Tej nocy około tysiąca osób z naszej okolicy dzieliło także nasz los. W naszym wagonie było około 50 osób. W tym wagonie był mały piec i wiadro do zaspokojenia własnych potrzeb. Ktoś miał koc i tym zasłonięto ten róg z kubłem dla większej prywatności. Aby mieć wodę, musieliśmy topić śnieg. Tylko na niektórych stacjach można było dostać kubek gorącej wody, ale pociąg zatrzymywał się zbyt krótko, żeby można było tej wody dostać. Zdarzały się wypadki, że ludzie, czekając w ogonku, nie zdążyli wrócić do wagonu i tam już pozostali. O nich potem nie było nic wiadomo.
Jeśli możesz wspomóż nasze wydawnictwo
Nasza podróż na Ural trwała przeszło miesiąc, w bydlęcych wagonach, a temperatura utrzymywała się na poziomie 30-40 stopni Celsjusza. Po naszym odjeździe nasza babcia poszła z kuzynem do naszego domu i chcieli jakoś zabezpieczyć to, co pozostawiliśmy. Mój brat Tadzio nie był wtedy w domu, był w szkole w odległym mieście. Po zajęciu wschodnich terenów, Sowieci pozamykali wszystkie szkoły i dlatego mój brat wrócił do domu piechotą i zaczął z pomocą babci i wujka prowadzić gospodarkę. Niestety, nie było to możliwe, bo wszystkie narzędzia rolnicze zostały rozkradzione.
Kiedy Niemcy rozpoczęli wojnę ze Związkiem Radzieckim, doszli w nasze strony bardzo szybko i zaraz zaczęli łapać wszystkich młodych ludzi i wysyłać do Niemiec na roboty. W Niemczech wszyscy zdolni do noszenia broni byli w wojsku i dlatego ludzie z Polski, Rosji i innych okupowanych krajów musieli zająć ich miejsce i pracować na roli albo w fabrykach. Tadzio nie chciał jechać do Niemiec, więc przyłączył się do miejscowej armii podziemnej. Początkowo Niemcy mieli wielką przewagę nad Armią Czerwoną, dlatego Stalin zdecydował użyć polskich wysiedleńców, którzy pozostali przy życiu, do pomocy w wojnie z Niemcami.
Jak już pisałam, po przeszło miesiącu podróży zmęczeni, głodni i wymarznięci przyjechaliśmy na Ural w okręgu Czelabińsk w północnych górach Uralu. Każda rodzina dostała jeden pokój w baraku, w którym świeciły jedynie puste ściany. Był tylko jeden piec na drzewo, który służył do gotowania i ogrzewania. Nie było łóżek, wszyscy dorośli i dzieci musieli spać na lodowatej ziemi. Można sobie wyobrazić spanie na gołej ziemi bez pościeli i ubrania dostosowanego do tych warunków.
Ten obóz, gdzie my mieszkaliśmy był kiedyś więzieniem. Nie było tu nawet urządzeń higienicznych. W tym rejonie nie było dróg a jedynym połączeniem ze światem to podróż po torach kolejowych piechotą do najbliższego miasteczka. Dzisiaj nie mogę się nadziwić, jak mimo wszystko mogliśmy tam żyć i przetrzymać.
Zaraz po przyjeździe do tego obozu ojciec, mama i starszy brat Staszek musieli iść do pracy w kopalni rudy żelaza. Mama nigdy poprzednio nie pracowała, a zwłaszcza w takich warunkach, mdlała w windzie ze strachu. Na szczęście zarządca kopalni wziął ją do sprzątania biura i zastępowania go w czasie jego nieobecności. Brat Mietek miał pod opieką konia zarządcy. Woził go, kiedy zaszła jakaś potrzeba. Ja musiałam chodzić do szkoły. Wieczorami, a nawet bardzo wcześnie rano, wystawałam w kolejce mając nadzieję, że może uda mi się coś kupić do zjedzenia, kiedy przywieźli do miejscowego sklepu. Podobnie było z wypłatą za pracę dla ojca i brata. Czasem udało mi się otrzymać kilka rubli, nigdy całej zapłaty. O kupieniu mleka czy mięsa, nie było mowy. Czasami udało mi się kupić soloną lub wędzoną rybę, albo na pół zmarzniętych ziemniaków, ale też nie za każdym razem.
Wspomniałam wcześniej, że od urodzenia byłam cichym, potulnym dzieckiem, a tutaj w tych warunkach, bardzo szybko się zmieniłam. Nie było mi dziwne wystawanie w kolejkach, czy pokonywanie odległości w czasie tych okropnych mrozów do miasta w nadziei, że może sprzedam jedną z sukienek mamy. Sprzedając, musiałam trzymać sukienkę aż dostałam do ręki pieniądze. Zazwyczaj udawało mi się kupić ziemniaków, ogórków albo zmarzniętej kapusty. Tylko raz udało mi się kupić małych ciasteczek. Jaka to była wtedy radość! Gdyby nie te sukienki mamy, które ten żołnierz wrzucił wtedy na sanie, na pewno pomarlibyśmy z głodu. Nie mogę sobie teraz wyobrazić, jak ja wtedy jako dziecko mogłam stać w kolejce pół nocy by coś kupić, a często nie kupiłam nic.
Jak już wszystko wysprzedaliśmy, pozostał jedynie ojca piękny zegarek kieszonkowy. W tamtych czasach mężczyźni nosili takie zegarki na złotych łańcuszkach, przypiętych do pętelki w kamizelce, żeby tego zegarka nie upuścić, bo wtedy mógłby się uszkodzić. Ofiarowałam się pójść i sprzedać ten zegarek, ale ojciec myślał, że jestem za mała i mogą mnie oszukać. Poszedł sam. Po jakimś czasie przychodzi ze spuszczoną głową. Ktoś chciał ten zegarek zobaczyć, więc ojciec dał mu do ręki, a ten z zegarkiem uciekł.
Ten spryciarz tak szybko się ulotnił z tym zegarkiem, a była to dla nas ostatnia rzecz do spieniężenia. Od tego czasu pozostały nam jedynie zarobione ruble, ale aby je otrzymać musiałam stać w kolejkach. Żaden z robotników nigdy nie otrzymał pełnej, należnej zapłaty. Było dobrze, jeśli dostał połowę. Jak przyszłam ze szkoły, to musiałam szybko biegnąć i stać przy okienku w nadziei, że może dostanę kilka rubli. Górnicy zazwyczaj po skończonej zmianie pchali się do tego okienka. Byłam mała i zazwyczaj wciskałam się między nogami tych ludzi i w ten sposób byłam bliżej okienka. Pewnego razu już wsadziłam rękę do okienka, a kasjerka zamykając okienko przytrzasnęła mi rękę. Krzyknęłam z bólu a kasjerka ponownie otwarła okienko i widząc mnie płaczącą dała mi kilka rubli więcej. Tych pieniędzy było zawsze za mało na kupno czegoś, ale żywności w sklepie też było niewiele. Pomimo tych wszystkich trudności jakoś radziliśmy sobie. Na szczęście nasz ojciec był zawsze zaradnym i czasami przynosił nam kawałek chleba albo solonej ryby. Ja musiałam chodzić do szkoły, i to dosyć oddalonej, często głodna. Zawsze lubiłam szkołę, nawet teraz, pomimo tak ciężkich warunków, uczęszczałam, a nawet bardzo szybko nauczyłam się języka rosyjskiego. Dawniej zawsze lubiłam czytać książki, ale teraz nie było książek ani czasu na czytanie. Pracowaliśmy wszyscy ponad siły i często kładliśmy się spać głodni. W kopalni nie było ustalonych godzin i ludzie musieli pracować aż „stójka” zadecydował, czy czas iść do domu. Zima dawała się wszystkim we znaki. Minus 40 stopni Celsjusza było normą; nie mieliśmy odpowiedniego ubrania dostosowanego do tak surowego klimatu. Po wodę trzeba było iść przeszło kilometr z wiaderkiem, by przynieść tej zamarzniętej wody, a nawet czasem ręce przymarzały do wiaderka. Brakowało ciepłych butów, skarpet i rękawic. Pierwszej zimy w tym ”raju” zachorowałam na zapalenie płuc. Nie było doktora ani żadnych lekarstw.
goniec.net