Wtedy po raz ostatni widziałam brata Staszka już w mundurze. Po upływie czasu ojciec dowiedział się, że kilka dni później On zmarł na tyfus. Kiedy przyszedł czas do zaokrętowania w drogę do Persji, byłam tak słaba, że nie mogłam podnieść nawet głowy. Hela jednak uparła się, że muszę iść, bo jeśli nie to podzielę los z tymi nieszczęsnymi, którzy tam zmarli i stali się pokarmem hien i szakali. Każdego rana wynosili kilkoro dzieci, które zmarły w nocy, nie grzebano ich, a jedynie wyrzucali ich ciała na pole. Nie było czasu na - 35 - pogrzeby czy modlitwy. (Niedawno moja koleżanka napisała: „Helenka jest prawdziwą bohaterką. Sama przecież dzieciak, jakimś cudem potrafiła ciebie nieprzytomną siłą zaciągnąć na okręt, mając jeszcze pod opieką młodszego brata i dwuletnią siostrzyczkę.”) Nic nie pamiętam tej podróży przez morze Kaspijskie do Persji. Przytomność odzyskałam dopiero w szpitalu. Zaraz po przyjeździe ostrzygli nas, wykąpali i dali nowe koszulki i spodenki, dlatego, że byliśmy zawszawieni. Znowu ulokowali mnie w takim ośrodku zdrowia, do czasu aż nabrałam sił i zaczęłam się podnosić o własnych siłach i jeść. Tam straciłam kontakty z pozostałą rodziną. Kiedy stan mojego zdrowia na to pozwolił, zostałam przewieziona z Pahlevi do Teheranu, gdzie „sortowano” nas i - 36 - rozsyłano do innych krajów. Hela uparła się, że nie pojedzie aż się dowie, co się ze mną dzieje. Brat Franek i siostra Marysia byli z nią. Jaka radość, gdyśmy się znowu połączyli. (Brytyjczycy rozsyłali dużo ludzi do Australii, Nowej Zelandii, albo Meksyku.) W tym czasie po przyjeździe do Persji mama zwolniła się z wojska i zaczęła nas poszukiwać. Ktoś jej powiedział, że ja zmarłam. Jakie było jej zdumienie i uciecha, kiedy wysiadając z autobusu ktoś wołał ”Mamo, Mamo!” Zanim przyszła nasza kolejka do przejazdu do innego obozu mama dostała wiadomość, że ojciec był w wojsku i brał udział w bitwie pod Tobrukiem. Jako trochę starszy wiekiem był wysłany do Szkocji konwojując jeńców - 37 - niemieckich. Tam został przydzielony do głównej komendy zaopatrzenia i przeszkolenia nowych ochotników. Nas wszystkich przesyłano od obozu do obozu, gdzie zazwyczaj spędzaliśmy po dwa albo trzy miesiące. Brytyjczycy mieli zamiar nas także przesłać do Szkocji, ale w tym czasie niemieckie łodzie podwodne tak grasowały na Morzu Śródziemnym, że dla bezpieczeństwa zaniechali tego planu. Byliśmy już załadowani na okręt, gdzie życie było luksusem po tych wszystkich naszych przejściach. Jednak po kilku tygodniach oczekiwania przeładowano nas na pociąg, którym dojechaliśmy do Afryki, do Północnej Rodezji, (obecnie Zimbabwe). Po przyjeździe ulokowano nas w byłym obozie wojskowym, któremu nadaliśmy nazwę - 38 - Bwana M’Kubwa. Ludzie inteligentni nie marnowali czasu, i w każdym obozie zakładali szkoły. W ciągu tych naszych przenosin od obozu do obozu, ukończyłam 4 klasy szkoły powszechnej. W każdym obozie, gdzie zajechaliśmy, zapisywałam się do następnej klasy. Nasz obóz był ulokowany w jakiejś dzikiej okolicy. Do miasta Ndola było kilka godzin pieszo. Dookoła były tylko dzikie krzewy. Tam pierwszy raz zobaczyłam czarnego człowieka. Było to dla mnie bardzo dziwne, czarna skóra i tylko białe zęby i świecące oczy. Ale z czasem przyzwyczaiłam się i do tego. Obóz był dosyć duży i te rodziny ulokowane po krańcach tego obozu miały niemały spacerek zanim doszły do jadalni. W Bwana M’Kubwa nie przebywałam długo. W zaroślach było wiele - 39 - węży i innych trujących stworzeń. Moja siostra Hela raz spotkała się oko w oko z tygrysem. Nie wiem, czy tygrys nie był głodny czy zobaczywszy pierwszy raz białego człowieka zawrócił i uciekł w krzaki. Zaryzykowałam i zapisałam się do gimnazjum. Moja chęć do nauki w ciągu naszej podróży nie poszła na marne. Zdałam egzamin i zostałam przyjęta. Pomimo płaczu mamy wyjechałam najpierw do Digglefold a później do Lusaki w Rodezji Południowej. Nasze mieszkania w obozie to po prostu szałasy pokryte trawą, gdzie gnieździły się całe masy termitów. Nie było to nic dziwnego, kiedy rano budziło się na podłodze, bo przez noc termity zjadły nogi od łóżka. Tak samo było w szkole w Lusace. Szałas i kilka stołków to była cała klasa. Nie było - 40 - podręczników. Kilka kartek papieru i ołówek do zapisywania tego, co mówił profesor. Pierwszy rok był bardzo ciężki, ale lubiłam to wszystko. Mam bardzo miłe wspomnienia z tamtych czasów. Musiałam studiować przy lampie oliwnej, a czasem już po zgaszeniu świateł brałam lampę pod koc i dalej pracowałam, żeby być przygotowaną na drugi dzień. Początkowo ta szkoła była tylko dla dziewcząt, ale na drugi rok dobudowano więcej szałasów i przyszło kilku chłopców. Nie było ich wielu, bo większość z nich zapisało się do kadetów pozostając w Egipcie. Byłam najmłodszą z dziewczyn i czasem musiałam słuchać uszczypliwych żarcików z tego powodu. Większość dziewczyn to były panny po 16-17 lat. Nauka w szkole zaczynała się rano. Na - 41 - południową przerwę dawano nam zazwyczaj brązową albo czarną fasolę, albo kaszę kukurydzianą. To prawda, że fasola zastępuje nawet mięso i jest bardzo pożywna, ale jedzenie takiego posiłku codziennie, czasem się sprzykrzyło. No, ale nie było wyboru. Po południu mieliśmy przerwę na naukę, bo w tej gorączce niemożliwym było cokolwiek robić. Dopiero bliżej wieczora, kiedy słońce przestało przypiekać, uczyliśmy się dalej. Ja i kilka innych koleżanek skończyłyśmy gimnazjum w trzy lata. Ojciec od momentu rozstania ciągle szukał z nami kontaktu, aż w końcu za pomocą Czerwonego Krzyża wreszcie nas odnalazł.