Nazywam się Wiesław Nazaruk, urodzony 11 listopada 1958 roku, więc w tym roku 60-tka już, w Kodniu nad Bugiem, jako siódme dziecko moich rodziców, Piotra i Stanisławy, już nie żyją. Najstarszy brat zmarł krótko po porodzie, potem było pięć sióstr i ja byłem ostatnim dowodem miłości rodziców. (...)
Wybrałem sobie na bierzmowaniu imię Antoni, ponieważ był taki ojciec Antoni Pośpiech, cudowny ksiądz, w Kodniu wtedy był, zajmował się ministrantami. Ja – broń Boże, nie powstała we mnie żadna myśl o kapłaństwie – ale tak myślałem sobie jako dziecko, że chciałbym być dobrym człowiekiem, a on był takim uosobieniem dobroci, której ja doświadczałem jako ministrant. On niedawno zmarł, wspaniały kapłan.
I nie dlatego, żeby mu sprawić przyjemność, że jako proboszcz Antoni, tylko żeby coś mi przyświecało. A ten Antoni, którego zresztą niedawno odwiedziłem, Padewski w Lizbonie, to dowiedziałem się od tamtej strony z Nieba, że jest jednym z moich autentycznych patronów, a przez bierzmowanie stał się opiekunem mojej duszy – bo mamy aniołów stróżów, patronów wybranych, i też takich, których, tak doświadczyłem w moich wędrówkach po ziemi i po tamtej stronie, możemy mieć wielu patronów, świadomie i nieświadomie, dobrze jak wiemy i ich wybieramy. I Antoni mi towarzyszy.
Mam jeszcze jedno imię. Już to zaznaczam na początku, nie żeby przestraszyć, ale Indianie Psie Boki, tak się nazywają, gdzie zaczynałem pracę na Dalekiej Północy Kanady, nad Wielkim Jeziorem Niewolniczym, dali mi w krótkim czasie imię, przezwisko. W ich języku brzmi to Jattigua, czyli Mały Ksiądz. Mały to może być wzrostem, albo też mało ważny.
Też mi to podobało się, bo był inny ksiądz, który był moim szefem, i nazywali go Jattigao, czyli szef. A mnie nazywali niski, chociaż oni nie byli wyżsi ode mnie, a potem w krótkim czasie, po kilku miesiącach, dołożyli mi jeszcze jatti, Jattigua Jatti, mały ksiądz, który dużo mówi. A to niekoniecznie gaduła. Żeby dodać sobie splendoru, to jest mały ksiądz, który ma dużo do powiedzenia.
No bo jeżeli się spotykało z ludźmi raz na krótki czas, na przykład spędzało się w jakiejś wspólnocie tydzień, dwa albo miesiąc – i to była jedna albo dwie wizyty w ciągu roku – to w tym czasie trzeba było dużo nadrobić spotkań, kazania, codziennie jakieś katechezy, chrzty. I oczywiście te spotkania trwały wtedy długo.
Indianie nie są wielomówni, więc to szybko im podpadło. Słowo jatti, zanim poznali chrześcijaństwo, było na określenie człowieka dużo mówiącego, a kiedy misjonarze dotarli, oni nie mieli w słownictwie swoim czegoś takiego jak ksiądz. A ksiądz przychodził, tłumaczył i dużo mówił, więc słowo jatti na mówiącego – taki, co dużo mówi. (...)
Kodeń jako miasto ma ponad 500 lat, jako miasto znany jest z Matki Bożej Kodeńskiej. To jest trzeci obraz w historii narodu polskiego koronowany po Częstochowie, w tamtym roku było 300-lecie, Troki na Litwie i Kodeńska 1723 rok. Ma przepiękną historię opisaną przez Zofię Kossak-Szczucką w „Błogosławionej wina”. Burzliwa historia.
Tam mi Pan Bóg wybrał miejsce przyjścia na świat. Jestem za to wdzięczny. Wiem osobiście od Pana Jezusa, że Matka Boża wzięła mnie pod opiekę od pierwszej chwili od urodzenia. Kiedy się urodziłem, byłem bardzo słaby i nie miałem siły nawet wydać głosu. Lekarze powiedzieli, że do sześciu dni umrę, że tylko cud może mnie uratować od śmierci. Mama już doświadczyła śmierci pierwszego syna, więc miała takie doświadczenie.
I tak sześć dni zamienia się już w 60 lat. I jakoś się dogadujemy z Panem Bogiem, a Matka Boża Kodeńska towarzyszy mi przez cały czas. Doświadczałem dzięki jej wstawiennictwu, obecności świadomej, kiedy prosiłem, albo też kiedy sama wychodziła z inicjatywą czynienia cudów wobec mnie. Więc potem dowiadywałem się, że to jej zawdzięczam uratowanie ze śmierci czy z jakiegoś wypadku.
Moja historia jest nieprawdopodobna, taka burzliwa i obfita w nadzwyczajne rzeczy, że muszę się bardzo streszczać i bardzo wybiórczo potraktować niektóre sprawy. Żeby opowiedzieć historię, to trzeba by ją opisać, a ja nigdy do pisania się nie brałem, ale otrzymałem polecenie. Bo do tej pory, kiedy opowiadałem na rekolekcjach, czy na spotkaniach, czy w wywiadach telewizyjnych i radiowych, pytano, czy historie mojego spotkania z Bogiem, moje przeżycia wiary czy przeżycia śmierci i życia, tych krawędzi, są gdzieś zapisane. Ja mówiłem, że nie.
Miałem producenta filmowego, który chciał nakręcić film o moim życiu czy o niektórych wydarzeniach mojego życia, ja powiedziałem, że nie, bo jestem zakonnikiem, trzeba pozwolenia, a poza tym nie mam napisanego nic, ani jednego zdania, ponieważ – odpowiedziałem – nie miałem takiego polecenia z góry. Znamy ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną, i oni otrzymali polecenie zapisu, przekazania ludziom, żeby to służyło umacnianiu wiary. I nie miałem żadnego takiego wewnętrznie polecenia, żeby to opisać. I myślałem, że tak zostanie, ale jakiś czas temu otrzymałem z góry polecenie, że mam to spisać. I już od kilku miesięcy przymierzam się, ale nie napisałem jeszcze ani jednego wyrazu. Narasta to we mnie, to się gromadzi. Jak Jezus powiedział – Duch Święty cię poprowadzi, co i jak masz napisać z tego, co dane było mi przeżyć.
To pierwsze, przeżycia na granicy życia, to że przeżyłem, a dużo dzieci wtedy umierało. Pamiętam z wczesnego dzieciństwa, że sąsiadki przychodziły, różne ciotki i patrząc na mnie, mówiły – nie możemy się nadziwić, że ty żyjesz. Ja nie wiedziałem wtedy, co to znaczy. Ale słyszę – Wiesiu, nie możemy napatrzyć się na ciebie, ty żyjesz. Potem się dowiadywałem. Jako najmłodsze dziecko w domu, dzięki siostrom, które chodziły do szkoły, to się szybko uczyłem. Nie mieliśmy światła elektrycznego w Kodniu, na uboczu mieszkaliśmy, więc przy lampie siostry siadały i się uczyły, a ja nie mogłem się doczekać do szkoły, więc podsłuchiwałem, jak one się nawzajem uczyły wierszy. I mama zawsze mówiła, patrzcie, on tylko posłuchał i powtórzył wiersz, a wy się uczycie, uczycie i tróje dostajecie.
Miałem szczęście, że kiedy moi rodzice na roli byli zajęci, to latem moje siostry brały mnie do szkoły. Nie chodziłem do przedszkola, to było niemożliwe w tamtych warunkach, a gdy poszedłem do podstawówki, to wszystkich nauczycieli znałem, bo siostry brały mnie do swoich klas. Fajne to było, siedziałem z chłopakami i gdzieś tam okazywałem jakieś zdolności rysowania, dostawałem kartki, ołówki, potem chłopaki brali mnie na ramiona i na tablicy mogłem rysować do woli. Nauczycielki podziwiały, więc została u mnie taka niedobra cecha, jak narcyzm, zadowolenie z siebie. Potem się dowiedziałem, jakiś psycholog mi powiedział, że to nie jest dobre.
W szkole podstawowej wszystko mi fajnie szło i przez to, że okazywałem zdolności do rysowania, pisania, to potem jeszcze doszło zainteresowanie muzyką. Ponieważ mój wujek grał na akordeonie, taki samouk, mój ojciec bardzo lubił akordeon, więc nie mógł się doczekać, kiedy będę wystarczająco duży, żebym też grał. Mój rozwój muzyczny szybko się zakończył, jeśli chodzi o akordeon, bo mój ojciec myślał, że ja po paru ćwiczeniach zagram mu „Fale Dunaju”. On bardzo lubił ten walc. I się pokłócił przy wódce z nauczycielem, że on już pięć lekcji opłacił, a syn „Fal Dunaju” nie umie zagrać. Tak zakończyła się moja edukacja, bo się pobili.
Potem się uczyłem troszeczkę sam, potem doszła trąbka, bo kolega grał na trąbce w orkiestrze kodeńskiej. Trąbka i akordeon mi zostały i towarzyszą mi, chociaż nigdy nie byłem w żadnej szkole muzycznej, ale i na misjach, i jak jeżdżę na rekolekcje, to używam troszeczkę, zwłaszcza przy grupach dziecięcych, ale nie tylko, do starszych też, to jest taki mój znak rozpoznawczy. Nie żeby to było w formie koncertu, show, popisówki jakiejś, teatrzyku, tylko służy to, zwłaszcza trąbka, jako element głoszenia Słowa Bożego. Dobieram pieśni, dosyć znane, i ta pieśń jest zwykle streszczeniem tego, co chcę w kazaniu powiedzieć. Zdarzały się bardzo ciekawe rzeczy, np. miałem rekolekcje chyba w tamtym roku i ksiądz proboszcz, bardzo wymagający skądinąd, mówi – wiesz, to kazanie następne to skróć, bo trzeba, żeby było krócej. Mówię, nie ma problemu, bo trąbka zajmuje 3 – 4 minuty do pięciu, to nie będzie trąbki. Mówi – Nie, nie, trąbka będzie, tylko kazanie skrócisz.
O powołaniu – nie zastanawiałem się nigdy, żeby być księdzem, bo było takie rozdwojenie, kiedy w 6. – 7. klasie podstawówki zastanawiałem się, co zrobić, to jedni nauczyciele uważali, że może właśnie w muzykę powinienem się wybrać, rozwinąć, a niektórzy właśnie, że rysowanie, malowanie. A mój ojciec chciał, żebym był rolnikiem, no bo następca i ta ziemia przez kogoś musi być uprawiana.
Miałem w 7. klasie taki pomysł, że wszystko pogodzę. Nawet wiedziałem, z jaką dziewczyną się ożenię, miała na imię Elwira, ona była też muzycznie rozwinięta, lepiej niż ja, jej ojciec był właśnie tym nauczycielem akordeonu, z którym się mój ojciec pobił. Zaprzyjaźniliśmy się niezależnie od tego i miałem pomysł, że ożenię się z Elwirą, będziemy mieli czworo dzieci, będziemy w soboty i niedziele grali, będziemy mieli zespół muzyczny rodzinny, ziemię dam w dzierżawę, a w ciągu tygodnia będę malował obrazy, które będę sprzedawał i będziemy mieli z czego żyć oprócz muzyki.
Bardzo dobry pomysł, ale w ten pomysł wkroczył Pan Bóg i dobrze na tym wyszedłem. Nigdy w życiu bym sobie sam tego nie wymyślił, kapłaństwa, bo pochodząc z takiej, a nie innej rodziny, bardzo wschodniej i żywiołowej, to nie wchodziło w rachubę. Chociaż kiedy decydowałem się po szkole podstawowej iść do niższego seminarium w Markowicach, to był najbardziej nieszczęśliwy moment, żeby taką drogę wybrać, ponieważ akurat brat cioteczny mojej mamy jakoś miesiąc – dwa miesiące wcześniej wystąpił z kapłaństwa, oblatem był, dwa lata po święceniach. Wystąpił, by się ożenić. W takim wypadku w takiej małej miejscowości to jest napięcie. I teraz ja, z moim życiorysem – dzisiaj to by nazwali ADHD, ale wtedy to nie brzmiało tak – nadpobudliwością w szkole – dobrze się uczyłem, ale byłem wszędzie, gdzie coś się działo...
Ciąg dalszy za tydzień
O. Wiesław Nazaruk na podst. YouTube