Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Czy warto pisać o samochodzie na lato zimą?
Oczywiście, tym bardziej że auto, które jest tematem naszej dzisiejszej powiastki, jest jak najbardziej całoroczne, choć to przecież kabriolet.
Mowa o volkswagenie eosie, który to model w 2007 roku zastąpił golfa cabriolet. Ten ostatni przeżył kilka wcieleń i cieszył się dużą popularnością, choć – zwłaszcza w drugim wydaniu Mk2 – nie mógł zmyć z siebie opinii samochodu dla panienek.
Eos, nazwany od greckiej bogini świtu, to kabriolet hardtopowy, czyli koniec troski o namiocik z winylu czy płótna ładnie składający się do plecaka nad bagażnikiem, przykrywany pokrowcem.
Eos ma wszystkie panele metalowe i dach po wykonaniu kilku ekwilibrystycznych ruchów składa się do bagażnika – co siłą rzeczy powoduje, że kufer po złożeniu góry ma 200 litrów – można przeżyć, jeśli wozimy kije do golfa.
W modelu 2013 dodatkowo eos oferuje otwieranie jedynie panelu górnego, co stwarza wrażenie podróżowania z otwartym dużym szyberdachem.
Dach tego auta to układanka podobna w skomplikowanych ruchach do kostki Rubika, złożona z 5 elementów zbudowanych z 470 części. Ośmiocylindrowa pompa hydrauliczna składa to za naciśnięciem guzika w 25 sekund. Tak więc niezależnie od tego czy z dachem, czy bez dachu, eos wygląda kształtnie i krągło na 17 calowych kołach.
Rzecz bez porównania z dawnym kabrioletami, gdzie dach składało się często ręcznie na kupę nad bagażnikiem i opinało załączonym pokrowcem.
Mimo, że eos w porównaniu z podobnymi składakami takich marek, jak BMW, Mercedes czy Lexus, wiele nie kosztuje (cena podstawowa 40 tys. dol.), wyposażony jest w wiele luksusowych gadżetów i urządzonek, jak choćby podwójna strefa ogrzewania i klimatyzowania. Proszę porozmawiać z dilerem (Arek Wolski zaprasza) o gadżetach, bo we współczesnym samochodzie mamy do wyboru do, koloru prawie wszystko.
Natomiast to co kabriolet golfa daje bez wątpienia, to przyjemność prowadzenia. Pasażerowie być może będą narzekać, bo auto jest twarde – sunie jak żyleta po dobrze utrzymanych nawierzchniach niemieckich autobahnów, ale jeśli wjedziemy nim na ontaryjskie tarki, te remontowane po zimie i naprawiane przed zimą, no to czuć tę sztywność. Za to w zakręty wchodzimy jak bolid Formuły 1 – przy szybkiej jeździe na zakrętach warto się przyzwyczaić do bocznych przeciążeń. Zawieszenie, i tak wspaniałe u Volkswagena, tu dodatkowo zostało podkręcone – czego rezultatem jest wspaniała równowaga auta.
Jedyny dostępny motor w eosie jest jednym z najlepszych czterech silników dostępnych na rynku. Turbodoładowany, z bezpośrednim wtryskiem, z międzystopniową chłodnicą, daje nam pod butem 200 KM mocy przy maksymalnym momencie obrotowym dostępnym już od 1700 rpm. Mamy do tego sześciobiegową skrzynię automatyczną, a w komplecie niezwykłe oszczędności na paliwie. Autem z wielką wygodą mogą podróżować cztery osoby normalnej postury.
Eos jest więc samochodem na lato i na zimę, podczas której przekształca się po prostu w zwykłą osobówkę. I niewprawnym okiem nikt nie rozpozna, że mamy do czynienia z kabrioletem zdolnym w 25 sekund włożyć sobie dach do wnętrza.
Co mi się nie podoba?
Cena.
Mimo że jest to najtańszy hardtopowy kabriolet dostępny na rynku, to jednak trudno liczyć na popularność czteromiejscowego VW zaczynającego od 40 tys. dol. Młodzież szkolna go nie kupi (no, chyba że ma tatusia z przepastną kieszenią).
Jeśli zaś powspominać, to przecież i vw beetle cabriolet i golf cabriolet MK1 dostępne były na kanadyjskim rynku w dolnych strefach stanów średnich.
A że nie uszczelniały się stalowym płaszczem na zimę... Cóż, jeśli ktoś właściwie dba o szmaciany czy winylowy "top", może jeździć bez-usterkowo wiele lat, zaś drogowy hałas przeszkadzał dopiero powyżej 100 km/h.
Czy były to auta na cały rok? Jak najbardziej. Bo przy tej okazji warto przypomnieć, iż wielu właścicieli kabrioletów, zwłaszcza w krajach takich jak Wielka Brytania, jeździ "top-less" również zimą.
Wystarczy tylko ciepło się ubrać, nałożyć czapkę, gogle i rękawiczki, by przy słonecznej pogodzie dotlenić się na zimowych czy późnojesiennych drogach. Czasem jak człowiek przejedzie się gdzieś spacerowo w mieście (oczywiście nie po 401 w korkach), to mu się żyć zachciewa.
Tak więc ze smutkiem zauważam odchodzenie Volkswagena od aut prostych, tanich i niezawodnych, w stronę inżynieryjnych dopakowanych cukierków, które być może są dziełami inżynieryjnej sztuki, jednak dla ludzi młodych i niemajętnych coraz mniej "użytkowej", bo poza zasięgiem portfela.
Dla tych mniej majętnych pozostaje więc rynek z drugiej ręki, no ale to już zupełnie inna para kaloszy.
o czym zapewnia
Wasz Sobiesław
W społeczeństwie wychowanym na strachu bądź pogardzie dla broni wytwarza się kultura pasywności, zrezygnowania.
Juliusz Cezar w czasie swojego panowania i podboju zaobserwował, że ludy, które nie chciały bądź nie mogły posiąść broni, były łatwe do podboju. Można też zaobserwować skutek odwrotny – wyzwolenie się narodu spod okupacji, tyranii – dzięki sile narodu potrafiącego stanąć do walki z tyranią z bronią w dłoni.
Rewolucja amerykańska rozpoczęła się w momencie, gdy wojsko brytyjskie zostało oddelegowane, by rozpocząć konfiskatę broni, i niestety
Brytyjczycy napotkali zbrojny opór, co po długich walkach zakończonych sukcesem Amerykanów dało początek Stanom Zjednoczonym.
Stan wojenny, jaki został zaserwowany Polakom w 1981 roku, nie mógłby mieć miejsca, gdyby w tamtym czasie Polacy posiadali po prostu broń. W roku 2012, po kolejnej rocznicy stanu wojennego, warto zastanowić się, czy Polacy mogą optymistycznie spojrzeć w przyszłość? Czy wolność jest i czy będzie zagwarantowana? Kto stoi na straży niepodległości Polski, wolności słowa, nietykalności uczciwego obywatela etc.? Najbardziej wolne kraje, np. Stany Zjednoczone, Szwajcaria czy Kanada, szczycą się najwyższym odsetkiem ludności posiadającej broń.
Wojsko i policja wcale nie muszą gwarantować swobód obywatelskich, one mogą służyć ich ograniczaniu.
Witold Jasek
Komendant ZS Strzelec
kontakt Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
"Dwa razy w życiu byłem zrujnowany. Raz, gdy proces przegrałem, i raz, gdy proces wygrałem" – w złotych myślach pisze Francois Marie Voltaire. Dlatego, aby uniknąć ruiny, warto wziąć pod uwagę mediację, która jest alternatywą, pozwalającą na uniknięcie procesu sądowego.
Zdaję sobie sprawę z tego, że poruszane przeze mnie zagadnienia interesują wielu czytelników. Liczę się również z tym, że nie wszyscy czytali moje artykuły, i z tym, że niektóre szczegóły mogły ulecieć z pamięci lub mogły być mniej zrozumiałe. Stąd niektóre konieczne powtórzenia. To, o czym piszę w moim dzisiejszym i następnym artykule, jest uszczegółowieniem i podsumowaniem informacji o mediacji, ze szczególnym uwypukleniem korzyści płynących z procesu mediacji.
O tym, w jaki sposób należy szukać i wybierać mediatora, pisałam w ostatnim artykule. Po znalezieniu właściwej osoby, obydwie zainteresowane strony powinny skontaktować się z wybranym mediatorem i wyrazić zgodę na uczestniczenie w procesie mediacji. Regułą jest, że mediator prosi strony o wypełnienie kwestionariusza dotyczącego historii ich związku oraz aktualnej sytuacji, szczególnie majątkowej. W większości przypadków przed rozpoczęciem sesji mediacyjnych mediator spotyka się z każdą ze stron oddzielnie. Pozwala mu to dowiedzieć się o tym, jakie kwestie będą dyskutowane w czasie sesji, i daje stronom szanse na zadawanie pytań. Takie wstępne spotkanie trwa z reguły od jednej do półtorej godziny.
Każda ze stron przed przystąpieniem do sesji mediacyjnej podpisuje umowę (Agreement to Mediate), która definiuje warunki mediacji. Typowa umowa mediacyjna określa, kto będzie brał udział w sesjach i na jakich warunkach, stwierdza, że mediacja jest procesem dobrowolnym i w każdej chwili może ulec zakończeniu przez każdą ze stron oraz mediatora. Przypomina stronom, że mediator nie występuje jako prawnik dla żadnej ze stron i zachęca je do poszukania niezależnej porady prawnej. Umowa zobowiązuje strony do pełnego ujawnienia swojej sytuacji finansowej, wyjaśnia, że mediacja nie kończy się podpisaniem wiążącej umowy, a jedynie rozwiązaniem kwestii spornych, prowadzącym do spisania umowy po zakończeniu procesu mediacji, oraz reguluje kwestię honorarium mediatora. W umowie zarówno mediator, jak i obydwie strony zobowiązują się do zachowania tajemnicy, czyli niewyjawiania nikomu treści dyskusji, aczkolwiek, o ile zajdzie taka potrzeba, strony udzielają mediatorowi pozwolenia na komunikowanie się z ich prawnikami (lub innymi profesjonalistami, których opinia potrzebna jest do osiągnięcia konstruktywnych rozwiązań, jak np. rzeczoznawcami nieruchomości lub planów emerytalnych). Poza tym jednym wyjątkiem, w zdecydowanej większości przypadków treść dyskusji mediacyjnej nie może być ujawniona nawet przed sądem.
Czas trwania sesji mediacyjnych oraz ich liczba zależą między innymi od stopnia skomplikowania problemów, które należy rozwiązać, liczba kwestii spornych i poziomu antagonizmu między stronami. Znajomość prawa rodzinnego przez zainteresowanych upraszcza sprawę i przyspiesza osiągnięcie rozwiązań.
Z reguły w trakcie sesji obydwie strony i mediator rozmawiają w jednym pokoju, ale bywa, że ze względu na znaczny poziom konfliktu, a czasami wręcz agresji, małżonkowie muszą przebywać w osobnych pomieszczeniach. Mediator wówczas kursuje między nimi. Mediator powinien umieć załagodzić konflikty między stronami (niejednokrotnie nierozmawiającymi ze sobą), stworzyć warunki, w których strony mogą ze sobą rozmawiać bez kłótni i ukierunkować ich wysiłki w stronę szukania konstruktywnych rozwiązań. Wielką korzyścią dla stron jest sytuacja, w której mediator potrafi udzielić informacji o obowiązującym w Ontario prawie rodzinnym.
Po zakończeniu mediacji, mediator sporządza dokument (memorandum of understanding), który wyszczególnia, jakie kwestie zostały rozwiązane i w jaki sposób. Nawet jeżeli małżonkowie nie osiągnęli porozumienia we wszystkich sprawach i jakaś kwestia musi zostać rozwiązana w przyszłości, bądź to przy ponownym użyciu mediacji, bądź to przy użyciu tradycyjnego procesu prawnego, prawie zawsze mediacja przybliża strony do celu, jakim jest ostateczne rozsupłanie zobowiązań wynikających z rozpadu związku i możliwość planowania przyszłości w oparciu o konkretne ustalenia z drugą osobą.
Memorandum of understanding stanowi podstawę do sporządzenia umowy separacyjnej. Jeżeli mediator jest prawnikiem, może on spisać całość umowy. Ze sporządzonym dokumentem każda ze stron powinna udać się do swojego prawnika w celu uzyskania niezależnej porady prawnej i podpisania umowy. Podobnie jak decyzja sądowa, umowa taka jest wiążąca dla stron i ściśle reguluje ich zobowiązania po separacji lub rozwodzie.
Porozumienie osiągnięte w procesie mediacji pozwala uniknąć stresu związanego z antagonizującymi negocjacjami między prawnikami lub postępowaniem sądowym, szybciej zakończyć bolesny i nieprzyjemny etap w życiu rozstających się osób i znacznie obniżyć koszty separacji. W sumie jest ono wielką wygraną dla stron i ich dzieci.
Rola mediatora
Mediacja to proces, a mediator odpowiedzialny jest za jego jakość. Podstawowym zadaniem każdego mediatora jest niesienie pomocy w osiągnięciu porozumienia.
Obowiązkami mediatora są:
– absolutna bezstronność,
– stworzenie dogodnych warunków do negocjacji,
– doprowadzenie do spokojnego przebiegu rozmów mediacyjnych lub ze względu na niewłaściwe, agresywne zachowanie którejś ze stron, przerwanie procesu mediacji,
– pomaganie stronom w rozwiązywaniu kwestii spornych, a nawet sugerowanie możliwych opcji,
– dotrzymanie absolutnej tajemnicy.
Obowiązkiem mediatora jest również upewnienie się, że proces mediacji jest fair dla obu stron i że uczestnicy mediacji podejmują decyzje w oparciu o dogłębną znajomość okoliczności i swoich praw. Dlatego przy dyskutowaniu kwestii majątkowych mediator ma obowiązek upewnić się, że strony wymieniły wszystkie informacje o swoim stanie majątkowym. Z reguły strony wymieniają Financial Statement pod przysięgą.
Mediator prawnik może także:
– udzielić informacji o istniejącym stanie prawnym (np. "…majątek pary małżeńskiej przy rozwodzie dzielony jest na pół…"),
– uzmysłowić stronom, co stanie się, jeżeli nie osiągną porozumienia w procesie mediacji (sprawa sądowa, wysokie koszty finansowe i emocjonalne oraz brak wpływu na wynik decyzji sądowej, często sprzecznej z oczekiwaniami),
– poinformować strony o przewidywanej decyzji sędziego, jeśli ich sprawa trafi przed sąd.
Mediator prawnik nigdy nie może udzielać porad żadnej ze stron.
Mediator z przygotowaniem psychologicznym, może udzielić informacji związanych ze stwarzaniem dzieciom możliwie najlepszych warunków i podsuwać rozwiązania odpowiednie dla dzieci w danej grupie wiekowej. Niektórzy mediatorzy spotykają się z dziećmi w trakcie trwania mediacji (o ile dzieci są w odpowiednim wieku) albo kierują dzieci do specjalisty (psychologa lub social worker) po rekomendacje.
Pozostałe informacje w następnym artykule.
Monika Curyk M.A., M.Ed., J.D.
Barrister & Solicitor, Notary Public
Tel. 289-232-6166
Terlikowski o szkodliwości posoboru
Nakładem wydawnictwa AA ukazała się praca Tomasza Terlikowskiego "Koń trojański w mieście Boga. Pół wieku po Soborze". Książka to jednoznaczna i bezkompromisowa krytyka posoboru, czyli wszystkich herezji niszczących Kościół katolicki od czasów Drugiego Soboru Watykańskiego. Posoboru jako zjawiska sprzecznego z uchwałami Drugiego Soboru Watykańskiego, zjawiska, które przysłoniło Drugi Sobór Watykański. Zjawiska, które kłamliwie podpiera się autorytetem soboru, sprzecznego z katolicyzmem, wykreowanego przez wrogów Kościoła. Szatańskiego chwastu pleniącego się w Kościele w wyniku bezczynności hierarchów, wbrew nauczaniu papieży. Chwastu pozwalającego lewicowym politykom udawać katolików.
Na kartach pracy Terlikowskiego czytelnicy znajdą opis całego spektrum posoborowych patologii. Konsekwencją poparcia posoborowców dla antykoncepcji stała się akceptacja przez posoborowców aborcji.
Kolejnym przejawem herezji posoborowej jest negowanie prymatu papieża w Kościele, negowanie wszelkich dogmatów katolickich i domaganie się od Kościoła wyrzeczenia katolicyzmu. Zdaniem Terlikowskiego, obojętność hierarchii katolickiej doprowadziła do zdominowania przez heretyków uniwersytetów katolickich i wyparcia z nich katolicyzmu oraz do publicznego demoralizowania katolików.
Celem posoborowców jest likwidacja celibatu w Kościele. Straszliwą zbrodnią posoborowców jest promowanie homoseksualizmu w kościele, a przez to wspieranie pedofilów wśród duchownych. Zdaniem Terlikowskiego, głównie w USA "tolerowanie homoseksualistów w Kościele, doprowadziło do powstania lobby gejowskiego w seminariach duchownych i innych instytucjach kościelnych". Dominacja pederastów w seminariach amerykańskich doprowadziła do odstraszania od kapłaństwa normalnych duchownych. Lobby homoseksualne w amerykańskim Kościele publicznie manifestuje swoje zaburzenia i dyktuje politykę personalną Kościoła.
Posoborowcy głoszą, że kapłani nie są potrzebni laikatowi do sprawowania sakramentów, że źródłem wiary jest widzimisię laikatu. Absolutne zepsucie posoborowców ma przejawiać się w tym, że swoje antykatolickie bluźnierstwa i herezje głoszą pod szyldem katolicyzmu.
Posoborowe herezje przejawiają się też, zdaniem Terlikowskiego, w negowaniu przez posoborowców zasadności nawracania, w gloryfikowaniu ateizmu. Swoje rozważania o szkodliwości posoboru Terlikowski kończy przybliżeniem czytelnikom kwestii nowego rytu mszy. Nowego rytu wprowadzonego sprzecznie z wytycznymi Soboru, w celu wyuczania wiernych okazywania braku szacunku dla Ciała Bożego. Twórcą nowej mszy był kardynał będący jednocześnie masonem.
Do przedstawicieli i propagatorów posoboru w Polsce Terlikowski zaliczył "Tygodnik Powszechny", ojca Jacka Prusaka, Tadeusza Bartosia, ojciec Wacław Hryniewicz, Obirek, eks-Węcławski, Andrzeja Wielowieyskiego, Jan Grosfeld. Zdaniem Terlikowskiego, głównym światowym prorokiem posoboru jest Hans Kung.
•••
Tekieli o okultyzmie
Wydawnictwo M ma w swojej ofercie wiele świetnych książek popularnonaukowych o okultyzmie. Książek, których autorzy udowadniają swoją ogromną wiedzę i świetny warsztat publicystyczny. Dotyczy to też dwu wcześniej recenzowanych przeze mnie prac: Tomasza Rowińskiego i Dariusza Kowalczyka "Aniołowie i kosmici" i "Neospirytyzm i pseudopsychologie" jezuity ojca Aleksandra Posackiego SJ.
Niestety, na ich tle praca Roberta Tekielego "Zmanipuluję cię, kochanie" wypada nie najlepiej. Wynika to z ogromnego lenistwa autora. Praca Tekielego to zbiór jego felietonów. Jeśli wiedza i elokwencja w jednym felietonie robią wrażenie, to w całej ich serii rażą chaosem. Te same tematy poruszane są po wielekroć. Fakty i szczegóły dotyczące poszczególnych zjawisk porozsypywane są po całej książce. Zamiast leksykonu czytelnik dostaje wielką kupę totalnie przemieszanych faktów o różnych zjawiskach. A wystarczyłoby, gdyby Robert Tekieli poświęcił trochę czasu, otworzył dwa pliki tekstowe, jeden z tekstem książki, drugi z alfabetycznym spisem zjawisk, i na zasadzie wytnij wklej poprzenosił informacje z jednego pliku do drugiego.
Pomimo swoich wad "Zmanipuluję cię, kochanie" Roberta Tekielego to obowiązkowa lektura dla wszystkich fanów jego publicystyki i osób zainteresowanych zagrożeniami duchowymi. Kopalnia wiedzy o destruktywnych skutkach: akupunktury, akupresury, amuletów, antropozofii, astrologii, bioenergoterapii, biorezonansu, channelingu, chiromancji, czarów, ezoteryzmu, uzdrowicieli, gnozy, hipnozy, homeopatii, horoskopów, feng shui, irydologii, jasnowidzenia, jogi, kabały, kosmitów, terapii okultystycznych, pedagogiki okultystycznej, psychotroniki, magii, manipulacji i psychomanipulacji, medytacji, new age, okultyzmu, parapsychologii, przesądów, radiestezji, reiki, satanizmu, sekt, sztuk walki, talizmanów, tarota, teozofii, uzdrowicieli, wróżb, spirytyzmu, szamanizmu, propagandy okultystycznej w pop kulturze, opętania, satanizmu, tai chi, techno, voodu, kursów szybkiego czytania, kursów samodoskonalenia, filozofii Wschodu, technik transowych, wykorzystywania przez okultystów katolickich symboli, odmiennych stanów świadomości.
•••
Mocarstwowa Polska – wizja alternatywnej historii Polski Marcina Wolskiego
Czytając kolejne powieści Marcina Wolskiego, nie mogę uwolnić się od pytania: czemu nie są one ekranizowane? Twórczość Wolskiego ma wszystko, co powinno skłaniać producentów filmowych do sfilmowania książek. Oczywiście jest to retoryczne pytanie. W III RP nie zarabia się na robieniu filmów dla widzów, a na demoralizowaniu i ogłupianiu Polaków.
Najnowszą, klasyczną w swej formie powieścią Marcina Wolskiego jest wydane przez Zysk "Mocarstwo". Podczas stanu wojennego, w 1982 roku, z zapyziałego PRL-u, główny bohater, 28-letni Marek Kopiński, trafia do rzeczywistości alternatywnej. Do całkiem odmiennej Polski, której historie z lat 30. i 40. dwudziestego wieku czytelnicy mieli okazję poznać w powieści "Wallenrod".
Punktem zwrotnym w najnowszej historii Polski był Piłsudski. Konkretnie to, że nie zmarł w latach trzydziestych i mógł dalej rządzić. Polskę od tragedii II wojny światowej i rządów komunistycznych uchronił sojusz z nazistowskimi Niemcami. W 1939 Sowieci zdołali zająć kraje nadbałtyckie i zaatakować Finlandię. W 1940 roku sojusz Niemiec, Polski, Węgier, Rumuni, Bułgarii, Czech, Słowacji, Włoch i Hiszpanii zaatakował ZSRS. W obliczu klęski komuniści przywrócili w Rosji carat. Po zwycięstwie nad Rosją i jej podziale na dwa państwa siły koalicji pod dowództwem Niemiec i Polski zniszczyły Francję i Wielką Brytanię. W 1945 Polacy zabili Hitlera. Doprowadziło to do wojny domowej w Niemczech i rozpadu Niemiec. Polska stała się mocarstwem europejskim. Zjednoczyła inne kraje europejskie wokół siebie. Wyrazem dominacji Polski był wybór na papieża prymasa Wyszyńskiego. Karol Wojtyła po skończeniu studiów został poetą i aktorem. Po tragicznej śmierci żony i dziecka wstąpił do klasztoru, gdzie czyni cuda.
Prócz Kraju Żydowskiego na Białorusi, w 1967 roku Żydzi zdobywają władzę w Palestynie i rozpoczynają prześladowania Arabów. W odpowiedzi na rasizm Żydów państwa arabskie w 1970 roku zniszczyły państwo żydowskie w Palestynie. W 1975 roku zjednoczyła się Rosja, a Amerykanie zjednoczyli oba amerykańskie kontynenty.
Alternatywna Polska 1982 jest niezwykle bogatym i nowoczesnym krajem, ojczyzną 55 milionów Polaków. Wyrazem powszechnego antysemityzmu jest dominacja w parlamencie nacjonalistów, zresztą antysemityzm jest powszechny wśród wszystkich Europejczyków i Amerykanów. Marszałkiem sejmu jest Bolesław Piasecki, a premierem jego syn Bohdan Piasecki. Jednym z najważniejszych koncernów medialnych jest koncern ojca Kolbego. Niezwykle głupim pomysłem Wolskiego, ale zgodnym z postsanacyjną schizą sympatyków PiS, jest to, że rządząca endecja spiskuje z wrogami Polski, pomimo że ma pełną władzę w Polsce i absolutne poparcie Polaków.
Podróżując wraz z Wolskim przez alternatywną Warszawę czytelnicy dokładnie poznają jej architekturę, życie polityczne i kulturalne alternatywnej Polski. Sam główny bohater na zlecenie polskiego wywiadu wykonuje tajną misję szpiegowską. Jak zawsze po szczęśliwym finale, w ostatniej scenie następuje coś, co pozwala Wolskiemu na napisanie kontynuacji powieści, na którą z niecierpliwością już czekają rzesze czytelników.
Jan Bodakowski
Warszawa
Już wprowadzono przyśpieszone kursy w tych szkołach i junkrzy dostawali stopień praporszczyka (chorążego) po trzech miesiącach. Wśród tych amatorów wojenki rej wodził dawny kolega Rudego Pławski, syn urzędnika akcyzy z Lepla guberni witebskiej, któremu rok przedtem groziło pozostanie na drugi rok w ósmej klasie, porzucił więc studia gimnazjalne i wstąpił na ochotnika do jednego z pułków kawalerii. Teraz był na urlopie i w mundurze z naszywkami ochotnika i z krzyżykiem św. Jerzego na piersi paradował po Cielętniku i Świętojerskim z czapką zuchowato przechyloną na jedno ucho i z puklem blond włosów sterczących po kozacku nad drugim uchem. Otoczony gromadą wpatrzonych w niego jak w tęczę gołowąsych gimnazistów opowiadał im cuda o swych wyczynach bojowych.
– Szliśmy na Niemca ławą – opowiadał o jakiejś bitwie, której prawdopodobnie nigdy nie było. – Rozumiecie? Szliśmy ławą...
A gimnaziści słuchali z dreszczem i z otwartymi ustami zafascynowani nieznanym a pięknym słowem "ława".
Pławski mówił przesadnie głośno, aby go słyszeli nie tylko towarzyszący mu chłopcy, ale i dziewczęta zażywające przechadzki po Świętojerskim przy niedzieli i ciepłej pogodzie. Od czasu do czasu rzucał na te dziewczęta spojrzenia zabójcze z ukosa, przy czym lewą ręką brał się za temblak szabli, a prawą podczesywał do góry zawadiacki "czubczyk" kozacki. Rudomina też nie odstępował Pławskiego dowiedziawszy się, że ten przywiózł z zaprzyjaźnionego oddziału sanitarnego cztery garnce spirytusu. Treścią przechwałek ekskolegi nie bardzo się przejmował, ale słuchał i obserwował ruchy Pławskiego uważnie. Odtąd wszelkie objawy kokieterii męskiej polegające na wymownych spojrzeniach, uśmiechach, mrużeniach oczu itp. "popisywaniu się" nazywał "robieniem Pławskiego". W wiele lat później zdarzało się, że gdy Tadeusz rozpoczynał flirt z jakąś panią czy panienką i mimo woli przybierał te lub inne tokujące pozy, Rudy obcinał go syczącym szeptem:
– Nie rób Pławskiego!
Egzaminy maturalne odbywały się w podnieceniu i gorączce. I ciało pedagogiczne, i uczniowie byli pewni, że wszyscy ośmioklasiści dostaną matury. Szeptano nawet, że przyszło z Petersburga zarządzenie, aby egzaminów w ogóle nie było i aby matury wydawać maturzystom na podstawie stopni rocznych. Pogłoska nie sprawdziła się jednak i do egzaminów przystąpiono. Rudomina przejmował się egzaminami mniej od innych. Nieraz przychodził na egzamin z nieznośnym "katzem" po wieczorze spędzonym z Pławskim i po wypiciu niezliczonych kolejek sanitarnego spirytusu rozcieńczonego "szpanką" bezalkoholową Szustowa. (W owym okresie prohibicji wszystkie rosyjskie browary i wytwórnie wódek przeszły na wyrób różnych kwasów, np. żurawinowych zwanych "klukwą" i cytrynowych zwanych "sitro", oraz bezalkoholowych "likierów").
Każdy egzamin Rudego miał jednakowy przebieg. Ponieważ gimnazjum Winogradowa było prywatne, więc obok pięcioosobowej komisji egzaminacyjnej zasiadał przedstawiciel kuratorium okręgu szkolnego. Skoro tylko wezwano Rudego, dyrektor pan Prawosudowicz zwracał się do urzędnika kuratorium i coś mu mówił szeptem. Należy domyśleć się, że informował go, że egzaminowany jest protegowanym ministra Kasso. Przedstawiciel kuratorium kiwał głową, odwracał się na krześle półbokiem do stołu i zagłębiał się w gazetę. W odpowiedzi na pytania egzaminatorów Rudy plótł mniej lub więcej bez sensu, aż przewodniczący komisji, tj. dyrektor gimnazjum, uznał, że zadano tyle pytań, ile nakazywała przyzwoitość, i mówił sakramentalne: Sadities. Tylko egzamin z geografii porównawczej miał trochę inny przebieg.
– Jakie znacie wyznania religijne w Rosji? – pyta dyrektor.
– Są prawosławni. Również katolicy. Żydzi też...
Dyrektor zmarszczył się:
– Żydzi są narodowością, a nie religią. Trzeba mówić: wyznania mojżeszowego.
Rudomina kiwnął głową na znak zgody.
– Jakie znacie jeszcze wyznania? – pytał dalej dyrektor. – Turcy.
– Turcy są narodowością, a nie wyznaniem. Mówi się: wyznania muzułmańskiego.
Rudomin znów kiwnął głową.
– Gdzie głównie mieszkają muzułmanie? – W piekarniach.
(W wielu miastach imperium rosyjskiego piekarnie i ciastkarnie były prowadzone przez Turków w fezach, byłych jeńców wojennych lub ich potomków).
W tym miejscu dyrektor nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, a przedstawiciel kuratorium odłożył gazetę i zaczął się z ciekawością przysłuchiwać egzaminowi.
Dyrektor obiegł wzrokiem członków komisji, jakby pytając, czy można uznać egzamin za skończony, czy też może któryś z panów członków chciałby zadać pytanie. Nauczyciel geografii, który uchodził za czarnosecińca i lubił złośliwe kawały, podniósł palec wskazujący na znak, że chce pytać.
– Mówiliście, Rudomina, o religiach – powiedział – może więc nam wyjaśnicie, jaka jest różnica między prawosławiem a katolicyzmem?
– Katolicy wierzą w papieża, a prawosławni nie wierzą w papieża.
– A więc wy, Rudomina, jako katolik, wierzycie w papieża?
– Tak jest. Wierzę, Aleksandrze Sawiczu.
– Wspomnieliście też o muzułmanach. Może nam powiecie, co jest istotą religii muzułmańskiej?
– Nie wolno im pić wina.
– Wobec tego prawdopodobnie nie chcielibyście być muzułmaninem?
– Istotnie nie chciałbym, Aleksandrze Sawiczu.
Egzamin został zakończony wesoło i ku ogólnemu zadowoleniu.
Rozdział V
NA FRONCIE ZACHODNIM
Jak się okazało trwoga jesienna, która pchnęła Tadeusza Irteńskiego w podróż z Baćkowa do Petersburga przez Stary Bychów, nie była uzasadniona. Front zastygł pod Baranowiczami o 150 wiorst na zachód od Mińska i miał tak trwać przez bez mała dwa i pół roku. Koleje chodziły normalnie. Tyle tylko, że teraz "wagon miński" szedł z Petersburga nie przez Wilno i Nowowilejkę, ale przez Orszę, no i że znikł wagon z tabliczką "Pietrograd-Lwow". W początku grudnia Tadeusz wracał do Mińska z uczuciem niepokoju, roztrwonił bowiem w ciągu czterech miesięcy większą kwotę, którą był dostał na wypadek dłuższego odcięcia od ogniska rodzicielskiego, tj. źródeł pieniężnych. Trwoga pierzchła jednak, gdyż pan Irteński wzruszył tylko ramionami i powiedział z przekąsem:
– Widzę, że w ciągu tych czterech miesięcy studiowałeś bardzo intensywnie.
Mińsk zmienił się bardzo. Wprawdzie po dawnemu wracającego ze stolicy młodzieńca raziły pokrzywione chałupy przedmieść i brzydkie kamienice śródmieścia, ale znikła "konka", czyli tramwaj konny, aby dać więcej wolnej przestrzeni skaczącym po kocich łbach wojskowym autom i ciężarówkom. Jeśli nie liczyć starszych panów i dzieci, na ulicach prawie nie było cywilnych. Cywilny strój Tadeusza zwracał uwagę i nieraz był zapraszany do bramy przez patrol żandarmerii dla obejrzenia dowodów osobistych.
Gimnazjum rządowe ewakuowano w głąb Rosji. Szesnastoletni Kazio chodził teraz do prywatnego gimnazjum Zubakina i Falkowicza. Gmach gimnazjum rządowego przy ulicy Gubernatorskiej został zajęty pod kwaterę sztabu generała Ewerta, dowódcy frontu zachodniego. Niemal we wszystkich większych mieszkaniach zarekwirowano pokoje dla oficerów.
W jednym z pokojów mieszkania państwa Irteńskich zainstalował się kapitan kontrwywiadu Kleigels, syn osławionego Kleigelsa warszawskiego. Poza tym mieszkania prywatne i hotele pęczniały od "uciekinierów": z Królestwa, z Grodzieńszczyzny, z Wileńszczyzny. Znikło – "ewakuowało się" – "Akwarium" i lokal jego zajęto pod biura wojskowe. Znikł więc przybytek luksusowej prostytucji. Popyt na nią zwiększony wskutek niemal dwukrotnego powiększenia się ilości męskich mieszkańców miasta Mińska – był zaspokajany przez rozluźnienie obyczajów oraz instytucję sióstr miłosierdzia.
Mińsk robił wrażenie miasta okupowanego, przy czym była to okupacja zarówno wojskowa, jak cywilna. Autochtoni – odsunięci na dalszy plan – znikli w masie nowych twarzy i mundurów. Bo mundury panowały wszędzie: w restauracjach, w klubie, w kawiarniach, na "żurkach" prywatnych.
Oczywiście przeważały mundury oficerów "nieprawdziwych", tj. noszących epolety pracowników różnych organizacji "paramilitarnych": Czerwonego Krzyża, Oddziałów Drogowych, Związku Ziemstw i Miast, i wielu, wielu innych. Wszystkich tych pseudooficerów ochrzczono wkrótce mianem "ziemhuzarów", co było tym trafniejsze, że wielu z nich przyczepiało sobie ostrogi do butów i nosiło kupowane za drogie pieniądze okrutne szable z kaukaskimi klingami. Tadeusz był świadkiem, jak na jakimś "żurku" kilku ziemhuzarów narodowości polskiej chwaliło się posiadanymi klingami, chełpiąc się giętkością stali.
Do rozmawiających podszedł Staś Eynarowicz z Grodzieńszczyzny, kuzyn Tadeusza. Pracował też w jakiejś organizacji pomocniczej i nosił szablę przy boku.
– Wasze klingi to tandeta – powiedział – popatrzcie na moją.
Wyjął szablę z pochwy i oburącz zgiął klingę w pałąk, aż koniec ostrza dotknął rękojeści. Wszyscy wstrzymali oddech z podziwu. A Staś opuścił jedną rękę a drugą podniósł szablę do góry. Pałąk pozostał.
Staś Eynarowicz, brat jego Wincenty, dwaj bracia Sieheniowie i Bohdan Zalutyński, o którym będzie jeszcze mowa w tej opowieści – wszyscy ziemianie z Grodzieńszczyzny – należeli do "elity" wygnańców, gdyż udało się im nabrać skarb rosyjski na milionowe sumy tytułem odszkodowania za zniszczenia wojenne.
Jak już wspomniałem, w.ks. Mikołaj Mikołajewicz wydał w końcu lata 1915 roku rozkaz przymusowej ewakuacji ludności i niszczenia wszystkiego, czego nie można było wywieźć na wschód. "Akty", czyli protokóły intendenckie, sporządzano naprędce przy kieliszku i z wręczeniem intendentowi łapówki. W ten sposób do protokółu wpisywano np. sumę kilkunastu tysięcy rubli (jeszcze dobrych!) za zniszczenie studni artezyjskiej, której w ogóle nie było, lub za spalenie budynku, który albo nie istniał, albo nie był spalony. W rezultacie każdy z wyżej wymienionych ziemian dostał gotówką z intendentury po parę milionów rubli. Z polskiego punktu widzenia nabranie skarbu rosyjskiego mogło ostatecznie ujść nawet za czyn patriotyczny.
Niestety, była inna strona medalu. Władze rosyjskie po wypłaceniu odszkodowania tym pięciu osobom zorientowały się, że dalsza wypłata tak olbrzymich sum może poważnie nadwerężyć budżet państwowy. Przyszedł więc rozkaz wstrzymania dalszych wypłat. Tysiące ludzi gorzej sytuowanych i bardziej przez zniszczenia pokrzywdzonych, niż owa piątka, nie otrzymało ani grosza odszkodowania i musieli albo ciężko pracować, albo iść do wojska (lub organizacji "paramilitarnej"), albo żyć z pomocy społecznej. A wielka piątka ciskała sturublówkami, grała na giełdzie petersburskiej, kupowała sztabki złota, funty lub dolary, no i pędziła życie bardzo szerokie i wesołe.
Takie Życie w ciężkim okresie wojennym było oczywiście czymś bardzo "aspołecznym" i tkwiło solą w oku uspołecznionych patriotów zgrupowanych dokoła Towarzystwa Rolniczego, Towarzystwa Pomocy Ofiarom Wojny i tworzącej się – zrazu nieoficjalnie – Polskiej Rady Ziemi Mińskiej. O pięciu szczęśliwych dżentelmenach mówiono bardzo źle. Ponieważ jednak ludzie są ludźmi a miliony są milionami, więc mówiono o nich źle tylko za oczy, w oczy natomiast podlizywano się im w sposób bezwstydny i bezinteresowny. Bezinteresowny, gdyż tak się zdarzyło, że wszyscy ci panowie mieli z natury węża w kieszeni i – hojni, gdy chodziło o ich własne potrzeby lub rozrywki – niechętnie rozstawali się z pieniędzmi.
Front zastygł pod Baranowiczami. Wojna z manewrowej stała się pozycyjną. W Mińsku zaczęła się nuda tyłów. Rozrywki były bardzo nieurozmaicone: "żurki", gra w karty, rzadziej pijaństwo. "Żurki" były z natury rzeczy nudne jak flaki z olejem. Sztuka kinematograficzna stała wtedy na dość niskim poziomie i kino było rozrywką dla gustów prymitywnych. Do kina chodziło się normalnie z panią lub panienką, aby ją po ciemku poszczypać. Za to w karty – prawie wyłącznie w gry hazardowe – grano zawzięcie, niemal od wczesnego rana, w klubie, w numerach hotelowych, w domach prywatnych. Urzędnicy intendentury lub oficerowie związani z tymi lub innymi kasami wojskowymi wprowadzili modę bardzo grubej gry: nieraz minimalną stawką była "katarzynka" tj. sturublówka z wizerunkiem Katarzyny II, a nawet "Piotruś" tj. pięćsetrublówka z wizerunkiem Piotra I. Ponieważ szczęście w kartach nie zawsze dopisywało, a pieniądze były bardzo potrzebne, więc zdarzało się, że ten lub ów gracz z gatunku zdeterminowanych uciekał się do "nakładki", tj. trzymając bank w grze w chemin de fera lub bakarata nakładał na talię zawczasu przygotowaną serię odpowiednio ułożonych kart. Czasem szulera łapano na nakładce.
Dziewiętnastowieczny zwyczaj bicia szulerów wyszedł już był z mody, ponieważ zaś przyłapany na oszustwie był zwykle w mundurze, więc sprawę tuszowano i tylko unikano gry z szulerem. Zwykle taki szuler starał się o przeniesienie do innego miasta – Witebska, Kijowa lub Mohylowa i tam próbował szczęścia.
Pijaństwo było utrudnione z powodu obowiązującej prohibicji. Wypitki jednak zdarzały się, gdyż w wielu ziemiańskich domach były jeszcze zapasy starki i win, można było również dostać garniec lub dwa spirytusu od zaprzyjaźnionego personelu szpitalnego lub sanitarnego, a w ostateczności dostawało się od przyjaciela lekarza receptę na 100 gr. winnego spirytusu – na kompres.
Jak wspomniałem ludność miasta Mińska wzrosła niemal podwójnie, przy czym olbrzymią część przyrostu stanowili mężczyźni. Kobiety więc były na wagę złota. Powodzenie miały nawet straszydła, które normalnie skazane były na staropanieństwo albo pisanie wierszy lub powieści.
Na początku jesieni 1915, gdy Tadeusz był w Petersburgu, nad Mińskiem zjawił się zeppelin. Nie zrzucił żadnej bomby, ale napędził strachu. Wprowadzono więc przepisy "blackoutowe". Zaciemnieniu mińskiemu daleko było do szczelności "blackoutu" obowiązującego w czasie ostatniej wojny w Londynie. Czarny "kumacz" na oknach przeświecał tu i ówdzie. Ale za to latarń ulicznych w ogóle nie zapalano, co było na rękę oszczędnej gospodarce miejskiej. Nadto obowiązywał przepis, że w razie alarmu światła wewnętrzne muszą być gaszone – bez względu na to, czy są czy nie są zasłonięte. Były to więc przepisy dość swoiste, a czy celowe – tj. czy wytrzymałyby próbę prawdziwego ataku powietrznego? – tego właściwie nikt nie wiedział. A nie wiedział, bo przez cały okres wojny nie było ani jednego nalotu na Mińsk w porze nocnej.
Tadeusz przeżył jeden alarm lotniczy, jak się okazało fałszywy. Było to na początku zimy 1916 późnym wieczorem w zatłoczonej, jak zwykle, kawiarni "Selekt". Nagle zjawił się policjant i rozkazał: "Gasić światła!" Zrobiło się ciemno i bardzo nieprzyjemnie, zwłaszcza że niezależnie od urzędowego "kumacza" okna były zasłonięte ciężkimi kotarami. Po kilku minutach takiego siedzenia w egipskich ciemnościach, ktoś błysnął za–pałką i zapalił papierosa. Trudno opisać chór groźnych wrzasków, które się rozległy dokoła: "Zgasić, natychmiast zgasić!" Skonfundowany śmiałek zgasił nie tylko zapałkę, ale i zdusił na spodku zapalonego papierosa. Jak gdyby ta czerwona centka kurzącego się papierosa mogła być dojrzana z zeppelina – przez grube zasłony okienne...
Miał być wszakże jeden – jedyny w ciągu całej wojny – atak lotniczy na Mińsk. Odbył się nie w nocy, lecz w pełnym blasku wschodzącego słońca, gdzieś w końcu lata 1916. Samolot niemiecki zjawił się nad Mińskiem w wyraźnym celu zaatakowania gmachu gimnazjum, w którym się mieścił sztab frontu generała Ewerta, położonego w obszernym czworokącie, gdzie się, prócz gimnazjum, mieściły – kościół ewangelicki zwany popularnie "kirchą", gmach deputacji szlacheckiej i Hotel Paryski. Padły trzy bomby. Były to bombki mało większe od granatu ręcznego, prawdziwe zabawki w porównaniu z bombami drugiej wojny. Pierwsza bomba wybuchła na jezdni przed wejściem do sztabu i zabiła stojącego na warcie żołnierza. Druga bomba wybuchła w ogrodzie gimnazjum nie robiąc nikomu żadnej szkody. Trzecia... Historia trzeciej bomby była nie tylko tragiczna, ale dla miłośników rozmyślań nad zagadką przeznaczenia – czy może przypadku? – pouczająca
Mój dom: Niespodzianki przy kupnie nowego domu
Napisane przez Maciek CzaplińskiWiemy, że rynek nieruchomości jest ciągle gorący! Wiele domów sprzedawanych jest na tak zwanym "resale market", ale również wiele jest sprzedawanych z planów. Czy należy spodziewać się większej liczby niespodzianek, kupując dom nowy niż używany?
Każdy ma swoje preferencje, ale moim zdaniem, przy zakupie nowych domów możemy mieć więcej niespodzianek, niż nam się początkowo wydaje. Kupując dom używany, kupujemy to, co widzimy i ewentualnie co sprawdzimy podczas "home inspection". W przypadku domów z planów płacimy za nasze marzenia, które czasami w rzeczywistości wyglądają zupełnie inaczej. Jest wiele rzeczy, na które warto zwrócić uwagę, i często pomoc własnego agenta doświadczonego w kupowaniu nowych domów może być bardzo pomocna.
Przy obecnym rynku, często tak naprawdę kupując nowy dom, nie mamy wcale zbyt wiele do powiedzenia. Domy sprzedają się tak szybko, że budowniczy niemalże nam "robi łaskę", że sprzedaje nam dom, niż odwrotnie. Wielodzienne kolejki pod otwierającymi się nowymi biurami sprzedaży powodują, że to nie klient ma jakieś przywileje czy prawa. To sprzedający dyktuje swoje warunki! Jest to, moim zdaniem, wręcz skandaliczna sytuacja. Przypomina mi to sytuację, którą mieliśmy lata temu w Polsce.
Ale wracając do pytania, przy kupnie nowych domów z planów należy wiedzieć o kilku zagadnieniach.
1. Drobny druk – tym, na co należy między innymi zwracać uwagę przy kupnie nowych domów, są kontrakty pisane drobnym drukiem. Należy pamiętać, że kontrakty te są przygotowywane przez prawników reprezentujących firmę budowlaną w taki sposób, by zabezpieczać jej interesy. Niestety, są one tak pisane, że w sprawach spornych kupujący nowy dom jest zwykle bez szans na walkę z budowniczym. Jest to tak zwana zasada "my way or highway", a ponieważ popyt przewyższa podaż, wszelkie próby wymagania od budowniczych często są nieskuteczne.
2. Czytanie planów – należy mieć dużą umiejętność czytania i rozumienia planów przy wyborze domu, który nie jest jeszcze wybudowany. Z planów trudno wychwycić osobom do tego nieprzygotowanym ewidentne problemy funkcjonalne, których nie brakuje. Często pomieszczenia w naturze, po wybudowaniu, okazują się znacznie mniejsze, niż wynikałoby to z planów. Ponadto często tak naprawdę to nie mamy zbyt wielkiego wyboru, bo ciekawsze plany są już zajęte.
3. Ceny wywoławcze domów są zwykle wyższe niż na billboardach reklamowych. Nie istnieją możliwość negocjacji ceny oraz ukryte są koszty zamknięcia transakcji. Są też dodatkowe opłaty za przyłącza, drzewa, parki, levees. Standardowo podatek HST będzie ukryty w cenie. Czasami niższe oferowane oprocentowanie jest również wbudowane w cenę sprzedawanego domu.
4. Bardzo wysokie koszty wszelkich usprawnień (upgrades). Na przykład podłoga drewniana może kosztować ponad 15,00 dol. za stopę kwadratową, podczas gdy instalowana przez własnych fachowców kosztuje połowę tej sumy. Często istnieje bardzo ograniczona selekcja materiałów wykończeniowych. Oferowane płytki ceramiczne lub dywany są często najniższej jakości.
5. Typowe są wielotygodniowe opóźnienia w przekazaniu domu. Budowniczy ma obowiązek poinformować na 65 dni przed przejęciem o opóźnieniu, które będzie powyżej 15 dni. W wypadku, gdy tego nie zrobi, kupujący może ubiegać się o odszkodowanie za opóźnienie od New Home Warranty Program w wysokości do 100 dol. na dzień. Jeśli kupujący dom wynajmuje apartament i może w nim pozostać do zamknięcia transakcji, to opóźnienie nie jest dużym problemem. Jeśli jednak sprzedało się własny dom i należy go opuścić w określonym czasie, to opóźnienie w przejęciu nowego domu może być bardzo poważnym problemem.
6. Otoczenie nowego domu, czyli zieleń, podjazd itd., jest zwykle wykańczane znacznie później. Życie w kurzu i bałaganie może trwać przez wiele miesięcy. Klimatyzacja jest często zakładana dopiero po skończeniu landscaping i wypoziomowaniu działki (grading).
7. Usterki – nowe domy na ogół spełniają wszelkie wymagania norm budowlanych, gdyż muszą być one budowane zgodnie z Ontario Building Code. Dlatego rzadko robi się pełną inspekcję domu przy jego odbiorze. Głównym problemem są drobne usterki, które zwykle są wychwytywane w czasie tzw. preclosing inspection przed przejęciem domu. Jeśli budowniczy jest rzetelny, to usterki zostaną usunięte szybko, ale w wielu przypadkach trwa to do roku. Pęknięcia fundamentów są zwykle najpoważniejszym problemem technicznym w pierwszych latach po wybudowaniu i objęte są gwarancją przez NHWP do dwóch lat. Inne drobne problemy techniczne są objęte gwarancją do roku.
8. Czynnik ludzki jest chyba jednym z największych problemów przy kupnie nowych domów. Żyjemy w Kanadzie i oczywiście wszyscy akceptujemy mieszankę kulturową, jak długo jest ona w zdrowych proporcjach. Wiele nowych osiedli przybiera zbyt etniczny charakter, który nie zawsze jest zgodny z naszymi oczekiwaniami.
9. Niespodzianki – jak oglądamy plan nowego osiedla, to zwykle na makietach widzimy wiele drzew, czasami mały stawek itd. To wszystko by zachęcić kupujących. Dość często w praktyce okazuje się, że nagle dom wychodzi na ruchliwą drogę, linię wysokiego napięcia, skrzynki elektryczne i różne niechciane elementy.
Wspomniałeś o tym, że w cenie nowych domów zawarty jest podatek HST. Jakie to ma znaczenie dla kupujących?
Dość znaczne! Po pierwsze, ceny wzrosły o 5-10 proc. tylko dlatego, że kupujący tak naprawdę płaci za "ukryte" w cenie HST. Ale ma to jeszcze jedno istotne znaczenie. Otóż dziś w każdym kontrakcie na zakup nowego domu prosto od dewelopera zawarta jest specjalna klauzula, która czyni kupującego odpowiedzialnym ze podatek HST. Jeśli kupujemy dom dla siebie i zamieszkamy w tym domu, z ceny, którą płacimy za dom, deweloper odprowadza podatek HST do rządu i nic się nie dzieje.
Jednak jeśli ktoś kupuje nowy dom (nieruchomość) na spekulację i sprzeda ją następnej osobie (najczęściej z zyskiem) nawet bez wprowadzania się do takiej nieruchomości, to może zaistnieć sytuacja, że Revenue Canada upomni się od takiej osoby o podatek HST, który jest zawarty w cenie. Dlaczego się tak dzieje? Otóż gdy kupujemy nowy dom i będziemy w nim mieszkać (czyli dom jest na nasz użytek), HST jest jak gdyby pomiędzy Revenue Canada a deweloperem. W przypadku spekulantów Revenue Canada może uczynić "spekulanta" odpowiedzialnym za zapłacenie podatku. Zdarza się to coraz częściej – dlatego dla wszystkich, którzy kupują domy z zamiarem natychmiastowej odsprzedaży, powinno to być przestrogą.
Maciek Czapliński
Mississauga
Na początek krótkie zadanie z matematyki: Podczas wyjazdu grupy młodzieży starszej z parafii św. Kazimierza w Toronto do Wiarton kobiety w ciąży stanowiły 20 proc. wszystkich uczestników i 1/3 wszystkich kobiet. Mężczyzn natomiast pojechało o dwóch mniej niż kobiet. Ile osób liczyła grupa?
Gdy w tygodniu poprzedzającym wyjazd umawialiśmy się, o której godzinie robimy zbiórkę, mój mąż był zdziwiony ustaloną rozpiętością czasu. Mieliśmy bowiem stawić się przed kościołem w piątek, 7 grudnia, między 18.15 a 19.00. Chyba jednak takie podejście do sprawy miało sens, bo rzeczywiście trzeba było 45 minut, żeby wszyscy się zeszli. Ci, którzy byli na miejscu wcześniej, po prostu pomagali w pakowaniu.
Jechaliśmy aż czterema samochodami. W pierwszej chwili wydawało mi się, że to zbyt wiele jak na liczebność naszej grupy, ale widząc, ile bagażu taka grupa potrzebuje, żeby przeżyć dwa dni, liczba samochodów okazała się uzasadniona. W końcu udało nam się wyruszyć około 19.30.
Z początku staraliśmy się jechać zwartą grupą, szybko jednak zarzuciliśmy ten pomysł. Po wyjeździe z miasta pogoda zaczęła się psuć, padał deszcz, a dalej pokazała się mgła, która ciągle gęstniała. Trudno było trzymać się razem, ustaliliśmy więc, że zrobimy postój w Tim Hortons w Orangeville. Tam okazało się, że godzina jazdy wyzwoliła w większości uczestników nieposkromiony głód. Zaraz mi się przypomniały wycieczki w szkole podstawowej, kiedy to na początku drogi każdy wyjmował swoje słodycze i kanapki.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7938#sigProId7a4cdb04e6
Noclegi mieliśmy zamówione w Wiarton, w motelu Top Notch, którego właścicielem jest Polak, p. Zbigniew. Motel znajduje się na początku miasta po prawej stronie. My z mężem i jeszcze jedną koleżanką jechaliśmy vanem prowadzonym przez o. Marcina Serwina OMI, opiekuna naszej grupy. Tak się złożyło, że dojechaliśmy na miejsce jako ostatni. Dzięki temu została nam oszczędzona rozmowa z policją dotycząca prędkości. Na szczęście na rozmowie się skończyło.
Odebraliśmy klucze i poszliśmy do pokojów. W przeciwieństwie do młodszej młodzieży, która była na wyjeździe integracyjnym kilka tygodni temu, nas nie trzeba było zaganiać do łóżek. W perspektywie mieliśmy pobudkę o 5.00 rano następnego dnia.
Ale udało nam się wstać! Za oknem było jeszcze ciemno. Już o 5.30 byliśmy w restauracji, która znajdowała się obok motelu. Tam mieliśmy dostęp do kuchni, żeby przygotować śniadanie. Przygotowanie kanapek poszło nam dość sprawnie. Około 6.00 zaczęliśmy dzień Mszą św. Gdy potem jedliśmy śniadanie, zaczęło się powoli rozwidniać. Widać jednak było, że na słoneczną pogodę nie mamy co liczyć. Trochę szkoda, ale nie można się zniechęcać. W końcu mieliśmy w założeniu aktywnie spędzić ten czas, a nie przeleżeć weekend plackiem w motelu, co jakiś czas odwiedzając restaurację. Chociaż z drugiej strony, nie twierdzę, że nie znaleźliby się tacy, dla których ta koncepcja wcale nie byłaby przykra.
W planach mieliśmy dojazd do Tobermory i kilkunastokilometrową wycieczkę po Bruce Trail. Krajobraz po drodze trochę mnie zaskoczył – najczęściej było widać niemal zupełnie płaski teren ciągnący się po obu stronach drogi. Tobermory na początku grudnia okazało się praktycznie wyludnione. Na chwilę podjechaliśmy pod miejscową lodziarnię, którą o. Marcin szczególnie zachwalał. To tak w ramach zachęty, bo mieliśmy to miejsce odwiedzić po zakończeniu wędrówki.
Następnie musieliśmy poszukać miejsca, w którym chcieliśmy wejść na szlak. Niestety pierwsze dwie próby okazały się nieudane. W końcu zapytaliśmy miejscowych o drogę. Okazało się, że powinniśmy skręcić w prawo zaraz po wjechaniu do miasta. Cofnęliśmy się więc i tym razem bez trudu znaleźliśmy drogę do centrum informacyjnego. Teraz jednak centrum było nieczynne. Na szczęście mapy szlaku wyłożono na zewnątrz. Na początku wdrapaliśmy się na wieżę widokową ustawioną niedaleko parkingu. Ale dzień nie był widokowy. Zaczął padać śnieg.
Weszliśmy na szlak. Na początku ścieżka wysypana była równym żwirkiem, jednak gdy oddaliliśmy się od centrum informacyjnego, stała się zwyczajną dróżką prowadzącą przez las. To, że szliśmy przez las, miało swoje dobre strony – drzewa zatrzymywały śnieg, może dzięki temu mniej go spadało na nasze kurtki. Wiatr też był mniej odczuwalny. Temperatura powietrza nie spadała poniżej zera, śnieg zaraz się topił – przez jakiś czas w ogóle nie było go widać w lesie, a potem tylko w miejscach, gdzie ścieżka nie była osłonięta drzewami. Poruszaliśmy się głównym Bruce Trail w kierunku zachodnim. Zamierzaliśmy spróbować dojść do jezior Cyprus, Mar i Horse. W ich okolicy w klifach wyżłobione są groty. Do tego miejsca mieliśmy około 18 kilometrów. Potem czekałoby nas jeszcze przejście do drogi nr 6, która przebiega przez cały półwysep Bruce.
Szlak był oznakowany bardzo dobrze, właściwie chyba nie sposób się było zgubić. W pewnym momencie wyszliśmy na bardziej otwarty teren. Zrobiło się całkiem biało. Bo i niebo było szare, i śnieg zapadał łąki, które przemierzaliśmy. Chyba mogę powiedzieć, że to było moje pierwsze doświadczenie zimy w tym roku. Niedługo potem szlak wyprowadził nas na drogę, na końcu której znajdował się parking. Tutaj zatrzymaliśmy się na chwilę przy tablicy informacyjnej. Znalazły się osoby, które głośno i zdecydowanie wyraziły obawę, czy powinniśmy iść dalej – w końcu pada, a trzeba będzie iść po skałach... Prosty wniosek, że zrobi się bardzo ślisko. Na szczęście o. Marcin pozostał nieczuły na takie sugestie.
Po przejściu jakichś może 50 metrów przed naszymi oczami rozciągnął się widok na zatokę Little. Wyszliśmy na kamienistą plażę. Mimo pochmurnej pogody widać było, że woda ma kolor turkusowy. Fale delikatnie rozbijały się o brzeg. Kawałek przeszliśmy brzegiem, po czym szlak znów wszedł w las. Zrobiliśmy krótką przerwę na kanapki, po czym ruszyliśmy dalej.
Szło się bardzo dobrze, cały czas wzdłuż brzegu klifu. Gdzieniegdzie drzewa rosły trochę rzadziej i wtedy można było spojrzeć w dół. Kolor wody zachwycał mnie nieustannie.
Razem z moim mężem, jednym kolegą i o. Marcinem szliśmy na końcu grupy. Reszta ekipy o dziwo zwiększyła dotychczasowe tempo. Tak wyrwała do przodu, że często traciliśmy ich z oczu. Oni za to tracili opowieści o życiu misjonarzy na Madagaskarze, o tamtejszym jedzeniu, rodzajach mięsa, bananach o smaku truskawek, łatwości wyrobienia prawa jazdy na awionetkę, malarii czy przywilejach przysługujących mężczyźnie, który pojmuje za żonę najstarszą córkę w danej rodzinie.
W ten sposób doszliśmy do zatoki Driftwood. Spoglądając w dół, widać było miejsca, w których przebija się tarcza kontynentalna. Tutaj też napotkaliśmy innych turystów. Dwóch chłopaków szło dokładnie z miejsca, do którego my zamierzaliśmy dojść. Niestety wypowiadając stwierdzenie, że idą od około dwóch godzin, negatywnie wpłynęli na morale części dziewcząt z naszej grupy.
Poszliśmy dalej. W pewnym momencie zatrzymał nas okrzyk koleżanki, która stwierdziła, że na pewno idziemy w złym kierunku. Jak widać GPS w telefonie komórkowym miał większą moc oddziaływania niż papierowa mapa i oznaczenia szlaku na co trzecim drzewie. Powoli dochodziła do nas myśl, że możemy nie dać rady dojść tam, gdzie planowaliśmy. Po około 11 kilometrach od wejścia na szlak przecięliśmy drogę, która trochę kręciła, ale dochodziła do wspomnianej już szosy nr 6. Należało podjąć decyzję, czy idziemy dalej, czy też wracamy do "szóstki" i potem do samochodów. Ostatecznie wybór padł na to drugie. Może gdybyśmy inaczej rozplanowali miejsca pozostawienia samochodów, dalibyśmy radę zobaczyć groty i jeziora.
Ostatnie 8 kilometrów musieliśmy przejść drogą asfaltową. Z początku próbowaliśmy z mężem złapać "stopa", żeby podwiózł chociaż jednego kierowcę i najbardziej zmęczoną osobę do Tobermory. Nikt się jednak nie zatrzymał. Może odstraszała ich liczebność grupy. Większość z nas dzielnie dotarła do miasta. Na samym końcu podwiózł nas strażnik parku, który miał akurat wolne miejsca w samochodzie. Gdy z powrotem byliśmy w komplecie, zajechaliśmy jeszcze pod lodziarnię. Niestety w dalszym ciągu była zamknięta.
Po powrocie do motelu mieliśmy chwilę, żeby odsapnąć. Następnie zabraliśmy się za przygotowanie jedzenia. Jedna z koleżanek wcześniej przygotowała steki i udka z kurczaka, które teraz wystarczyło upiec na grillu. Do tego sałata i pieczone ziemniaki... Wszyscy mogli najeść się do syta po kilkugodzinnym wysiłku. Wieczorem graliśmy jeszcze w monopol. To była taka bardziej nowoczesna wersja, bo zamiast znanych mi do tej pory papierowych pieniędzy każda drużyna otrzymywała kartę kredytową. Jest to ciekawy pomysł na usprawnienie gry. Pamiętam jednak, że grając w monopol jako dziecko, często starałam się np. zbierać banknoty o najmniejszym nominale albo chowałam część pieniędzy pod planszą "na czarną godzinę", tak żeby nikt inny o tym nie wiedział. Tu by się tak nie dało. Na koniec rozpaliliśmy jeszcze ognisko.
Gdy wcześniej o. Marcin powiedział, że w niedzielę będziemy musieli wyjechać między 13.00 a 14.00, jedna z koleżanek skwitowała to stwierdzeniem, że w takim razie zdążymy wstać, spakować się, zjeść śniadanie i już trzeba będzie wracać. Została jednak wyprowadzona z błędu – pobudka w niedzielę była o godzinie 6.00! Dzień zaczęliśmy Mszą św. Nie musieliśmy jednak robić śniadania. Restauracja przy motelu w niedziele urządza śniadania w formie bufetu i byliśmy umówieni, że tego dnia śniadanie będzie przygotowane wcześniej. W trakcie śniadania zajrzał do nas p. Zbigniew i opowiedział, co możemy zobaczyć w najbliższej okolicy.
Spakowaliśmy się pobieżnie i wyruszyliśmy. Pierwszym punktem programu był park nad zatoką upamiętniający świstaka Williego, który to obdarzony jest ponoć niesamowitym wyczuciem meteorologicznym. Dla niektórych zrobienie sobie zdjęcia z kamienną figurą zwierzaka było niemal ukoronowaniem wyjazdu. Na mnie jednak pomnik świstaka nie zrobił wrażenia.
Następnie ruszyliśmy drogą wzdłuż północnego brzegu Colpoy's Bay. Zatrzymaliśmy się na chwilę nad rozległą zatoką, a następnie skierowaliśmy do Purple Valley. Zostawiliśmy samochody na parkingu i po przejściu może niecałych 200 m przez las doszliśmy do skraju klifu, skąd rozpościerał się widok na zatokę Colpoy's. Gdy na drzewach są liście, widok jest na pewno nieco ograniczony, teraz jednak mieliśmy wszystko jak na dłoni.
Objechaliśmy jeszcze zatokę Hope, zaglądając do wioski Cape Croker, którą zamieszkują Indianie. Na końcu wróciliśmy do Wiarton i omijając lotnisko, dotarliśmy do Bruce's Caves Conservation Area. Ci, którzy po dniu poprzednim odczuli niedosyt oglądania grot, tutaj mogli się częściowo nasycić. Częściowo ze względu na to, że groty nie leżały nad wodą, a w lesie, przez co może były mniej malownicze.
Zasadniczo więc program na niedzielę był pomyślany tak, żeby zminimalizować dystanse, które należy przejść pieszo. Może to z jednej strony dobrze, bo dzięki temu osoby, które nie zdołały zregenerować się po 22-kilometrowym sobotnim spacerze, nie zniechęciły się zupełnie. Po powrocie do motelu zjedliśmy jeszcze obiad i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Podczas tego wyjazdu mogłam przekonać się, że półwysep Bruce daje nieograniczone możliwości jeśli chodzi o turystykę pieszą. Na pewno będziemy chcieli z mężem jeszcze tu wrócić. Mam jednak czasem wątpliwości, czy w takim składzie jak tym razem. Tu ujawniła się bowiem różnica między wyjazdami z "młodzieżą młodszą" a "młodzieżą starszą". Dla "młodzieży młodszej" wyjazd w miejsce, gdzie panują dość spartańskie warunki, jest przygodą i wyzwaniem budzącym ciekawość. "Młodzież starsza" tymczasem może burzyć się na gorsze warunki, kręcić nosem na ranne wstawanie czy długie wycieczki. Wyjazd na weekend wielu kojarzy się z jakimś standardem i nie wszyscy potrafią podejść pozytywnie do sytuacji, gdy trzeba z jakiejś wygody zrezygnować i gdy ów standard nie może być spełniony. Człowiek jednak uczy się przez całe życie. Przede wszystkim uczy się innych ludzi.
Tekst i zdjęcia
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Toronto
Listy z nr. 50
Historia – wbrew pozorom – może także przydać się w sprawach finansowych. A przynajmniej – historia cen akcji przedsiębiorstw na giełdzie. Tak przynajmniej twierdzi dyrektor amerykańskiej firmy doradców finansowych Charles Nenner Research. Jego firma zajmuje się analizowaniem sytuacji finansowej poszczególnych firm, prognozowaniem dalszego rozwoju sytuacji na zamówienie konkretnego klienta, oraz sugerowaniem – kupuj, trzymaj lub sprzedaj.
Jak twierdzi David Gurwitz, rewelacje o sukcesach lub przewidywanych sukcesach poszczególnych przedsiębiorstw mają oczywiście duże znaczenie, ale niezależnie od wzrostu i spadku cen akcji, wywołanych tymi informacjami, ceny te są także kształtowane prostym (w założeniu) mechanizmem cyklicznym. Każda firma ma swoje wzloty i upadki i towarzyszy im odpowiedni wzrost lub spadek ceny akcji na giełdzie.
Firma Charles Nenner Research powstała w 2001 roku i działa nadal z powodzeniem, więc coś w tym musi być. Jej założyciel spędził kilka lat, pracując jako analityk giełdowy dla wielkiej firmy Goldman Sachs. By w końcu przejść "na swoje" z kapitałem ogromnej ilości danych statystycznych. Gromadząc te dane i analizując je, doszedł do wniosku, iż cykle wzrostu i spadku cen akcji istnieją niezależnie od wszelkich innych czynników kształtujących sukces lub straty przedsiębiorstw. O dochodach firm i atrakcyjności ich propozycji giełdowych decyduje historia firmy.
Podstawowym przedmiotem analizy specjalistów CNR jest cena akcji danego przedsiębiorstwa. Specjalnie przeszkoleni matematycy opracowują następnie wyliczalny model dla każdego przypadku.
Najpoważniejszym problemem jest odpowiednia ilość informacji stanowiących podstawę do wyliczeń. "Nie da się w tej chwili wyliczyć cyklu wartości akcji dla firmy Facebook" – wyjaśnia David Gurwitz. – "Jest ona na rynku za krótko".
Na tym jednak nie koniec – byłoby to zbyt proste. Wstępne wyniki analizy należy następnie uzupełnić o wykresy celu, jaki klient chce osiągnąć przy pomocy danych akcji. Na ocenę wpływa więc nie tylko działanie przedsiębiorstwa, ale i zamiary właściciela akcji.
Wreszcie obraz należy uzupełnić o całą serię wyliczeń o charakterze czysto technicznym. Jak się łatwo zorientować bez niczyich sugestii, firma Charles Nenner nie jest skłonna ujawniać publicznie rodzaju ani zakresu tych wyliczeń.
A czy to się sprawdza? Charles Nenner Research zasugerował swoim klientom na początku września, iż u szczytu cyklu znajduje się znany producent elektroniki Apple Inc. Cena akcji firmy w owej chwili wahała się w granicach 700 dolarów. Dzisiaj można je kupić za 553 dolary od akcji.
Za szczegółowe analizy trzeba oczywiście zapłacić amerykańskiej firmie. Bezpłatnie, David Gurwitz sugeruje amatorom inwestowania na giełdzie, by liczyli na wzrost cen papierów wartościowych związanych z gospodarką Chin.
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Imiennicy
Napisane przez Aleksander ŁośKtóregoś dnia spotkało się w areszcie imigracyjnym dwóch imienników: Jan i Yan. Pierwszy przebywał już tam od kilku dni, kiedy pojawił się tam Yan. Kiedy zostali sobie przedstawieni, od razu usiedli przy stole w stołówce, aby wymienić poglądy i opowiedzieć coś wzajemnie o sobie. Dla Yana było wszystko interesujące, bo dopiero przybył i był złakniony wiedzy, jak można się z tego "gościnnego" miejsca wydostać. Jan był już mniejszym optymistą, bo właśnie wrócił ze swojej pierwszej rozprawy, w czasie której odmówiono wypuszczenia go na wolność, nawet za kaucją.
Jan był prawie pięćdziesięcioletnim, przystojnym mężczyzną, średniego wzrostu, sporej tuszy i ze szczerą duszą słowiańską. Był Czechem, a w zasadzie Morawianinem, bo zamieszkiwał w Brnie, czyli stolicy wcielonego do Czech regionu morawskiego. W swoim kraju był inżynierem lotnictwa, a konkretnie specjalizował się w helikopterach. Obsługiwał m.in. w Polsce produkowane helikoptery, choć musiał przejść przeszkolenie w ich obsłudze w Związku Sowieckim. Kiedy opuszczał wojsko czeskie, miał stopień porucznika. Po tym zajął się m.in. handelkiem. Znał doskonale dawny warszawski Stadion Dziesięciolecia, gdzie upłynniał przywożone z Czech towary i zaopatrywał się w te, które były chodliwe w jego rodzinnym kraju. Był żonaty i miał dwoje dzieci: syna i córkę. Przemiany ustrojowe nie wyszły jednak na dobre jego sprawom rodzinnym. Rozstał się z żoną i wyjechał do Kanady. Było to w okresie, gdy Czesi nie musieli mieć wiz wjazdowych do Kanady. Dopiero najazd Cyganów czeskich spowodował, że obowiązek wizowy w stosunku do obywateli tego kraju władze kanadyjskie przywróciły.
Yan był natomiast Żydem urodzonym na Kaukazie, a konkretnie w Dagestanie, w okresie istnienia Związku Sowieckiego. Ledwie zaczął chodzić do szkoły, kiedy rodzice zabrali go i wyemigrowali do Izraela. Początkowo było im ciężko, bo nie znali ani języka hebrajskiego, ani religii swoich plemiennych współbraci, ani obyczajów panujących w Izraelu. Yan zakończył edukację na szkole średniej ogólnokształcącej. Podjął pracę słabo płatną i tak doczekał do okresu, kiedy został wcielony do wojska i służbę odbywał trzy lata, głównie na froncie walki z Arabami. Po odbyciu służby wojskowej uznał, że nie ma dla niego miejsca w tym przybranym kraju. Wyjechał do Kanady i przebywał tu przez dziewięć lat, najpierw na wizie turystycznej, a później studenckiej. Drugą połowę tego okresu przebywał w Kanadzie nielegalnie, aż w końcu został złapany i wydalony z powrotem do Izraela, gdzie mieszkał pięć lat. W czasie gdy odbywał on służbę wojskową, jego rodzice i rodzeństwo (dwaj bracia i dwie siostry) wystąpili do konsulatu Kanady o możliwość osiedlenia się w tym kraju. Zgodę na to uzyskali. Yan, przebywając w wojsku izraelskim, nie mógł z takim wnioskiem wówczas wystąpić. Tak więc cała jego rodzina zamieszkała legalnie w Kanadzie, bracia i siostry pozakładali tu rodziny, a on przebywał tutaj nielegalnie.
Jan, po dwóch latach od przybycia do Kanady, ujawnił się władzom kanadyjskim i poprosił o azyl. Wypełnił odpowiednie formularze, pobrano od niego odciski palców i zaczęła się normalna procedura z tym związana. Uzyskał też zezwolenie na pracę i naukę. Z tego pierwszego skwapliwie skorzystał i zamienił ciężką pracę fizyczną na pracę superintendenta, czyli gospodarza domu z apartamentami. Dostał służbowe mieszkanie. Szło mu dobrze. Zaprosił więc do siebie syna i córkę. Syn miał wówczas dwadzieścia, a córka dwanaście lat. Zamieszkali razem z ojcem, uczęszczali do szkoły, ale syn dość szybko się usamodzielnił i wyprowadził od ojca i siostry. Rodzeństwo nie za bardzo się lubiło. Jan w międzyczasie poznał pewną rozwódkę z obywatelstwem kanadyjskim, która miała trójkę kilkuletnich dzieci. Wspólne wieczory, samotność obojga zbliżyła ich na tyle, że związek ten przerodził się w konkubencki. Zamieszkiwali wprawdzie osobno, ale prowadzili jakby rodzinne dwa domy, raz się spotykali w jednym, a raz w drugim, z dziećmi i bez nich.
Po pięcioletnim pobycie w Izraelu Yan wrócił do Kanady i tutaj wsiąkł w swoje środowisko etniczne, tzn. w jego dołach, czyli w środowisku nowych imigrantów rosyjskich żydowskiego pochodzenia. Nie zwracał się do władz kanadyjskich o zalegalizowanie swojego pobytu w Kanadzie. Liczył ciągle na szczęście, że nie wpadnie. Udawało się przez trzy lata. Aż któregoś dnia pojechał swoim samochodem na plazę i tam został wylegitymowany przez policjantów. Wygląd jego musiał ich do tego sprowokować. Wyglądał trochę na łazika: niechlujny ubiór, długie, rozwichrzone, kruczoczarne włosy, taki epigon hippizmu. Ale inni porównywali go do bin Ladena, a jeszcze inni do czeczeńskich dowódców polowych. Policjanci szybko ustalili, że mają do czynienia z "nielegalnym". Zawieźli Yana na komendę policji, skąd został zabrany do aresztu imigracyjnego. Tutaj natychmiast zaczął wydzwaniać do rodziny i znajomych, którzy mogliby mu pomóc. Dziwne to były rozmowy. Zdania były wypowiadane w trzech językach: angielskim, hebrajskim i rosyjskim. Takim slangiem w swoim środowisku ten obieżyświat się posługiwał.
W wyjaśnieniu jego sytuacji pomocny był mu Jan, który miał już trzydniowe doświadczenie w pobycie w areszcie. Po tej rozmowie Yan natychmiast wypełnił formularz, domagając się widzenia z oficerem imigracyjnym. Chciał jak najszybciej zaproponować gwaranta, który by złożył za niego kaucję. Kazano mu czekać do rozprawy sądowej. Sędzia imigracyjny nie zgodził się na wypuszczenie go z aresztu za kaucją. Tym bardziej, że istniały wątpliwości, czy paszport, który okazał władzom, jest prawdziwy. Faktycznie, Yan miał drugi, całkiem legalny paszport, ale którego nie chciał okazać władzom kanadyjskim, aby nie być natychmiast deportowanym.
Jan już nadzieję na wyjście stracił. Powiedziano mu, że ma wracać do swojego rodzinnego kraju. Argumentacja, że wszak opiekuje się nieletnią, 17-letnią córką, nie przekonała sędziego imigracyjnego. Córka bowiem, jak i syn Jana ciągle nie mieli stałego pobytu w Kanadzie i nie zanosiło się, że taki status otrzymają. Czechy bowiem były traktowane jako wolny kraj, a więc starania o azyl polityczny były zwykle oddalane. Jan liczył na powrót po zawarciu związku małżeńskiego ze swoją kanadyjską konkubiną. Ale aby do tego mogło dojść, najpierw musiałby uzyskać rozwód ze swoją legalną, czeską żoną. A to wymagało czasu i konieczności opuszczenia Kanady.
W areszcie Yan umieszczony został w pokoju, gdzie już przebywało dwóch aresztantów wyznania muzułmańskiego. Natychmiast zorientowali się, że mają do czynienia z Żydem. Zwrócili się bardzo szybko o przeniesienie tego nowego lokatora do innego pokoju. Podstawą do tego nie były problemy różnic religijnych, ale fakt, że nowy przybysz śmierdział. Zapytany, czy brał prysznic tego dnia, odpowiedział, że tak. Zapytany, jak dawno zmieniał bieliznę i ubranie, powiedział, że tego ranka. Skąd zatem ten dziwny, ostry zapach, który roznosił się wokół niego? Nie był to zapach cebuli, czosnku, carry czy potu. Na drugi dzień ten zapach osłabł, a kolejnego prawie zupełnie zniknął. Po rozmowie z Yanem wyjaśniło się, że pracował w jakimś zakładzie, w którym używano środków chemicznych i tak jego odzież, jak i chyba ciało przesiąkło tym dziwnym zapachem, będącym mieszaniną tych środków. W zakładzie tym był kierowcą rozwożącym różne przesyłki klientom.
W piątym dniu pobytu Jana w areszcie w jego pokoju uruchomił się automatyczny czujnik na gorąco, zalewając nie tylko jego pokój, ale i kilka sąsiednich. Zalane też zostały pokoje na dwóch niższych kondygnacjach. Straty tym spowodowane wyniosły kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Jana i wszystkich z jego oddziału przeniesiono do innych oddziałów. Na drugi dzień Jan opowiadał, że woda niespodziewanie chlusnęła mu na twarz i miała zapach zgniłych jajek. Musiała to być woda zastana w końcówce spryskiwacza przeciwpożarowego nieuruchamianego chyba od jego zamontowania. Prowadzone było intensywne postępowanie wyjaśniające przyczynę zainicjowania działania czujnika. Przesłuchano współlokatora Jana. I już po chwili strażnicy przyszli do pokoju Jana (nowego, w którym został umieszczony po zalaniu pierwszego), skuli go kajdankami i zawieźli do więzienia. Wyszło bowiem na jaw, że to Jan spowodował zadziałanie czujnika, zalanie części aresztu wodą i spowodowanie tak dużych strat. Nie wiadomo, czy zrobił to przez jakąś głupią ciekawość, czy specjalnie. Ale trudno było wytłumaczyć, czemu miało służyć to jego działanie. Ani on, ani żaden inny aresztant nie podjęli próby ucieczki w zamieszaniu, jakie powstało po zalaniu wodą. Po kilku tygodniach pobytu w więzieniu został deportowany do Czech.
Widocznie władze kanadyjskie uznały, że nie warto wszczynać przeciwko niemu procesu karnego o zniszczenie mienia w areszcie.
Yan, po dziesięciu dniach od przybycia do aresztu, został zwolniony za niską kaucją, którą wpłacił jego brat. Twierdził, że jego jedyną szansą na pozostanie tutaj byłoby ożenienie się z Kanadyjką. Opowiadał on, że żył z jedną w konkubinacie przez rok, ale nie chciała ona zalegalizować ich związku, bo twierdziła, że tego chce tylko do uzyskania stałego pobytu w Kanadzie.
Wspólny, trzydniowy pobyt Jana i Yana w areszcie był bardzo burzliwy, ich losy były trochę podobne, ale różnie się zakończyły. Na legalny tutaj powrót Jan nie miał prawie szans, a na pozostanie Yan, również. Ale kto wie?
Aleksander Łoś
Toronto