farolwebad1

A+ A A-

Wojna i sezon [7]

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Już wprowadzono przyśpieszone kursy w tych szkołach i junkrzy dostawali stopień praporszczyka (chorążego) po trzech miesiącach. Wśród tych amatorów wojenki rej wodził dawny kolega Rudego Pławski, syn urzędnika akcyzy z Lepla guberni witebskiej, któremu rok przedtem groziło pozostanie na drugi rok w ósmej klasie, porzucił więc studia gimnazjalne i wstąpił na ochotnika do jednego z pułków kawalerii. Teraz był na urlopie i w mundurze z naszywkami ochotnika i z krzyżykiem św. Jerzego na piersi paradował po Cielętniku i Świętojerskim z czapką zuchowato przechyloną na jedno ucho i z puklem blond włosów sterczących po kozacku nad drugim uchem. Otoczony gromadą wpatrzonych w niego jak w tęczę gołowąsych gimnazistów opowiadał im cuda o swych wyczynach bojowych.
– Szliśmy na Niemca ławą – opowiadał o jakiejś bitwie, której prawdopodobnie nigdy nie było. – Rozumiecie? Szliśmy ławą...
A gimnaziści słuchali z dreszczem i z otwartymi ustami zafascynowani nieznanym a pięknym słowem "ława".
Pławski mówił przesadnie głośno, aby go słyszeli nie tylko towarzyszący mu chłopcy, ale i dziewczęta zażywające przechadzki po Świętojerskim przy niedzieli i ciepłej pogodzie. Od czasu do czasu rzucał na te dziewczęta spojrzenia zabójcze z ukosa, przy czym lewą ręką brał się za temblak szabli, a prawą podczesywał do góry zawadiacki "czubczyk" kozacki. Rudomina też nie odstępował Pławskiego dowiedziawszy się, że ten przywiózł z zaprzyjaźnionego oddziału sanitarnego cztery garnce spirytusu. Treścią przechwałek ekskolegi nie bardzo się przejmował, ale słuchał i obserwował ruchy Pławskiego uważnie. Odtąd wszelkie objawy kokieterii męskiej polegające na wymownych spojrzeniach, uśmiechach, mrużeniach oczu itp. "popisywaniu się" nazywał "robieniem Pławskiego". W wiele lat później zdarzało się, że gdy Tadeusz rozpoczynał flirt z jakąś panią czy panienką i mimo woli przybierał te lub inne tokujące pozy, Rudy obcinał go syczącym szeptem:
– Nie rób Pławskiego!
Egzaminy maturalne odbywały się w podnieceniu i gorączce. I ciało pedagogiczne, i uczniowie byli pewni, że wszyscy ośmioklasiści dostaną matury. Szeptano nawet, że przyszło z Petersburga zarządzenie, aby egzaminów w ogóle nie było i aby matury wydawać maturzystom na podstawie stopni rocznych. Pogłoska nie sprawdziła się jednak i do egzaminów przystąpiono. Rudomina przejmował się egzaminami mniej od innych. Nieraz przychodził na egzamin z nieznośnym "katzem" po wieczorze spędzonym z Pławskim i po wypiciu niezliczonych kolejek sanitarnego spirytusu rozcieńczonego "szpanką" bezalkoholową Szustowa. (W owym okresie prohibicji wszystkie rosyjskie browary i wytwórnie wódek przeszły na wyrób różnych kwasów, np. żurawinowych zwanych "klukwą" i cytrynowych zwanych "sitro", oraz bezalkoholowych "likierów").
Każdy egzamin Rudego miał jednakowy przebieg. Ponieważ gimnazjum Winogradowa było prywatne, więc obok pięcioosobowej komisji egzaminacyjnej zasiadał przedstawiciel kuratorium okręgu szkolnego. Skoro tylko wezwano Rudego, dyrektor pan Prawosudowicz zwracał się do urzędnika kuratorium i coś mu mówił szeptem. Należy domyśleć się, że informował go, że egzaminowany jest protegowanym ministra Kasso. Przedstawiciel kuratorium kiwał głową, odwracał się na krześle półbokiem do stołu i zagłębiał się w gazetę. W odpowiedzi na pytania egzaminatorów Rudy plótł mniej lub więcej bez sensu, aż przewodniczący komisji, tj. dyrektor gimnazjum, uznał, że zadano tyle pytań, ile nakazywała przyzwoitość, i mówił sakramentalne: Sadities. Tylko egzamin z geografii porównawczej miał trochę inny przebieg.
– Jakie znacie wyznania religijne w Rosji? – pyta dyrektor.
– Są prawosławni. Również katolicy. Żydzi też...
Dyrektor zmarszczył się:
– Żydzi są narodowością, a nie religią. Trzeba mówić: wyznania mojżeszowego.
Rudomina kiwnął głową na znak zgody.
– Jakie znacie jeszcze wyznania? – pytał dalej dyrektor. – Turcy.
– Turcy są narodowością, a nie wyznaniem. Mówi się: wyznania muzułmańskiego.
Rudomin znów kiwnął głową.
– Gdzie głównie mieszkają muzułmanie? – W piekarniach.
(W wielu miastach imperium rosyjskiego piekarnie i ciastkarnie były prowadzone przez Turków w fezach, byłych jeńców wojennych lub ich potomków).
W tym miejscu dyrektor nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, a przedstawiciel kuratorium odłożył gazetę i zaczął się z ciekawością przysłuchiwać egzaminowi.
Dyrektor obiegł wzrokiem członków komisji, jakby pytając, czy można uznać egzamin za skończony, czy też może któryś z panów członków chciałby zadać pytanie. Nauczyciel geografii, który uchodził za czarnosecińca i lubił złośliwe kawały, podniósł palec wskazujący na znak, że chce pytać.
– Mówiliście, Rudomina, o religiach – powiedział – może więc nam wyjaśnicie, jaka jest różnica między prawosławiem a katolicyzmem?
– Katolicy wierzą w papieża, a prawosławni nie wierzą w papieża.
– A więc wy, Rudomina, jako katolik, wierzycie w papieża?
– Tak jest. Wierzę, Aleksandrze Sawiczu.
– Wspomnieliście też o muzułmanach. Może nam powiecie, co jest istotą religii muzułmańskiej?
– Nie wolno im pić wina.
– Wobec tego prawdopodobnie nie chcielibyście być muzułmaninem?
– Istotnie nie chciałbym, Aleksandrze Sawiczu.
Egzamin został zakończony wesoło i ku ogólnemu zadowoleniu.

Rozdział V
NA FRONCIE ZACHODNIM
Jak się okazało trwoga jesienna, która pchnęła Tadeusza Irteńskiego w podróż z Baćkowa do Petersburga przez Stary Bychów, nie była uzasadniona. Front zastygł pod Baranowiczami o 150 wiorst na zachód od Mińska i miał tak trwać przez bez mała dwa i pół roku. Koleje chodziły normalnie. Tyle tylko, że teraz "wagon miński" szedł z Petersburga nie przez Wilno i Nowowilejkę, ale przez Orszę, no i że znikł wagon z tabliczką "Pietrograd-Lwow". W początku grudnia Tadeusz wracał do Mińska z uczuciem niepokoju, roztrwonił bowiem w ciągu czterech miesięcy większą kwotę, którą był dostał na wypadek dłuższego odcięcia od ogniska rodzicielskiego, tj. źródeł pieniężnych. Trwoga pierzchła jednak, gdyż pan Irteński wzruszył tylko ramionami i powiedział z przekąsem:
– Widzę, że w ciągu tych czterech miesięcy studiowałeś bardzo intensywnie.
Mińsk zmienił się bardzo. Wprawdzie po dawnemu wracającego ze stolicy młodzieńca raziły pokrzywione chałupy przedmieść i brzydkie kamienice śródmieścia, ale znikła "konka", czyli tramwaj konny, aby dać więcej wolnej przestrzeni skaczącym po kocich łbach wojskowym autom i ciężarówkom. Jeśli nie liczyć starszych panów i dzieci, na ulicach prawie nie było cywilnych. Cywilny strój Tadeusza zwracał uwagę i nieraz był zapraszany do bramy przez patrol żandarmerii dla obejrzenia dowodów osobistych.
Gimnazjum rządowe ewakuowano w głąb Rosji. Szesnastoletni Kazio chodził teraz do prywatnego gimnazjum Zubakina i Falkowicza. Gmach gimnazjum rządowego przy ulicy Gubernatorskiej został zajęty pod kwaterę sztabu generała Ewerta, dowódcy frontu zachodniego. Niemal we wszystkich większych mieszkaniach zarekwirowano pokoje dla oficerów.
W jednym z pokojów mieszkania państwa Irteńskich zainstalował się kapitan kontrwywiadu Kleigels, syn osławionego Kleigelsa warszawskiego. Poza tym mieszkania prywatne i hotele pęczniały od "uciekinierów": z Królestwa, z Grodzieńszczyzny, z Wileńszczyzny. Znikło – "ewakuowało się" – "Akwarium" i lokal jego zajęto pod biura wojskowe. Znikł więc przybytek luksusowej prostytucji. Popyt na nią zwiększony wskutek niemal dwukrotnego powiększenia się ilości męskich mieszkańców miasta Mińska – był zaspokajany przez rozluźnienie obyczajów oraz instytucję sióstr miłosierdzia.
Mińsk robił wrażenie miasta okupowanego, przy czym była to okupacja zarówno wojskowa, jak cywilna. Autochtoni – odsunięci na dalszy plan – znikli w masie nowych twarzy i mundurów. Bo mundury panowały wszędzie: w restauracjach, w klubie, w kawiarniach, na "żurkach" prywatnych.
Oczywiście przeważały mundury oficerów "nieprawdziwych", tj. noszących epolety pracowników różnych organizacji "paramilitarnych": Czerwonego Krzyża, Oddziałów Drogowych, Związku Ziemstw i Miast, i wielu, wielu innych. Wszystkich tych pseudooficerów ochrzczono wkrótce mianem "ziemhuzarów", co było tym trafniejsze, że wielu z nich przyczepiało sobie ostrogi do butów i nosiło kupowane za drogie pieniądze okrutne szable z kaukaskimi klingami. Tadeusz był świadkiem, jak na jakimś "żurku" kilku ziemhuzarów narodowości polskiej chwaliło się posiadanymi klingami, chełpiąc się giętkością stali.


Do rozmawiających podszedł Staś Eynarowicz z Grodzieńszczyzny, kuzyn Tadeusza. Pracował też w jakiejś organizacji pomocniczej i nosił szablę przy boku.
– Wasze klingi to tandeta – powiedział – popatrzcie na moją.
Wyjął szablę z pochwy i oburącz zgiął klingę w pałąk, aż koniec ostrza dotknął rękojeści. Wszyscy wstrzymali oddech z podziwu. A Staś opuścił jedną rękę a drugą podniósł szablę do góry. Pałąk pozostał.
Staś Eynarowicz, brat jego Wincenty, dwaj bracia Sieheniowie i Bohdan Zalutyński, o którym będzie jeszcze mowa w tej opowieści – wszyscy ziemianie z Grodzieńszczyzny – należeli do "elity" wygnańców, gdyż udało się im nabrać skarb rosyjski na milionowe sumy tytułem odszkodowania za zniszczenia wojenne.
Jak już wspomniałem, w.ks. Mikołaj Mikołajewicz wydał w końcu lata 1915 roku rozkaz przymusowej ewakuacji ludności i niszczenia wszystkiego, czego nie można było wywieźć na wschód. "Akty", czyli protokóły intendenckie, sporządzano naprędce przy kieliszku i z wręczeniem intendentowi łapówki. W ten sposób do protokółu wpisywano np. sumę kilkunastu tysięcy rubli (jeszcze dobrych!) za zniszczenie studni artezyjskiej, której w ogóle nie było, lub za spalenie budynku, który albo nie istniał, albo nie był spalony. W rezultacie każdy z wyżej wymienionych ziemian dostał gotówką z intendentury po parę milionów rubli. Z polskiego punktu widzenia nabranie skarbu rosyjskiego mogło ostatecznie ujść nawet za czyn patriotyczny.
Niestety, była inna strona medalu. Władze rosyjskie po wypłaceniu odszkodowania tym pięciu osobom zorientowały się, że dalsza wypłata tak olbrzymich sum może poważnie nadwerężyć budżet państwowy. Przyszedł więc rozkaz wstrzymania dalszych wypłat. Tysiące ludzi gorzej sytuowanych i bardziej przez zniszczenia pokrzywdzonych, niż owa piątka, nie otrzymało ani grosza odszkodowania i musieli albo ciężko pracować, albo iść do wojska (lub organizacji "paramilitarnej"), albo żyć z pomocy społecznej. A wielka piątka ciskała sturublówkami, grała na giełdzie petersburskiej, kupowała sztabki złota, funty lub dolary, no i pędziła życie bardzo szerokie i wesołe.


Takie Życie w ciężkim okresie wojennym było oczywiście czymś bardzo "aspołecznym" i tkwiło solą w oku uspołecznionych patriotów zgrupowanych dokoła Towarzystwa Rolniczego, Towarzystwa Pomocy Ofiarom Wojny i tworzącej się – zrazu nieoficjalnie – Polskiej Rady Ziemi Mińskiej. O pięciu szczęśliwych dżentelmenach mówiono bardzo źle. Ponieważ jednak ludzie są ludźmi a miliony są milionami, więc mówiono o nich źle tylko za oczy, w oczy natomiast podlizywano się im w sposób bezwstydny i bezinteresowny. Bezinteresowny, gdyż tak się zdarzyło, że wszyscy ci panowie mieli z natury węża w kieszeni i – hojni, gdy chodziło o ich własne potrzeby lub rozrywki – niechętnie rozstawali się z pieniędzmi.
Front zastygł pod Baranowiczami. Wojna z manewrowej stała się pozycyjną. W Mińsku zaczęła się nuda tyłów. Rozrywki były bardzo nieurozmaicone: "żurki", gra w karty, rzadziej pijaństwo. "Żurki" były z natury rzeczy nudne jak flaki z olejem. Sztuka kinematograficzna stała wtedy na dość niskim poziomie i kino było rozrywką dla gustów prymitywnych. Do kina chodziło się normalnie z panią lub panienką, aby ją po ciemku poszczypać. Za to w karty – prawie wyłącznie w gry hazardowe – grano zawzięcie, niemal od wczesnego rana, w klubie, w numerach hotelowych, w domach prywatnych. Urzędnicy intendentury lub oficerowie związani z tymi lub innymi kasami wojskowymi wprowadzili modę bardzo grubej gry: nieraz minimalną stawką była "katarzynka" tj. sturublówka z wizerunkiem Katarzyny II, a nawet "Piotruś" tj. pięćsetrublówka z wizerunkiem Piotra I. Ponieważ szczęście w kartach nie zawsze dopisywało, a pieniądze były bardzo potrzebne, więc zdarzało się, że ten lub ów gracz z gatunku zdeterminowanych uciekał się do "nakładki", tj. trzymając bank w grze w chemin de fera lub bakarata nakładał na talię zawczasu przygotowaną serię odpowiednio ułożonych kart. Czasem szulera łapano na nakładce.


Dziewiętnastowieczny zwyczaj bicia szulerów wyszedł już był z mody, ponieważ zaś przyłapany na oszustwie był zwykle w mundurze, więc sprawę tuszowano i tylko unikano gry z szulerem. Zwykle taki szuler starał się o przeniesienie do innego miasta – Witebska, Kijowa lub Mohylowa i tam próbował szczęścia.


Pijaństwo było utrudnione z powodu obowiązującej prohibicji. Wypitki jednak zdarzały się, gdyż w wielu ziemiańskich domach były jeszcze zapasy starki i win, można było również dostać garniec lub dwa spirytusu od zaprzyjaźnionego personelu szpitalnego lub sanitarnego, a w ostateczności dostawało się od przyjaciela lekarza receptę na 100 gr. winnego spirytusu – na kompres.
Jak wspomniałem ludność miasta Mińska wzrosła niemal podwójnie, przy czym olbrzymią część przyrostu stanowili mężczyźni. Kobiety więc były na wagę złota. Powodzenie miały nawet straszydła, które normalnie skazane były na staropanieństwo albo pisanie wierszy lub powieści.
Na początku jesieni 1915, gdy Tadeusz był w Petersburgu, nad Mińskiem zjawił się zeppelin. Nie zrzucił żadnej bomby, ale napędził strachu. Wprowadzono więc przepisy "blackoutowe". Zaciemnieniu mińskiemu daleko było do szczelności "blackoutu" obowiązującego w czasie ostatniej wojny w Londynie. Czarny "kumacz" na oknach przeświecał tu i ówdzie. Ale za to latarń ulicznych w ogóle nie zapalano, co było na rękę oszczędnej gospodarce miejskiej. Nadto obowiązywał przepis, że w razie alarmu światła wewnętrzne muszą być gaszone – bez względu na to, czy są czy nie są zasłonięte. Były to więc przepisy dość swoiste, a czy celowe – tj. czy wytrzymałyby próbę prawdziwego ataku powietrznego? – tego właściwie nikt nie wiedział. A nie wiedział, bo przez cały okres wojny nie było ani jednego nalotu na Mińsk w porze nocnej.
Tadeusz przeżył jeden alarm lotniczy, jak się okazało fałszywy. Było to na początku zimy 1916 późnym wieczorem w zatłoczonej, jak zwykle, kawiarni "Selekt". Nagle zjawił się policjant i rozkazał: "Gasić światła!" Zrobiło się ciemno i bardzo nieprzyjemnie, zwłaszcza że niezależnie od urzędowego "kumacza" okna były zasłonięte ciężkimi kotarami. Po kilku minutach takiego siedzenia w egipskich ciemnościach, ktoś błysnął za–pałką i zapalił papierosa. Trudno opisać chór groźnych wrzasków, które się rozległy dokoła: "Zgasić, natychmiast zgasić!" Skonfundowany śmiałek zgasił nie tylko zapałkę, ale i zdusił na spodku zapalonego papierosa. Jak gdyby ta czerwona centka kurzącego się papierosa mogła być dojrzana z zeppelina – przez grube zasłony okienne...


Miał być wszakże jeden – jedyny w ciągu całej wojny – atak lotniczy na Mińsk. Odbył się nie w nocy, lecz w pełnym blasku wschodzącego słońca, gdzieś w końcu lata 1916. Samolot niemiecki zjawił się nad Mińskiem w wyraźnym celu zaatakowania gmachu gimnazjum, w którym się mieścił sztab frontu generała Ewerta, położonego w obszernym czworokącie, gdzie się, prócz gimnazjum, mieściły – kościół ewangelicki zwany popularnie "kirchą", gmach deputacji szlacheckiej i Hotel Paryski. Padły trzy bomby. Były to bombki mało większe od granatu ręcznego, prawdziwe zabawki w porównaniu z bombami drugiej wojny. Pierwsza bomba wybuchła na jezdni przed wejściem do sztabu i zabiła stojącego na warcie żołnierza. Druga bomba wybuchła w ogrodzie gimnazjum nie robiąc nikomu żadnej szkody. Trzecia... Historia trzeciej bomby była nie tylko tragiczna, ale dla miłośników rozmyślań nad zagadką przeznaczenia – czy może przypadku? – pouczająca

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.