Pod koniec miesiąca, z plecakiem, kocem i buteleczką amoniaku, wyruszyłem w drogę (ten ostatni okazał się bardzo przydatny, bo łagodził ukąszenia wszechobecnych pcheł). Moje bawełniane granatowe spodnie miały rozcięte nogawki u dołu, gdzie siostra mojego przyjaciela wszyła czerwone wstawki, na głowie miałem zielony tyrolski kapelusz z dodanym dookoła filcowym paskiem-otokiem podwyższającym główkę, co zrobiła dla mnie miejscowa modystka. Do tego, oczywiście, kraciasta koszula i kamizelka z przedwojennego garnituru mojego ojca.
http://www.goniec24.com/polecamy/item/8492-rancho-w-wilczej-dolinie#sigProId13c509ca2d
Ostatni odcinek autostopowej trasy wiódł do Baligrodu. Ciężarówka zatrzymała się przy rozwidleniu do Kalnicy, więc resztę drogi przebyłem pieszo. Przywitały mnie niskie budynki gospodarskie z napisami po angielsku, z rzucającym się z daleka w oczy wielkim napisem „Rancho w Wilczej Dolinie” oraz jeźdźcami na koniach. Tak zaczynała się Wielka Przygoda Osiemnastolatka.
Pierwszego wieczoru jeszcze nie przygotowano prycz dla sierpniowych zmienników, dlatego młodzi kandydaci na kowbojów wysłani zostali na wypoczynek na pełen siana stryszek nad oborą. Było ciemno, każdy próbował sobie wyobrazić, co go czeka. Wymianę sprośnych, męskich dowcipów powstrzymała niespodziewanie recytacja wierszy Szymborskiej. Zaczął je deklamować facet z Kielc, miłośnik miejsca swojego pochodzenia, który wierzył, że kiedyś, jak się będzie mówiło o jego mieście po angielsku, już nikt nie powie „at Kielce”, ale „in Kielce”, podnosząc jego rangę z mieściny do metropolii. Zrobiło się cicho i zasnęliśmy, śniąc o swoim życiu i swojej bliskiej i odległej przyszłości.
Pierwszym moim zadaniem następnego ranka było zaprowadzić cielaka do strumienia. Niesforny zwierzak wywijał się, ciągnąc powróz i mnie za sobą, a ja, potykając się na jakimś kamieniu, skręciłem nogę w kostce. Wróciłem do bazy, kulejąc, co mnie zdyskwalifikowało z wypasów bydła na bieszczadzkich połoninach. Zostałem parobkiem przy krowach w oborze. Stały tam zwierzęta chore albo poranione przez wilki i co jakiś czas przyjeżdżał do nich weterynarz, żeby je leczyć. Do mnie należała zmiana ściółki i dosypywanie karmy do ciągnących się wzdłuż obory żłobów. Trzeba to było robić ostrożnie, bo głodna krowa szybko brała się do jedzenia, a kiedy do jej nozdrzy dostawały się sypane otręby, prychała, rzucając głową. W ten sposób mało co brakowało, bym stracił wzrok. Jedna z krów uderzyła mnie – na szczęście złamanym rogiem – w czoło tuż ponad okiem.
Do roboty trzeba się było przykładać. Nasz szef, Jeremi Maruszewski, był bardzo wymagający. Mówiono, że ma magisterium z polonistyki i chyba tym należy tłumaczyć jego mistrzostwo w posługiwaniu się przekleństwami. Była to prawie poezja, stwierdzenia oryginalne, mocne, dosadne i wyszukane. Mnie i innym, którzy zajmowali się krowami na bazie, przypominał: „Żeby ta obora była tak czysta jak pi**a anioła!”.
Chłopaki pracujący poza bazą mieszkali w ruinach połemkowskich chałup, przykrytych ciemnozielonymi, brezentowymi namiotami, które – tak jak i konie – dostaliśmy od wojsk pogranicza. Jeździć uczyłem się wypasając te krowy, które były w stanie chodzić, na pięknej gniadej klaczy, która miała swoje humory. Na przykład, zamiast skakać przez rów, zatrzymywała się nagle, a siłą bezwładu jeździec spadał głową wprzód na bujną bieszczadzką trawę. Miałem więcej szczęścia z chudym kasztanem, ślepym na jedno oko, i po jakimś czasie zacząłem się czuć w siodle jak prawdziwy kowboj.
W popegeerowskiej bazie stało kilka parterowych budynków. W jednym z nich znajdował się sklepik Gminnej Spółdzielni. Jeśli ktoś przybył do pracy bez gotówki, mógł zaciągać kredyt u panów Lisa i Indyka, prowadzących ten biznes, bo każdy z zatrudnionych kowbojów miał przecież dostać wynagrodzenie pod koniec miesiąca. Chodziliśmy jednak niejednokrotnie głodni, chyba że padła krowa i wtedy robiliśmy sobie ucztę, pałaszując upieczoną nad ogniskiem wątrobę, bo resztę mięsa i obowiązkowo ogon trzeba było oddać, rozliczając się z Przedsiębiorstwem Obrotu Zwierząt Rzeźnych. Ogon był najważniejszy.
Ratowało nas mleko i nauczyliśmy się doić krowy, choć nie było to łatwe. Oczywiście trzeba było wiedzieć, że mleko z wymion nadawało się dopiero po paru dniach regularnej dójki. Trzeba było także wiedzieć, że konsumpcja żętycy powoduje niemiłe konsekwencje. Takim napojem, zdobytym gdzieś u okolicznego chłopa, zostałem, niczego nie podejrzewając, poczęstowany.
Asortyment w sklepiku był raczej skromny. Były tam sardynki w puszkach, spirytus i sznurowadła. Większość z nas nosiła kalosze, bardzo przydatne na prawie ciągłe błoto. Tenisówki trzeba było skrobać godzinami. A wódka – no cóż, na pusty żołądek… Był taki wieczór, kiedy koledzy dali mi szklankę spirytusu. Jasne, że prawdziwy mężczyzna pije – i nie zakąsza, całkiem jak na filmie „Los człowieka”. Osunąłem się po kaflowym piecu na podłogę, zupełnie tracąc poczucie czasu i rzeczywistości. Obudziłem dzień później, a trzeba było iść oporządzić krowy w oborze.
Jeden z moich towarzyszy, którzy często wpadali z wypasów do bazy, potrafił zliczyć liczbę bydła w stadzie w ciągu kilku minut, na oko. Szczególnie po pijaku. Kiedy trzeba było na przykład podzielić stado na dwie równe połowy, po prostu wsiadał na konia i przejeżdżał je w poprzek. Mylił się rzadko.
Nigdy nie widziałem tam ani wilków, ani niedźwiedzi, choć mówiło się o nich prawie codziennie. Kiedyś taka pogryziona krowa, ledwie żywa, przywlokła się do bazy. Był moment, kiedy kolegialnie zdecydowaliśmy skrócić jej cierpienia. Ale kto to miał zrobić? Każdy udawał twardziela, ale nie było nikogo, kto by zdobył się na taki krok. Od czego jednak ambicja osiemnastolatka, który nigdy przedtem nie zabił nawet kury na rosół? Nosiłem przy sobie poniemiecki bagnet, który mi służył do praktyki rzucania do celu. Kazałem kolegom przytrzymać krowę za rogi i poderżnąłem jej gardło, z którego zaczęła wypływać krew i zielonkawa, częściowo strawiona trawa. Nigdy nie zapomnę łez płynących z oczu szlachtowanej krowy, zanim w końcu nie osunęła się na ziemię.
Na podwórku stała samotna, uschnięta wierzba, na której zainstalowany został głośnik. W głównym budynku znajdował się adapter. Mieliśmy codziennie muzykę z jednej płyty-pocztówki, cały czas więc słuchaliśmy tej samej piosenki.
Rosła legenda o dzielnych polskich kowbojach. Prawie codziennie odwiedzali nas turyści, często podróżujący po kraju autostopem. Wśród nich były także przedstawicielki płci pięknej i niektóre z nich zostawały na parę dni. Ja byłem chyba za młody i za mało doświadczony, żeby korzystać z ich obecności, ale niektórzy z moich starszych kolegów stawali na wysokości zadania. Wśród niewielu atrakcji wieczornych wymyślaliśmy różne zabawy. Jedną z nich była gra w butelkę. Polegała na tym, że kręcona flaszka zatrzymywała się, wskazując na następną ofiarę, która musiała zdjąć jakąś część garderoby. Pierwszą, która straciła całe ubranie, była atrakcyjna szatynka. Spośród wszystkich obecnych panów, siedzących na podłodze w kole, byłem pierwszy, który zdarł z siebie slipy, deklarując: „Precz z burżuazyjnymi przesądami!”. A potem przychodziło wykupywać fanty. Przy wspomnianej jedynej płycie musiałem zatańczyć z szatynką – tak jak nas Pan Bóg stworzył – co spotkało się z owacją obecnych.
Nie był to Makarenko, ale tak hartowała się stal.
Telewizja Polska przysłała do nas z Warszawy młodego reżysera, Staszka Manturzewskiego, który kręcąc o nas dokument, chciał pokazać, jak ciężkie, ale jak i romantyczne jest życie bieszczadzkiego kowboja. Wśród licznych ujęć postanowił położyć się z kamerą na ziemi i kazał pognać konia, do którego przywiązał się linką. Wprawdzie filmu tego nigdy nie widziałem, ale było to z pewnością oryginalne ujęcie. Mnie zaangażowano z kilkoma innymi, wyciągając wóz drabiniasty, który po osie zapadł się w błocie.
Pod koniec mojego sierpniowego zatrudnienia okazało się, że brakuje dwóch lub trzech krów. Razem z Johanem, skądinąd postacią charakterystyczną ze względu na swój niski wzrost i szerokoskrzydły słomiany kapelusz, wybraliśmy się w okolicę, żeby je znaleźć. Natrafiliśmy na jedną, zabłąkaną sztukę, którą trzeba było zagnać do bazy. Szliśmy wyschniętym korytem rzeki, ale krowa za nic nie chciała nam towarzyszyć. Niewykluczone, że nie była nasza i należała do któregoś z górali. Dźganie jej w zad kijem nie pomagało, więc trzeba było wymyślić coś bardziej skutecznego, tak więc skręcaliśmy jej ogon. Dzięki czemu, po godzinie marszu po wertepach, dotarliśmy w pobliże bazy. Niestety, krowa wykorzystała chwilę nieuwagi, wyrwała się i pogalopowała pewnie gdzieś do swoich. I tak skończyła się moja przygoda konio-, a raczej krowokrada.
Dla młodego człowieka, szczególnie dla mnie, osoby wcześniej raczej nieśmiałej, to wszystko było wielkim krokiem w kierunku dojrzałości, wyzwaniem. Była to duża przygoda i okazja, by zdobyć więcej pewności siebie, rozwinąć w sobie umiejętności przetrwania, dawania sobie rady w konfrontacjach z problemami. Ten okres zaledwie jednego miesiąca zostawił mi wspomnienia, ale także był dla mnie wielką szkołą życia.
Podróżowałem do domu tak jak przedtem, autostopem. Na chwilę zawadziłem o Kraków, gdzie wybrałem się na kolorowy, panoramiczny film „Jeździec znikąd” z Alanem Laddem. Oczywiście film o Dzikim Zachodzie i dzielnych amerykańskich kowbojach. Ale my w Rancho wcale nie byliśmy gorsi.
Maciej Syrokomla-Syrokomski
Toronto, Kanada