Leżałam, majacząc, we dnie i w nocy, aż wreszcie „wylizałam” się z tego, ale tylko częściowo. Straciłam głos na kilka miesięcy. Wreszcie ktoś doradził mamie, żeby ugotowała herbaty z młodych pęków sosny i dawała mi to do picia. Paskudne świństwo, ale pomogło. Powoli odzyskiwałam głos, ale jeszcze do dzisiaj mam plamy na płucach. Lubiłam śpiewać, ale musiałam zaprzestać, bo nawet teraz, podczas silnych mrozów, mam chrypliwy głos. Nadeszła wiosna i potem lato. Chodziliśmy do lasu na jagody, a jesienią na grzyby. Jednego razu przyszliśmy do domu bez grzybów. Powiedzieliśmy ojcu, że tam było dużo grzybów, ale wszystkie robaczywe. Kazał nam wrócić i przynieść te grzyby. Znalazł gdzieś kawałek blachy i na tej blasze na piecu wyłożył te grzyby. Co za widok, jak te robaki szybko uciekały z grzybów. Następnie ugotował te grzyby i mieliśmy niezłą kolację. Od tego czasu nie lubię grzybów. W Rosji dorastaliśmy bardzo szybko. Rodzice i starszy brat pracowali w kopalni dniami a nawet nocami, dlatego na nas dzieci spadła odpowiedzialność na prace w domu. Szczęście, że Helenka zawsze lubiła pracować w kuchni. Ona teraz gotowała, oczywiście, jeśli było coś do gotowania. Ona także prała te „szmatki”, które nam jeszcze zostały. Mogliśmy tylko śnić i marzyć o mięsie, mleku czy maśle a jedynie zadowolić się tym, co było dostępne. Ale nie było tak tam dużo. Moim zadaniem było wystawanie w kolejkach by kupić jakiś chleb, jeżeli przywieźli go do sklepu, czy pobranie zapracowanych pieniędzy.
Nareszcie przyszła niespodziewana wiadomość. Niemcy zaatakowali Rosję Sowiecką! Pomimo przechwałek, Stalin nie miał ani wojska ani dostatecznie broni. Zadecydował jednak, by użyć tych Polaków tych, którzy jeszcze pozostali przy życiu, i uformować Polską Armię do pomocy do walki z Niemcami. Polski generał Władysław Sikorski przyjechał z Londynu do Moskwy i uzgodnił ze Stalinem utworzenie Wojska Polskiego w Sowietach. Ojciec dowiedział się, że na południu zaczyna się formować Polskie Wojsko.
Rosjanie zamknęli obóz, w którym przebyliśmy, ponownie załadowali nas do bydlęcych wagonów, i tak pojechaliśmy do Kazachstanu. Pozwalali wyjechać całym rodzinom. Jechaliśmy w gorszych warunkach niż przedtem. Niewiele mieliśmy do zabrania ze sobą; o głodzie i chłodzie, ale wyjechaliśmy. Po przyjeździe na miejsce, ulokowali nas w lepiankach, że mieliśmy tylko jakiś dach nad głową. Wokół równina, jak okiem sięgnąć. Ani jednego drzewka. Jedno dobre, że było ciepło, że nie musieliśmy już marznąć. Na opał zbieraliśmy suchą trawę.
Niedaleko był kołchoz, (państwowe gospodarstwo rolne) gdzie uprawiano buraki cukrowe. Pewnego razu staliśmy koło drogi patrząc jak furmani wieźli buraki do gorzelni. Jeden burak spadł z wozu podnieśliśmy i zanieśli do naszego lokum-lepianki. Kiedy ojciec to zobaczył i gdzieś znowu „wytrzasnął” kawałek blachy, zrobił tarkę, utarł tego buraka i mieliśmy wspaniałe placki buraczane na kolację. Od tego czasu staliśmy koło drogi a furmani zrzucali nam po kilka buraków. To nas uratowało od śmierci głodowej.
Cukier, zawarty w tych burakach, dobrze nas wzmacniał. Wiele rodzin zmarło tam śmiercią głodową. Najgorszy był brak wody. Pragnienie dawało się bardzo wszystkim we znaki. Wreszcie ojciec dowiedział się, gdzie się formuje polskie wojsko. Obydwaj z bratem Staszkiem wstąpili do wojska. Rosjanie przyobiecali ojcu, że oni się zajmą pozostałymi członkami rodzin. Po kilku tygodniach oczekiwania mama posłała mnie z bratem Mietkiem na poszukiwanie ojca. Szliśmy cały dzień, aż wreszcie znaleźliśmy ojca już w pociągu, gotowego do odjazdu do Persji. Tylko kilka minut, a nie spotkalibyśmy ojca, wtedy pozostalibyśmy w Rosji i na pewno pomarli tam bez jego opieki i zaradności. Dowiedziawszy się, co się dzieje, wyskoczył jeszcze z wagonu i - 32 - pobiegł do komendanta obozu z zażaleniem. Komendant kazał nam natychmiast wracać i powiedzieć mamie, żeby nas jak najprędzej przyprowadziła się do obozu. Znowu w nocy wracaliśmy z Mietkiem bez jedzenia i wody tak, że Mietek zemdlał mi w drodze drodze. Można sobie wyobrazić, co ja wtedy przeżywałam. Ale Opatrzność Boża czuwała nad nami. Jasny księżyc świecił i jakoś szczęśliwie powróciliśmy do naszej lepianki. Rano, mama zebrała nas wszystkich i udaliśmy się do wspomnianego obozu. Tam ulokowali nas, dzieci w sierocińcu, a mama, aby ułatwić wyjazd do Persji musiała wstąpić do wojska. Brat Mietek był za młody, aby być przyjętym do wojska, dopisał sobie rok do metryki, wstąpił do kadetów i wyjechał do Egiptu. Nas dzieci porozdzielali według wieku, ale mimo to udało się nam być w tym samym budynku. Sierocińcem opiekowali się wojskowi, Polacy. Pewnego dnia dali nam do jedzenia mięso z puszki konserwowej i arbuzy. To jedzenie pomieszane z brudną, żółtą wodą z otwartego zbiornika, doprowadziło nas wszystkich do strasznej choroby. Wiele dzieci zmarło wtedy na dezynterię. (Po latach, gdy byłam na zjeździe we Wrocławiu, podszedł do nas człowiek, który przyniósł kilka kartek z nazwiskami dzieci, sierot. Rodzice przyczepiali karteczki z nazwiskami tych dzieci w nadziei, że może kiedyś ktoś się tymi dziećmi zaopiekuje. Wiele dzieci tam pomarło i on był jednym z tych, którzy co rana wynosili ciała tych zmarłych w nocy. Niektóre z tych dzieci, co przetrzymały tę - 34 - biedę, były adoptowane przez rodziny w Nowej Zelandii, nigdy nie pamiętały swoich rodziców ani nazwisk.) Mnie udało się przetrwać, ale chorowałam bardzo ciężko. Utraciłam dużo krwi i dlatego traciłam siły.