farolwebad1

A+ A A-

Rancho w Wilczej Dolinie

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

        Po maturze moja rodzina postanowiła wysłać mnie na budowę okrętów na Politechnikę Gdańską. 

        Nie udało się: oblałem wstępny z matematyki i przyszło mi pracować w zaprzyjaźnionej firmie w Warszawie. Wśród różnych magazynów ilustrowanych, które trzymała dla nas kioskarka, było „Dookoła świata”. Byłem zachwycony, kiedy w tygodniku ukazała się informacja o organizowanych letnich wakacjach w dzikim, najdalszym zakątku Polski, gdzie dodatkowo można było zarobić!  Trzeba było wypełnić przysłany przez redakcję długi kwestionariusz, mający na celu pomóc w selekcji kilkunastu młodych ludzi spośród paru tysięcy w całym kraju, którzy odpowiedzieli na zadane tam pytania dotyczące edukacji, doświadczenia w pracach gospodarskich, ale także hobby, zainteresowań i planów życiowych. Nie pamiętam, co napisałem, ale wspomniałem na pewno, że potrafię doić krowy (co nie było całkiem prawdą) i że w dużym stopniu wychowałem się na książkach o Dzikim Zachodzie i moją pasją byli Indianie Północnej Ameryki. Napisałem też, że uwielbiam studiować języki. To, że znałem angielski, było w jakiejś mierze prawdą, ale wątpiłem, czy umiejętność ta była potrzebna w Bieszczadach. No i wprawdzie ominął mnie turnus lipca roku 1959, ale ku mojemu zaskoczeniu i radości przyjęto mnie do pracy na Rancho na cały sierpień. Zdążyłem jeszcze obejrzeć jedno z lipcowych wydań Polskiej Kroniki Filmowej, pokazujące prawdziwych polskich „kowbojów”.

        Pod koniec miesiąca, z plecakiem, kocem i buteleczką amoniaku, wyruszyłem w drogę (ten ostatni okazał się bardzo przydatny, bo łagodził ukąszenia wszechobecnych pcheł). Moje bawełniane granatowe spodnie miały rozcięte nogawki u dołu, gdzie siostra mojego przyjaciela wszyła czerwone wstawki, na głowie miałem zielony tyrolski kapelusz z dodanym dookoła filcowym paskiem-otokiem podwyższającym główkę, co zrobiła dla mnie miejscowa modystka. Do tego, oczywiście, kraciasta koszula i kamizelka z przedwojennego garnituru mojego ojca.

        Ostatni odcinek autostopowej trasy wiódł do Baligrodu. Ciężarówka zatrzymała się przy rozwidleniu do Kalnicy, więc resztę drogi przebyłem pieszo. Przywitały mnie niskie budynki gospodarskie z napisami po angielsku, z rzucającym się z daleka w oczy wielkim napisem „Rancho w Wilczej Dolinie” oraz jeźdźcami na koniach. Tak zaczynała się Wielka Przygoda Osiemnastolatka.

        Pierwszego wieczoru jeszcze nie przygotowano prycz dla sierpniowych zmienników, dlatego młodzi kandydaci na kowbojów wysłani zostali na wypoczynek na pełen siana stryszek nad oborą. Było ciemno, każdy próbował sobie wyobrazić, co go czeka. Wymianę sprośnych, męskich dowcipów powstrzymała niespodziewanie recytacja wierszy Szymborskiej. Zaczął je deklamować facet z Kielc, miłośnik miejsca swojego pochodzenia, który wierzył, że kiedyś, jak się będzie mówiło o jego mieście po angielsku, już nikt nie powie „at Kielce”, ale „in Kielce”, podnosząc jego rangę z mieściny do metropolii. Zrobiło się cicho i zasnęliśmy, śniąc o swoim życiu i swojej bliskiej i odległej przyszłości.

        Pierwszym moim zadaniem następnego ranka było zaprowadzić cielaka do strumienia. Niesforny zwierzak wywijał się, ciągnąc powróz i mnie za sobą, a ja, potykając się na jakimś kamieniu, skręciłem nogę w kostce. Wróciłem do bazy, kulejąc, co mnie zdyskwalifikowało z wypasów bydła na bieszczadzkich połoninach. Zostałem parobkiem przy krowach w oborze. Stały tam zwierzęta chore albo poranione przez wilki i co jakiś czas przyjeżdżał do nich weterynarz, żeby je leczyć. Do mnie należała zmiana ściółki i dosypywanie karmy do ciągnących się wzdłuż obory żłobów. Trzeba to było robić ostrożnie, bo głodna krowa szybko brała się do jedzenia, a kiedy do jej nozdrzy dostawały się sypane otręby, prychała, rzucając głową. W ten sposób mało co brakowało, bym stracił wzrok. Jedna z krów uderzyła mnie – na szczęście złamanym rogiem – w czoło tuż ponad okiem.

        Do roboty trzeba się było przykładać. Nasz szef, Jeremi Maruszewski, był bardzo wymagający. Mówiono, że ma magisterium z polonistyki i chyba tym należy tłumaczyć jego mistrzostwo w posługiwaniu się przekleństwami. Była to prawie poezja, stwierdzenia oryginalne, mocne, dosadne i wyszukane. Mnie i innym, którzy zajmowali się krowami na bazie, przypominał: „Żeby ta obora była tak czysta jak pi**a anioła!”.

        Chłopaki pracujący poza bazą mieszkali w ruinach połemkowskich chałup, przykrytych ciemnozielonymi, brezentowymi namiotami, które – tak jak i konie – dostaliśmy od wojsk pogranicza. Jeździć uczyłem się wypasając te krowy, które były w stanie chodzić, na pięknej gniadej klaczy, która miała swoje humory. Na przykład, zamiast skakać przez rów, zatrzymywała się nagle, a siłą bezwładu jeździec spadał głową wprzód na bujną bieszczadzką trawę. Miałem więcej szczęścia z chudym kasztanem, ślepym na jedno oko, i po jakimś czasie zacząłem się czuć w siodle jak prawdziwy kowboj.

        W popegeerowskiej bazie stało kilka parterowych budynków. W jednym z nich znajdował się sklepik Gminnej Spółdzielni. Jeśli ktoś przybył do pracy bez gotówki, mógł zaciągać kredyt u panów Lisa i Indyka, prowadzących ten biznes, bo każdy z zatrudnionych kowbojów miał przecież dostać wynagrodzenie pod koniec miesiąca. Chodziliśmy jednak niejednokrotnie głodni, chyba że padła krowa i wtedy robiliśmy sobie ucztę, pałaszując upieczoną nad ogniskiem wątrobę, bo resztę mięsa i obowiązkowo ogon trzeba było oddać, rozliczając się z Przedsiębiorstwem Obrotu Zwierząt Rzeźnych. Ogon był najważniejszy.

        Ratowało nas mleko i nauczyliśmy się doić krowy, choć nie było to łatwe. Oczywiście trzeba było wiedzieć, że mleko z wymion nadawało się dopiero po paru dniach regularnej dójki. Trzeba było także wiedzieć, że konsumpcja żętycy powoduje niemiłe konsekwencje. Takim napojem, zdobytym gdzieś u okolicznego chłopa, zostałem, niczego nie podejrzewając, poczęstowany.

        Asortyment w sklepiku był raczej skromny. Były tam sardynki w puszkach, spirytus i sznurowadła. Większość z nas nosiła kalosze, bardzo przydatne na prawie ciągłe błoto. Tenisówki trzeba było skrobać godzinami. A wódka – no cóż, na pusty żołądek… Był taki wieczór, kiedy koledzy dali mi szklankę spirytusu. Jasne, że prawdziwy mężczyzna pije – i nie zakąsza, całkiem jak na filmie „Los człowieka”. Osunąłem się po kaflowym piecu na podłogę,  zupełnie tracąc poczucie czasu i rzeczywistości. Obudziłem dzień później, a trzeba było iść oporządzić krowy w oborze.

        Jeden z moich towarzyszy, którzy często wpadali z wypasów do bazy, potrafił zliczyć liczbę bydła w stadzie w ciągu kilku minut, na oko. Szczególnie po pijaku. Kiedy trzeba było na przykład podzielić stado na dwie równe połowy, po prostu wsiadał na konia i przejeżdżał je w poprzek. Mylił się rzadko.

        Nigdy nie widziałem tam ani wilków, ani niedźwiedzi, choć mówiło się o nich prawie codziennie. Kiedyś taka pogryziona krowa, ledwie żywa, przywlokła się do bazy. Był moment, kiedy kolegialnie zdecydowaliśmy skrócić jej cierpienia. Ale kto to miał zrobić? Każdy udawał twardziela, ale nie było nikogo, kto by zdobył się na taki krok. Od czego jednak ambicja osiemnastolatka, który nigdy przedtem nie zabił nawet kury na rosół? Nosiłem przy sobie poniemiecki bagnet, który mi służył do praktyki rzucania do celu. Kazałem kolegom przytrzymać krowę za rogi i poderżnąłem jej gardło, z którego zaczęła wypływać krew i zielonkawa, częściowo strawiona trawa. Nigdy  nie zapomnę łez płynących z oczu szlachtowanej krowy, zanim w końcu nie osunęła się na ziemię. 

        Na podwórku stała samotna, uschnięta wierzba, na której zainstalowany został głośnik. W głównym budynku znajdował się adapter. Mieliśmy codziennie muzykę z jednej płyty-pocztówki, cały czas więc słuchaliśmy tej samej piosenki.

        Rosła legenda o dzielnych polskich kowbojach. Prawie codziennie odwiedzali nas turyści, często podróżujący po kraju autostopem. Wśród nich były także przedstawicielki płci pięknej i niektóre z nich zostawały na parę dni. Ja byłem chyba za młody i za mało doświadczony, żeby korzystać z ich obecności, ale niektórzy z moich starszych kolegów stawali na wysokości zadania. Wśród niewielu atrakcji wieczornych wymyślaliśmy różne zabawy. Jedną z nich była gra w butelkę. Polegała na tym, że kręcona flaszka zatrzymywała się, wskazując na następną ofiarę, która musiała zdjąć jakąś część garderoby. Pierwszą, która straciła całe ubranie, była atrakcyjna szatynka. Spośród wszystkich obecnych panów, siedzących na podłodze w kole, byłem pierwszy, który zdarł z siebie slipy, deklarując: „Precz z burżuazyjnymi przesądami!”. A potem przychodziło wykupywać fanty. Przy wspomnianej jedynej płycie musiałem zatańczyć z szatynką – tak jak nas Pan Bóg stworzył – co spotkało się z owacją obecnych. 

        Nie był to Makarenko, ale tak hartowała się stal.

        Telewizja Polska przysłała do nas z Warszawy młodego reżysera, Staszka Manturzewskiego, który kręcąc o nas dokument, chciał pokazać, jak ciężkie, ale jak i romantyczne jest życie bieszczadzkiego kowboja. Wśród licznych ujęć postanowił położyć się z kamerą na ziemi i kazał pognać konia, do którego przywiązał się linką. Wprawdzie filmu tego nigdy nie widziałem, ale było to z pewnością oryginalne ujęcie. Mnie zaangażowano z kilkoma innymi, wyciągając wóz drabiniasty, który po osie zapadł się w błocie.

        Pod koniec mojego sierpniowego zatrudnienia okazało się, że brakuje dwóch lub trzech krów. Razem z Johanem, skądinąd postacią charakterystyczną ze względu na swój niski wzrost i szerokoskrzydły słomiany kapelusz, wybraliśmy się w okolicę, żeby je znaleźć. Natrafiliśmy na jedną, zabłąkaną sztukę, którą trzeba było zagnać do bazy. Szliśmy wyschniętym korytem rzeki, ale krowa za nic nie chciała nam towarzyszyć. Niewykluczone, że nie była nasza i należała do któregoś z górali. Dźganie jej w zad kijem nie pomagało, więc trzeba było wymyślić coś bardziej skutecznego, tak więc skręcaliśmy jej ogon. Dzięki czemu, po godzinie marszu po wertepach, dotarliśmy w pobliże bazy. Niestety, krowa wykorzystała chwilę nieuwagi, wyrwała się i pogalopowała pewnie gdzieś do swoich. I tak skończyła się moja przygoda konio-, a raczej krowokrada.

        Dla młodego człowieka, szczególnie dla mnie, osoby wcześniej raczej nieśmiałej, to wszystko było wielkim krokiem w kierunku dojrzałości, wyzwaniem. Była to duża przygoda i okazja, by zdobyć więcej pewności siebie, rozwinąć w sobie umiejętności przetrwania, dawania sobie rady w konfrontacjach z problemami. Ten okres zaledwie jednego miesiąca zostawił mi wspomnienia, ale także był dla mnie wielką szkołą życia.

        Podróżowałem do domu tak jak przedtem, autostopem. Na chwilę zawadziłem o Kraków, gdzie wybrałem się na kolorowy, panoramiczny film „Jeździec znikąd” z Alanem Laddem. Oczywiście film o Dzikim Zachodzie i dzielnych amerykańskich kowbojach. Ale my w Rancho wcale nie byliśmy gorsi.

Maciej Syrokomla-Syrokomski

Toronto, Kanada

 

Ostatnio zmieniany sobota, 13 maj 2017 17:12
Zaloguj się by skomentować

Nasze teksty

Turystyka

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…

O nartach na zmrożonym śniegu nazywanym ‘lodem’

        Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwodne światy Maćka Czaplińskiego

Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej

Przez prerie i góry Kanady

Przez prerie i góry Kanady

Dzień 1         Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej

Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…

Tak wyglądała Mississauga w 1969 roku

W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej

Blisko domu: Uroczysko

Blisko domu: Uroczysko

        Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej

Warto jechać do Gruzji

Warto jechać do Gruzji

Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty…         Taki jest refren ... Czytaj więcej

Prawo imigracyjne

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

Kwalifikacja telefoniczna

Kwalifikacja telefoniczna

        Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej

Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…

Czy musimy zawrzeć związek małżeński?

Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski  sponsorskie czy... Czytaj więcej

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej

Prawo w Kanadzie

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

W jaki sposób może być odwołany tes…

W jaki sposób może być odwołany testament?

        Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą.  Jednak również ta czynność... Czytaj więcej

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY” (HOLOGRAPHIC WILL)?

        Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę.  Wedłu... Czytaj więcej

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TESTAMENTÓW

        Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.