu, soli, bursztynu w różnych rejonach starożytnej i średniowiecznej Polski.
To zaledwie kilka z wielu przesłanek, z których można wyciągnąć pewny wniosek, że Piastowie i ich poddani korzystali z olbrzymiej wiedzy oraz technicznych umiejętności wypracowanych przez kilkadziesiąt pokoleń górników i hutników.
Badania archeologiczne z tego okresu, a w szczególności metoda dendrochronologiczna, wskazują na zakładanie przez Piastów – z niezwykłym rozmachem i w skali niespotykanej
w tym czasie w Europie – osad służebnych w miejscach nowych odkryć surowców. Przesiedlano do nich duże grupy ludności i rozpoczynano natychmiastową eksploatację odkrytych złóż. Koordynacja, jaką możemy zauważyć, każe domyślać się działania średniowiecznych, słowiańskich geologów, wyspecjalizowanych w poszukiwaniu kopalin. W takiej sytuacji – biorąc pod uwagę pragmatyzm Bolesława – połączenie projektu religijnego: zmotywowania swoich poddanych do szybkiego przyjęcia chrześcijaństwa,
a jednocześnie zdobycie tym uznania wpływowego hierarchy kościelnego, Wojciecha, z projektem ekonomicznym: rozwojem gospodarki surowcowej i przetwórczej, wydaje się być czymś oczywistym.
Do roku 999, czyli daty napisania przez Jana Canapariusa „Żywota św. Wojciecha” – jak to przekonująco wykazał prof. Przemysław Urbańczyk – nie ma żadnych świadectw pisanych istnienia nazwy Polanie lub Polonia. Wcześniejsze kroniki i zapisy wymieniają nazwy wielu plemion słowiańskich, lecz nie tego. Mieszko i Bolesław przedstawiani są jako książęta słowiańscy, a nie władcy Polan. Tak zwany Geograf Bawarski, raport o charakterze szpiegowskim sporządzony około 845 roku dla Ludwika II Niemieckiego przez anonimowego autora, zawiera listę 58 plemion zasiedlających tereny od Łaby aż za Bug, ale nie pojawiają się w nim Polanie. I nagle, od początków XI wieku wszyscy ci Goplanie, Ślężanie, Bobrzanie, Dziadoszanie, Gołęszycy, Wiślanie, Lędzianie i inni stają się Polanami.
Zawołanie ratujące wolność
Najbardziej popularna obecnie etymologia nazw Polska i Polonia wywodzi je od słowa „pole”. Wydaje się to jednak z wielu powodów błędne. Góra Ślęża, jezioro Gopło czy rzeka Wisła, to elementy środowiska przyrodniczego bardzo indywidualne i stworzenie od nich nazw plemion jest czymś naturalnym. Pole natomiast to obszar tak mało charakterystyczny poprzez swoją powszechność, że utworzona od niego nazwa nie wskazywałaby niczego szczególnie wyróżniającego. Zastanawiać też musi szybkość, z jaką ta nowa nazwa została przyjęta przez plemiona podlegające Bolesławowi, oraz szybkość jej rozprzestrzeniania się
w Europie w pierwszych latach XI wieku.
Jeśli jednak przedstawiona hipoteza dotycząca wprowadzenia przez Bolesława zakazu handlu chrześcijanami jest prawdziwa, to zawołanie ochrzczonych: „my polani” lub „my poloni”, zawołanie ratujące wolność, zabezpieczające przed sprzedaniem, jest prawdziwym źródłem nazwy narodu polskiego. Ze sposobu traktowania przez Piastów poddanych jak swojej własności wynika, że dla zwykłej ludności nie było wtedy różnicy między poddaństwem a niewolą. Zasadę „polani nie mogą być sprzedani” można więc uznać za pierwsze uprawnienie obywatelskie. Forma wprowadzenia chrześcijaństwa w Polsce uzyskuje w takiej interpretacji, mimo swej duchowej powierzchowności i instrumentalności, wartość konstytuującą naszą wspólnotę.
Otton III zmarł przedwcześnie, zabrakło więc jego poparcia dla dalszych planów politycznych Bolesława, lecz chrystianizacja Polski została przeprowadzona skutecznie i całkowicie – wszyscy zostali polani. I za to właśnie kronikarze, tacy jak np. Adam z Bremy, określali Bolesława tytułami Rex Christanissimus – Król Arcychrześcijański, czy Athleta Christi.
Projekt polityczno-cywilizacyjny został częściowo zrealizowany, przekaz duchowy nie. Między innymi i w taki sposób rozprzestrzeniało się chrześcijaństwo 1000 lat po Chrystusie, w przeciwieństwie do pierwotnego chrześcijaństwa, które miało własną energię rozwojową.
Chrześcijaństwo w swoich początkach nie tylko nie otrzymywało żadnego wsparcia państwowego czy instytucjonalnego, ale było bardzo gwałtownie i okrutnie zwalczane. Zaskakujące jest więc zarówno niepohamowane tempo jego rozprzestrzeniania się, jak i to, że wzbudzało tak wielkie, religijne zaangażowanie tak wielu ludzi. I lawinowy wzrost liczby wyznawców.
Tłumaczenie tego działaniem nadprzyrodzonym nie wystarczy, tym bardziej że w dzisiejszym chrześcijaństwie aż takiej zapalającej siły nie widać. Ci, którzy twierdzą inaczej, niech sobie odpowiedzą, czy w imię swojej wiary są gotowi stanąć na arenie i zostać publicznie, żywcem zjedzeni przez stado wściekłych z głodu hien. A nie byłaby to szybka śmierć. Takim właśnie sprawdzianom poddawano wielu pierwszych chrześcijan.
O czym więc zapomnieliśmy? Albo co zostało ukryte? Przekaz jakiej wiedzy czy praktyki duchowej został przerwany?
Wściekłość Marka Aureliusza
Najbardziej zaskakujące jest to, że w gronie okrutnych i bezwzględnych prześladowców chrześcijan znalazł się również cesarz i filozof stoicki Marek Aureliusz. Autor wielu myśli, które często dzisiaj cytujemy jako wskazania życzliwej tolerancji, dobroci i filozoficznego dystansu. Jedna z nich brzmi: „Jeżeli postępowanie ludzi jest słuszne, nie powinno się czuć do nich gniewu. Jeżeli niesłuszne, to jasne, że tak postępują niechętnie
i nieświadomie”.
Musi zastanawiać, co filozofa myślącego w taki sposób mogło wyprowadzić z równowagi i sprowokować do zabijania chrześcijan. Czy zaprzeczył własnym przekonaniom? Przecież w religii Rzymu było wielu bogów, łatwo została zorientalizowana i zhellenizowana. Rzym tolerował i pozwalał na wyznawanie kolejnych religii docierających
z innych krain. Za czasów Marka Aureliusza rozwijał się m.in. ezoteryczny kult boga Mitry o niektórych elementach podobnych do chrześcijańskich. Akceptowani byli wyznawcy bogini płodności Kybele. Jej kapłani w czasie misteriów wykonywali ekstatyczny taniec, podobny do wirowania derwiszów, wywołujący stan transu, a zarazem prowadzący do wygłaszania przepowiedni i dokonywania samookaleczeń, łącznie z samokastracją. Świątynie w Rzymie budowano także dla egipskiej bogini Izydy, której kult opierał się na wierze w zmartwychwstanie. Cesarstwo było otwarte na nowych bogów i wciąż powiększało ich liczbę. Jeśli spojrzymy na oficjalne dogmaty chrześcijańskie, to nie ma w nich niczego szczególnie wyróżniającego w politeistycznym świecie Cesarstwa Rzymskiego.
Skąd więc u Marka Aureliusza, tak łagodnego i wyrozumiałego dla błądzących, ten morderczy gniew na wyznawców nauki Jezusa? Jezusa, który przecież nie tworzył nowej religii, a zawsze przedstawiał się, przynajmniej oficjalnie i publicznie, jako ktoś, kto wypełnia
i wzywa do wypełnienia starych zasad religii judaistycznej, również akceptowanej w Rzymie. Marek Aureliusz, zarzucający chrześcijanom szaleństwo, z dzisiejszego punktu widzenia sam wydaje się szaleńcem z powodu swej całkowicie niezrozumiałej niekonsekwencji.
A jednak przecież nim nie był. Musi istnieć logiczne wytłumaczenie jego działań.
Tolerował wszystkich głoszących poglądy dla niego nawet absurdalne, ale oparte na jakimś rozumowaniu, a więc komunikowalne. Tolerancyjność cesarza-filozofa, musiała się jednak kończyć w stosunku do tych, którzy działali na podstawie czegoś niekomunikowalnego czy niewyrażalnego, a więc dla stoickiego racjonalisty – pozarozumowego.
Do kategorii rzeczy niekomunikowalnych, jak wiadomo, zaliczamy przede wszystkim doświadczenia i spostrzeżenia, których nie można odnieść do doświadczeń i spostrzeżeń znanych osobie, z którą rozmawiamy. I tak na przykład całkowitemu daltoniście, który nigdy nie widział kolorów, w żaden sposób nie wyjaśnimy, czym jest kolor zielony albo czerwony.
Inny prześladowca chrześcijan, Pliniusz Młodszy, nawet w trakcie tortur, którym poddawał chrześcijańskie diakonisy, nie usłyszał niczego, co byłby
w stanie zrozumieć, i pozostał z podejrzeniem, że chodzi o specyficzny rodzaj magii.
Czy więc Jezus i pierwsi chrześcijanie nauczali wybranych czegoś ukrytego,
co w prosty sposób nie mogło być komunikowane? Czegoś, co wymagało jakiejś praktyki duchowej?
Droga do Tajemnicy
Są przesłanki, że tak. W rozdziale 13 Ewangelii św. Mateusza czytamy: „Przystąpili do Niego uczniowie i zapytali: »Dlaczego w przypowieściach mówisz do nich?«. On im odpowiedział: «Wam dano poznać tajemnice królestwa niebieskiego, im zaś nie dano.(…) Dlatego mówię do nich w przypowieściach, że otwartymi oczami nie widzą i otwartymi uszami nie słyszą ani nie rozumieją”. Retoryczne pozostaje pytanie, czy także nam, współczesnym chrześcijanom, dano poznać tajemnice królestwa niebieskiego, czy poznajemy zaledwie przypowieści? Pismo Święte jest interpretowane na wiele sposobów. Chrześcijaństwo nie było jednak początkowo religią księgi, a religią ustnego nauczania. Jezus nie napisał księgi, mimo że umiał pisać. Czy gdyby nauczał wyłącznie Słowa, napisanie Księgi nie powinno być czymś oczywistym i koniecznym?
W pierwszych wiekach dominował przekaz ustny ewangelii – dobrej nowiny
o królestwie niebieskim (a nie o życiu Jezusa), choć rozpowszechniane były wśród chrześcijan różne pisma dotyczące Jezusa i jego nauki. Oprócz tych uznanych w IV wieku za natchnione i stanowiące Nowy Testament, istniało wiele innych nazywanych dzisiaj apokryfami. Chociażby Ewangelia Tomasza, napisana w I wieku naszej ery, najprawdopodobniej w tym samym czasie co hipotetyczne źródło Q, najstarsza zaginiona księga, na podstawie której powstały Ewangelie kanoniczne. Apokryf Tomasza, mimo że nie jest sprzeczny z Nowym Testamentem, poszerza prezentację nauki Jezusa w sposób nieakceptowany przez Kościół.
Jednym z ważniejszych przykładów wielkiej siły, a także spontanicznego i gwałtownego rozwoju chrześcijaństwa w pierwszych wiekach naszej ery, jest powstanie na pustyni egipskiej, najstarszej w tej religii formy życia zakonnego. Życia rozwijającego praktykę duchową pustelników, której treść przyciągnęła tysiące ludzi. Wśród nich na szczególną uwagę i namysł zasługuje Ewagriusz z Pontu, również ze względu na wielość zachowanych rozpraw jego autorstwa.
Mnich ten spróbował opisać podstawy i wprowadzenie do praktyki duchowej, którą uważał za istotę nauki Jezusa, a której sam nauczał i w której się doskonalił. Na podstawie jego rozważań stworzono w Kościele katolickim katalog grzechów głównych. Jemu samemu natomiast nie chodziło o listę zakazów, lecz o świadomość źródeł zła. Uderzające jest niezwykłe podobieństwo zaleceń religijnych Ewagriusza do wschodnich dróg rozwoju duchowego. Do reguł medytacji, wymagającej wieloletniej pracy, zmieniającej stan świadomości praktykującego i uwalniającej go od wszelkich namiętności.
Początkiem zbawienia jest dla Ewagriusza poznanie samego siebie. „Kto pragnie iść »drogą« Tego, który powiedział Ja jestem Drogą i Życiem, powinien uczyć się od tych, którzy wcześniej nią wędrowali…”. Ewagriusz wskazuje w swych pismach na istnienie ośmiu złych, demonicznych energii atakujących świadomość człowieka i próbujących nią kierować. Złych duchów, które nas używają.
Ich imiona to: Orge (gniew), Porneia (nieczystość), Gastrimagia (obżarstwo), Hyperefania (pycha), Filargyria (chciwość), Lype (smutek), Kenodoxia (próżność, pragnienie sławy)
i Acedia (zniechęcenie). Siły te to przyjemności wrogie człowiekowi, o natrętnym
i uzależniającym charakterze. Pojawiając się w różnych proporcjach i z różną intensywnością w poszczególnych ludziach, uniemożliwiają działanie prawdziwej duchowości człowieka.
Nie chodzi tu o drogę samodyscypliny opartej na siłowym odrzucaniu tych pokus i zwodniczych tęsknot – próby ich tłumienia wręcz je wzmacniają. Chodzi przede wszystkim
o nabycie zdolności rozróżniania między sobą jako osobą, a tymi pociągającymi myślami. Następnie o nabycie zdolności rozpoznawania strategii ich demonicznych podstępów. Celem praktyki zalecanej przez Ewagriusza jest uwolnienie się od tych demonicznych wpływów, a polega ona na specyficznej metodzie samoobserwacji. Na „otwarciu oczu do środka”. Drabina do królestwa niebieskiego ukryta jest według niego w naszej duszy. To uwolnienie i oczyszczenie wewnętrzne, osiągnięcie poziomu beznamiętności, ma otwierać przestrzeń, w której ujawni się Duch Święty. Wtedy właśnie medytacyjny stan odmienionej świadomości pozwala doświadczyć „niebieskiego królestwa”.
Jest to zgodne z tym, co Jezus mówi w Ewangelii św. Łukasza: „Zapytany przez faryzeuszów, kiedy przyjdzie królestwo Boże, odpowiedział im: »Królestwo Boże nie przyjdzie dostrzegalnie; i nie powiedzą: ‘Oto tu jest’ albo: ‘Tam’. Oto bowiem królestwo Boże
pośród was jest«” (Łk 17.20,21).
Bliskość królestwa niebieskiego to nie bliskość w sensie nadchodzącego czasu, lecz bliskość, która jest dostępna dla każdego człowieka w każdym czasie. Coś może być
blisko w takim sensie, że zbliża się niezależnie od naszej woli, jak np. burza albo świt. Coś jednak może być blisko, ale jest zależne od woli konkretnej osoby, jak chociażby zjedzenie jabłka leżącego obok. „Królestwa niebieskiego” doświadczyć można wyłącznie pojedynczo i zależy to jedynie od indywidualnej woli człowieka w dowolnym momencie życia.
Nie jest to jednak jasna i prosta instrukcja. Raczej tylko wskazanie, jak rozpocząć własną drogę do najważniejszego doświadczenia, które może być udziałem człowieka. Drogę ratującą wolność, zabezpieczającą przed zaprzedaniem własnej duszy złu. Jednocześnie Ewagriusz w dziele „O praktyce” ostrzega: „Niektóre zagadnienia ukryliśmy, inne zaciemniliśmy, aby nie dawać psom tego co święte i nie rzucać pereł przed wieprze. Będzie to jednak i tak jasne dla tych, którzy wstąpili na tę samą ścieżkę”.
Opisany sposób odzyskiwania wolności i przestrzeni duchowej, dzięki wewnętrznemu poznaniu prawdy o źródłach zła, mógł dawać tę wielką siłę pierwszym chrześcijanom. Zwłaszcza jeśli łączył się on z mistycznym, ale w jakiś sposób realnym doświadczeniem. Doświadczeniem czegoś, co według tych, którzy to przeżyli, najtrafniej było nazwać „niebieskim królestwem”.
Dusze nieumyte
Łatwo oczywiście takie sugestie podważyć, nazywając je gnostycyzmem, który odrzucany jest jako herezja. Jednak nie każdy gnostyk może być uznawany za heretyka, skoro św. Paweł mówi: „Czyż nie wiecie, że ciało wasze jest świątynią Ducha Świętego, który w was jest
a którego macie od Boga…” (1 Kor 6.19). Jeśli przyjmuje się te słowa z wiarą
lub przynajmniej z nadzieją, to jest czego szukać i jest wiedza do zdobycia
i przeżycia. Takie poszukiwanie nie może być uznane za heretyckie.
Po V-VI wieku, utracony został ukryty przekaz, w tak tajemniczy sposób porywający i przyciągający do chrześcijaństwa wyznawców różnych religii. Do nawracania pogan: Germanów, Franków, Słowian i innych, trzeba było coraz więcej środków przymusu fizycznego, politycznego i różnych forteli. Pogaństwo ze swoimi wielowiekowymi tradycjami nie było podatne na nową religię, w sytuacji gdy przestawała ona dawać rzeczywistą przemianę duchową, opartą na indywidualnym przeżyciu doświadczenia metafizycznego.
Dzisiejszy Kościół katolicki nie wymaga od nas, wyznawców, myślenia ani pracy duchowej. Ogranicza się do prostego głoszenia podstawowych dogmatów wiary i przykazań, choć już bez restrykcji karno-wykonawczych, nie tylko tak drastycznych jak te Bolesława Chrobrego, a po prostu żadnych. Osłabianie siły chrześcijaństwa potęguje coraz szerzej rozpowszechniana w Kościele obietnica powszechnego zbawienia dla wszystkich i bez wysiłku. Każdemu po równo i za darmo. Nawet narzucenie sobie reżimu postępowania zgodnie z przykazaniami nie stanowi przecież przemiany wewnętrznej. Łatwo i właściwie bez problemu przywracać można sobie wciąż na nowo stan niewinności. Bez trwałego uwolnienia się od ograniczających, złych, demonicznych popędów wewnętrznych. Kucany katolicyzm do żadnej przemiany duchowej nas nie prowadzi.
Czy my, chrześcijanie, którzy stworzyliśmy najpotężniejszą cywilizację w historii
świata, jesteśmy lepszymi ludźmi niż inni? Czy jest w nas mniej pychy, gniewu,
zawiści, nieczystości, chciwości, lenistwa, nieumiarkowania?
Czy nie lepiej byłoby zainicjować poszukiwanie dróg przemiany duchowej, podejmując ryzyko błądzenia, niż godzić się na te herezje, które nas opanowały?
To, co miało wnikać i przekształcać, spłynęło po nas. Ciała mamy polane, dusze nieumyte. Być polanym 1000 lat temu to było aż nadto. Być polanym dziś, zazwyczaj znaczy niewiele.
Tekst ukazał się pierwotnie
w dwumiesięczniku „Arcana”