Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Tak, to zdjęcie rzeczywiście pokazuje to, co jest nielegalne w Kanadzie. I co z tego? Tłumiki, czyli silencers, nielegalne tutaj, są obowiązkowe na strzelnicach kilku krajów europejskich. Dlaczego więc pokazywać zdjęcie czegoś, co jest nielegalne? Użycie tego zdjęcia było specjalnie, ot, choćby po to, by wywołać "burzę mózgów". Burzę mózgów, by zakwestionować przepisy. Czy to prawo jest tak naprawdę dobre, czy złe? Być może jest to regulacja zupełnie bezsensowna? Powyższe pytania są zupełnie na miejscu i każdy zainteresowany tematem może sobie zadać takie pytanie lub zagadnąć polityków.
"Ale to jest nielegalne!", ktoś powie, "zdjęcie karabinu z tłumikiem... to coś nie na miejscu!". Kwestionowanie i dyskutowanie na temat pewnych przepisów jest wpisane w to, co nazywamy wolnością słowa. Nie bójmy się własnego cienia, bo żyjemy w kraju, który gwarantuje nam wolność słowa. Przywileje, których nie używamy, mogą być nam łatwo odebrane. Czy pamiętamy jeszcze o śmiesznej, ale i poważnej sprawie dziecka, które narysowało pistolet i którego ojciec został za to aresztowany, dzieci zabrane do pogotowia opiekuńczego, a dom przeszukany? W ten sposób człowiek, który kompletnie nic złego nie zrobił, został potraktowany jak bandyta, a osoby podejmujące przeciwko niemu działania z urzędu, czuły, że to, co wykonują, jest dobre i podyktowane dobrem ogółu społeczeństwa. Absurd może mieć różne kształty i nazwy. Może to być urzędnik, nauczyciel czy służbista w mundurku. Jeszcze do niedawna mieliśmy słynną rejestrację broni długiej. Oj, na pilnowaniu tej rejestracji to się wykarmiło niezłe stadko "pilnowaczy", kwoty wydawane na" toto" szły już w miliardach.
Powyższe zdjęcie może otworzyć bardzo interesującą dyskusję – zapraszam. E-mail jest zawsze podany na końcu tekstu.
Witold Jasek
Komendant ZS Strzelec
Kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Szlakami bobra: Burns Conservation Area – na piechotę i na nartach
Napisane przez Joanna Wasilewska Andrzej JasińskiBurns jest idealne na niedzielną niedługą rodzinną wycieczkę z dziećmi, pieszą lub na nartach biegowych. Położony jest tylko 15 minut jazdy samochodem na zachód od granicy Mississaugi. Ponad 30 hektarów powierzchni obejmuje mieszany las, bagna i torfowiska oraz sztucznie utworzone 3-hektarowe jeziorko, cały teren stanowi część Guelph Junction Wetland Complex zarządzanego przez Conservation Halton.
Wytyczono tu kręty dwukilometrowy łagodny, płaski szlak, prowadzący przez miejscami bardzo stary las, a zimą jest on wyjątkowo piękny, bo przeważają tu wiecznie zielone sosny, jodły i białe cedry, choć nie brakuje i klonów. Trasa kilkakrotnie przecina Kilbride Creek, który jest dopływem Bronte Creek, a 400 metrów szlaku to mostki zbudowane nad bagnami utworzonymi przez jego odnogi. Spotkać tu można żółwie, nad jeziorem ptactwo wodne, można tu w lecie łowić ryby, bassy wielkogębowe, sumiki amerykańskie i crappie. Można też zwodować łódź – bez silnika oczywiście, jest pomost i stoły piknikowe. Zimą dobrze oznakowany szlak jest zwykle udeptany, głównie przez okolicznych właścicieli czworonogów, ale szanujących amatorów biegówek. Nikt tu nie robi maszynowo trasy do nart, ale zazwyczaj piesi są kulturalni i nie depczą śladu utworzonego przez narciarzy wzdłuż głównej ścieżki.
Wejście do Burns Conservation Area i parking są darmowe. Kilka lat temu podjęto próbę wprowadzenia opłat za wejście i ustawiono na parkingu parkometry, ale zostały one bardzo szybko kompletnie zniszczone, i chyba nie był to akt wandalizmu, ale obywatelskiego nieposłuszeństwa nagle opodatkowanych i rozeźlonych ludzi, od wielu lat korzystających bezpłatnie z tego terenu i płacących przecież na jego utrzymanie podatki.
Ale jak się nie da tą drogą, to można inaczej ściągnąć od nas haracz – nie sposób się tu powstrzymać od sarkazmu – władza wie najlepiej, jak wydać nasze pieniądze, i wie, że my jak dzieci, możemy się pozabijać bez jej opieki, więc przy wejściu umieszczono nowe tablice (na zdjęciu), ostrzegające nas, mieszkańców Ontario, że na szlaku możemy spodziewać się śniegu i miejsc oblodzonych. Dziękujemy władzy, my, mieszkańcy Ontario, w zimie nigdy nie spodziewalibyśmy się śniegu i oblodzeń na szlakach, to takie nietypowe dla tej strefy klimatycznej, a tak, ostrzeżeni, uchronimy się od niechybnego wypadku.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7882#sigProIdebc34b4806
A tak poza tym, ciekawe, ile kosztowały nas te tablice, umieszczone zapewne w każdym conservation area w rejonie Halton?
Dojazd: Od strony Mississaugi Hwy 401 za zachód do zjazdu na drogę Guelph Line, następnie jedziemy na północ Guelph Line do drogi nr 10 Sideroad, skręcamy w nią na zachód, potem jedziemy do Twist Road zwanej też Nassegaweya 1st Line, skręcamy na północ w prawo, wejście do Burns Conservation Area i parking po prawej stronie zaraz za zakrętem. Drogowskazy do Burns dobrze widoczne. Koordynaty do GPS N43 29.216 W80 01.834.
Tekst i zdjęcia
Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński
Mississauga
Ciekawe wydarzenia w okolicach Toronto
Mountsberg Conservation Area
11 stycznia 2013, Owl Prowl
godz. 19.00-21.00
Popularny program dla dorosłych poznawania ontaryjskich sów jako nieustraszonych drapieżników. Wiele informacji o tym gatunku podczas nocnej wycieczki, oczywiście z odwiedzinami w schronisku dla rannych ptaków przechodzących rehabilitację, prowadzonym przez park Mountsberg, i z niezapomnianym spotkaniem z sową oko w oko. Bilety: dorośli 15 dol., emeryci 10 dol. plus podatek. Wymagana rejestracja, e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. lub tel. 905-854-2276.
12 stycznia 2013
Godz. 18.30-20.30
Ten sam program, ale przeznaczony dla rodzin z dziećmi. Nocna wycieczka w poszukiwaniu ontaryjskich sów, puppet show specjalnie dla dzieci i wizyta w schronisku u przebywających tam ptaków. Rejestracja jak wyżej.
Adres: Mountsberg Conservation Area, 2259 Millburough Line, Campbellville, ON L0P 1B0.
Crawford Lake Conservation Area
12 stycznia 2013, Moonlight Snowshoe Hike
Godz. 18.30-20.30
Odkrywanie magii zimowej nocy w blasku księżyca i gwiazd. Przewodnik poprowadzi Państwa trasą na rakietach śnieżnych przez przepiękny teren. Wieczorne wycieczki odbywają się w każdą sobotę w styczniu i lutym w tych samych godzinach. Wieczór kończy się ogniskiem i gorącą czekoladą. Ceny: dorośli 15 dol., emeryci i dzieci w wieku 8-15 lat 10 dol., plus podatek. W razie złych warunków pogodowych opłata nie jest zwracana. Wymagana wcześniejsza rezerwacja pod nr tel. 905-854-0234 lub przez Internet na stronie Moonlight Snowshoe Hike. Adres: 3115 Conservation Road (poprzednio Steeles Avenue), Milton, ON L9T 2X3. Koordynaty do GPS: 43.47 -79.951.
W Kanadzie jedyną uznaną przez prawo podstawą do rozwodu jest trwały rozpad małżeństwa. Prawodawcy ustanowili, że trwały rozpad małżeństwa nastąpił, jeżeli:
1) Małżonkowie mieszkają osobno przez rok lub dłużej.
2) Jedno z małżonków dopuściło się zdrady małżeńskiej.
3) Jedno z małżonków zachowuje się okrutnie w stosunku do drugiego (w stopniu, który uniemożliwia wspólne zamieszkanie).
Należy pamiętać, że jedynie osobne zamieszkanie daje obydwojgu małżonkom powód do wystąpienia o rozwód. W przypadku zdrady, jedynie zdradzony małżonek może starać się o rozwód. W przypadku okrucieństwa, jedynie małżonek będący jego ofiarą może starać się o rozwód. Warto wiedzieć, że w Kanadzie obowiązuje rozwód bez orzekania winy (no fault divorce). Skoro nie ustala się, z czyjej winy związek się rozpadł, postępowanie małżonków przed rozwodem, oprócz nielicznych ekstremalnych sytuacji, nie ma wpływu na kwestie finansowe ani na podział majątku.
Zdecydowana większość rozwodów udzielana jest w oparciu o separację. Separacja nie musi być "oficjalna", nie trzeba jej nigdzie zgłaszać ani uprawomocniać. Sąd definiuje separację jako fizyczną oddzielność, połączoną z tym, że jedno z małżonków zdecydowało się zakończyć związek małżeński. Czas trwania separacji liczy się od momentu, w którym jedno z małżonków zamieszkało pod innym adresem. W niektórych sytuacjach można być w separacji i mieszkać pod jednym dachem, ale sąd nie zawsze uznaje, że taka sytuacja kwalifikuje się jako separacja.
Warto wiedzieć, że jeżeli w trakcie osobnego zamieszkania małżonkowie podejmują nieudaną próbę ratowania swojego związku i zamieszkają razem na okres nie przekraczający 90 dni, okresu tego nie odlicza się od czasu separacji. Znaczy to, że jeżeli jedno z małżonków wyprowadziło się 1 stycznia 2000 roku, potem wróciło do współmałżonka w lipcu 2000 na okres nie dłuższy niż 90 dni i wyprowadziło się po raz drugi przed upływem tego okresu, to rok w separacji, wymagany do złożenia wniosku o rozwód, upływa 1 stycznia 2001 roku i tego dnia każde z małżonków może wystąpić o rozwód.
W pewnych okolicznościach sąd może nie udzielić rozwodu po rocznej separacji. Najczęściej przyczyną nieudzielania rozwodu jest to, że rozwodzący się małżonkowie nie uregulowali spraw związanych z alimentacją dzieci oraz z prawami i obowiązkami rodzicielskimi. W takim przypadku sąd czeka z udzieleniem rozwodu, aż małżonkowie osiągną w tej sprawie porozumienie i spisana zostanie odpowiednia umowa albo aż sąd podejmie w tej sprawie decyzję i wyda stosowne orzeczenie.
Warto wiedzieć, że rozwód jako taki jest najmniej skomplikowanym i w sumie najmniej ważnym aspektem zakończenie związku małżeńskiego. Rozwód sprowadza się do decyzji sądu, stwierdzającej, że małżeństwo przestało istnieć. Umożliwia on ponowne wstąpienie w związek małżeński, ale sam w sobie nie rozwiązuje żadnej ze skomplikowanych kwestii prawnych związanych z rozpadem małżeństwa. W praktyce, po uzyskaniu rozwodu, pary często kłócą się o sprawy finansowe lub opiekę nad dziećmi przez wiele lat. Wszystkie prawa i obowiązki nabyte przez okres małżeństwa mogą przetrwać rozwód i być przedmiotem sporów długo po rozpadzie małżeństwa.
W jaki sposób można rozwiązać wszystkie kwestie prawne pojawiające się przy rozwodzie?
Należy zaznaczyć, że jedynie podpisana umowa separacyjna lub decyzja sądowa rozwiązuje kwestie prawne pojawiające się przy rozwodzie. Ustna umowa między stronami nie ma mocy prawnej, gdyż nie może być w żaden sposób egzekwowana, jeżeli któraś ze stron jej nie przestrzega.
W jaki sposób można dojść do punktu, w którym strony mogą podpisać umowę separacyjną?
Istnieje kilka sposobów.
1. Tradycyjnie obie strony znajdują prawników, którzy negocjują rozwiązanie możliwe do zaakceptowania przez obydwoje małżonków. W trakcie negocjacji obie strony zobowiązane są do pełnego ujawnienia swojej sytuacji finansowej. Jeżeli strony osiągną porozumienie, spisana zostaje umowa separacyjna, która po podpisaniu jest wiążąca dla stron i ma efekt zbliżony do tego, jaki ma decyzja sądowa. Umowa taka może być jednak uznana przez sąd za nieważną w przypadku udowodnienia, że jedno z partnerów zataiło informacje na temat swojej sytuacji finansowej. Dobrze wynegocjowana i prawidłowo spisana umowa kończy wszystkie relacje prawne pomiędzy partnerami lub małżonkami. Po jej podpisaniu, z punktu widzenia prawnego, związek przestaje istnieć. Rozwód po podpisaniu umowy jest formalnością i potrzebny jest w zasadzie tylko do ponownego zawarcia związku małżeńskiego. Wiele osób po podpisaniu umowy separacyjnej odkłada uzyskanie rozwodu na długie lata, a czasami na zawsze.
2. Mediacja jest drugą metodą rozwiązywania konfliktów powstających przy rozwodach i separacjach. W trakcie mediacji neutralna, trzecia osoba, która powinna znać prawo i psychologię konfliktu, pomaga stronom w znalezieniu rozwiązań swoich problemów, ale nie podejmuje żadnych ostatecznych decyzji. Porozumienie osiągnięte przez strony stanowi podstawę do sporządzenia umowy separacyjnej. Mediacja jest szybsza, tańsza (strony dzielą się kosztami mediatora) i nie eskaluje konfliktu między rozstającymi się.
3. Arbitraż jest trzecim sposobem pozwalającym rozwiązać problemy wynikające z rozwodu lub separacji. Różni się od mediacji tym, że w przypadku nieosiągnięcia porozumienia, arbiter ma prawo podjąć decyzję o tym, jak ostatecznie rozwiązać konflikt między stronami. Decyzje te są wiążące dla stron na mocy umowy sporządzonej przed rozpoczęciem arbitrażu. Arbitraż ma tę zaletę, że może być szybszy niż proces sądowy, choć niekoniecznie mniej kosztowny.
4. Collaborative law jest czwartą metodą na rozwiązanie problemów związanych z rozwodem i separacją. Podobnie jak w opisanej przeze mnie tradycyjnej metodzie, każda ze stron reprezentowana jest przez prawnika. Podstawową różnicą jest to, że prawnicy obu stron nie mogą reprezentować ich w sądzie, jeżeli partnerzy nie osiągną porozumienia. W trakcie negocjacji, strony i ich prawnicy spotykają się razem (inaczej niż w procesie tradycyjnym, w którym prawnicy negocjują między sobą zgodnie z instrukcjami swoich klientów) i ustalają rozwiązania punktów spornych. Jeżeli się porozumieją, sporządzają umowę separacyjną, jeżeli nie uda im się osiągnąć porozumienia, każda ze stron musi znaleźć nowego prawnika, aby udać się do sądu. Konieczność szukania nowego prawnika ma motywować strony i ich prawników do osiągnięcia porozumienia. Jeżeli strony nie osiągną porozumienia, prawnicy rozpoczynają proces sądowy i sprawy sporne rozwiązuje decyzja sędziego. Ten sposób rozwiązywania sporów jest rozpowszechniony, ale ma swoje wady. Trwa długo. Jest stresujący, stosunkowo kosztowny i często zaognia konflikt pomiędzy stronami.
Na mocy ustawy, aby umowa separacyjna miała moc prawną, obydwie strony muszą ujawnić swoje informacje finansowe. Dotyczy to wszystkich sposobów negocjowania umowy separacyjnej (negocjacje prowadzone przez prawników, mediacje, arbitraż) oraz procesu sądowego. Informacje finansowe muszą być wymienione na samym początku negocjacji lub procesu sądowego. Jeżeli sprawa trafia przed sąd, to strona spóźniająca się z przedstawieniem swojej sytuacji finansowej może być zobowiązana do pokrycia kosztów sądowych drugiej strony.
Umowa separacyjna zawarta bez ujawnienia przez strony swojej sytuacji finansowej może być uznana przez sąd za nieważną. Wymiana informacji finansowych następuje przez wypełnienie Financial Statement (zeznania finansowego), które strony wymieniają przed rozpoczęciem negocjacji lub składają w sądzie razem z aplikacją rozpoczynającą jakikolwiek proces mający aspekt finansowy. Formularze do wypełniania dostępne są w Internecie (http://www.ontariocourtforms.on.ca/english/family/).
Po starannym i uczciwym wypełnieniu formularza, strony, pod przysięgą i w obecności prawnika, składają podpis.
Razem z podpisanym formularzem finansowym strona przeciwna dostaje z reguły kopie czeków, Notices of Assessment z urzędu podatkowego za ostatnie trzy lata i inne potrzebne dokumenty. Istnieje absolutna konieczność ujawnienia wszystkich dochodów, bez względu na ich źródło i na to, czy jest to dochód opodatkowany, czy nie. Konieczne jest również wyszczególnienie nieruchomości, samochodów, mebli, dzieł sztuki, papierów wartościowych, kont bankowych, RRSPs, planów emerytalnych, ubezpieczeń na życie, udziałów w korporacjach, zakumulowanych dni urlopowych, a nawet air miles oraz wszystkich długów i zobowiązań finansowych.
Wypełnienie Financial Statement często bywa skomplikowane i wymaga pomocy prawnika lub księgowego.
Warto wspomnieć, że procedura rozwodu w Kanadzie znacznie różni się od polskiej. Jest mniej skomplikowana, gdyż rozwód sam w sobie nie rozwiązuje żadnych kwestii prawnych poza unieważnieniem małżeństwa, ani nie wymaga orzeczenia o winie. Uzyskanie rozwodu nie wymaga od stron stawienia się w sądzie, co znacznie upraszcza procedurę.
O rozwód może wystąpić jedno z małżonków lub obydwoje małżonkowie. Jeżeli o rozwód występuje jedno z małżonków, to składa w sądzie aplikację o rozwód. Po ostemplowaniu i przyznaniu numeru sprawy, kopia aplikacji musi być dostarczona drugiemu małżonkowi. Jeżeli dostarczona jest pocztą, to małżonek proszony jest o podpisanie oświadczenia, że ją otrzymał. W przypadku niepodpisania takiego oświadczenia, aplikację dostarcza się osobiście przez kogoś znajomego lub przez osobę w tym celu wynajętą (od 1 marca 2010 roku małżonek występujący o rozwód nie może być osobą wręczająca aplikację drugiemu małżonkowi). Osoba, która dostarczyła aplikację, podpisuje oświadczenie (affidavit), że ją dostarczyła. Oczywiście, jeżeli małżonkowie składają aplikacje razem, to nie musi być ona nikomu dostarczana.
Po otrzymaniu aplikacji należy w ciągu 30 dni na nią odpowiedzieć i ewentualnie zażądać alimentacji, podziału majątku czy opieki nad dziećmi. Jeżeli zawiadomiony tego nie uczyni, to milczenie oznacza zgodę. Po upływie 30 dni od dostarczenia aplikacji, małżonek proszący o rozwód składa w sądzie kolejny dokument (Affidavit for Divorce), na podstawie którego sąd decyduje o rozwiązaniu małżeństwa i wydaje Divorce Order, którego kopia z reguły wysyłana jest do drugiego małżonka. Rozwód nabiera mocy prawnej po upływie 30 dni od wydania Divorce Order.
Bez podpisania umowy separacyjnej, rozwód, mimo że kończy małżeństwo, nie jest przeszkodą w dochodzeniu przez małżonków swoich praw ani nie rozwiązuje kwestii spornych raz na zawsze. Po otrzymaniu rozwodu małżonkowie mają dwa lata na to, aby wystąpić o podział majątku (albo sześć lat od daty separacji, jeżeli para nie ma rozwodu). Jeżeli kwestia alimentacji współmałżonka nie została uregulowana przez umowę separacyjną, to jedno z małżonków może prosić sąd o przyznanie alimentów bez względu na to, ile czasu upłynęło od rozwodu i separacji. Również sprawy związane z alimentacją dzieci i prawami rodzicielskimi nie ulegają przedawnieniu. Nawet umowa separacyjna nie daje ostatecznego rozwiązania kwestii alimentów na dzieci i praw rodzicielskich, ze względu na to, że okoliczności rodziców mogą ulec zmianie, a najlepszy interes dziecka jest nadrzędny. Kwestie prawne towarzyszące rozpadowi małżeństwa lub związku nieformalnego są skomplikowane i tylko prawnik może poradzić stronom, jak je rozwiązać.
Monika J. Curyk
Barrister & Solicitor, Notary Public
289.232.6166
Mississauga, Ontario, Kanada
Treść niniejszego artykułu w żadnym wypadku nie powinna być traktowane jako porada prawna. Celem artykułu jest wyłącznie udzielenie ogólnych informacji.
Viktor Orban
Nakładem wydawnictwa Demart ukazała się książka Igora Jankego " Napastnik. Opowieść o Viktorze Orbánie". Igor Janke w swej pracy przybliża postać premiera Węgier i przywódcy węgierskiej partii Fidesz. Biografia Orbana prócz walorów informacyjnych, jest też wielce zajmującą lekturą.
Viktor Orban, przywódca Fideszu, urodził się w bardzo biednej wiejskiej rodzinie. Sam musiał zdobyć swoją dzisiejszą pozycje. Pomimo sukcesu Orban nie wyobcował się ze społeczeństwa. Ma żonę i pięcioro dzieci. Mieszka w swojej rodzinnej miejscowości. Przyjaźni się i spędza czas z kolegami z podwórka. Podziela masową fascynacje piłką nożną. Swoją przygodę z polityką rozpoczął w 1982 roku na studiach. W latach osiemdziesiątych szkoły wyższe cieszyły się na Węgrzech o wiele większym zakresem autonomii niż w innych krajach bloku, warto też wspomnieć, że na Węgrzech nie było oficjalnej instytucji cenzury.
W okresie transformacji ustrojowej ton węgierskiej opozycji nadawało centrowe Węgierskie Forum Ludowe i Związek Wolnych Demokratów, który zrzeszał nawróconych z komunizmu stalinistów pochodzenia żydowskiego. Układ ten zakłóciło powstanie niezwykle radykalnego i dobrze zorganizowanego ruchu studenckiego. W 1988 powstał Związek Młodych Demokratów, którego skrót układał się w słowo Fidesz. Członkami Fideszu mogli być tylko ludzie w wieku od 14 do 35 lat. Program Fideszu zakładał: gospodarkę wolnorynkową, oparcie ustroju na własności prywatnej, samorządność, pluralizm, demokrację, solidaryzm społeczny, suwerenność i ochronę mniejszości węgierskiej w sąsiednich krajach. Fidesz prowadził swoją działalność jawnie, co zaszokowało rządzących komunistów – upadek bloku komunistycznego zapewnił sukces drodze obranej przez Fidesz. W 1989 roku Viktor Orban stał się powszechnie znaną postacią, kiedy na pogrzebie ofiar sowieckiej interwencji z 1956 podczas oficjalnego przemówienia zażądał wycofania Armii Czerwonej z terenów Węgier i dekomunizacji życia politycznego republiki.
W 1990 roku, podczas pierwszych wolnych wyborów, Fidesz nie wtopił się w filosemicki Związek Wolnych Demokratów i samodzielnie zdobył 9 proc. poparcia i 22 mandaty. Pierwsza kadencja Fideszu był to czas, kiedy Fidesz był partią dość antyklerykalną. Antyklerykalizm był owocem zmian społecznych dokonanych za rządów komunistów. Komuniści Węgierscy prowadzili politykę skutecznej laicyzacji i demoralizacji społeczeństwa. Czas pierwszej kadencji był też okresem, kiedy Orbanowi udało się zdominować Fidesz.
W 1994 roku Fidesz poniósł spektakularną klęskę. Partia Orbana pozostała w parlamentarnej opozycji z nikłym poparciem 7 proc. Fidesz po klęsce rozpoczął integrację opozycji. Orban chętnie korzystał z wiedzy ekspertów, stworzył opozycyjny ośrodek analityczny, który przez kilka lat tworzył program dla Fideszu, pracowicie podróżował po kraju, zdobywając poparcie Węgrów. Wszystko to pozwoliło Fideszowi na przejęcie władzy w 1998 roku. Partia Orbana była doskonale przygotowana do realizacji swojego programu. Fidesz stworzył rząd koalicyjny z dwoma innymi partiami. Partia Orbana nie oddała władzy przed terminem swoim przeciwnikom, nie traktowała z pogardą swoich koalicjantów. Fidesz, będąc u władzy, wspierał drobnych przedsiębiorców, promował patriotyzm, edukował o zbrodniach komunistów, wspierał mniejszość węgierską za granicą.
Niestety, w 2002 roku Fidesz nie zdobył poparcia, by kontynuować swoje rządy. Władze przejęła koalicja postkomunistów i liberałów – często Żydów, którzy chcieli zdominować opozycję.
Klęska Fidesz w 2002 zmobilizowała Orbana do zmiany Fideszu, z partii kadrowej w partię masową, zakorzenioną społecznie. Orban wezwał Węgrów do tworzenia organizacji społecznych, i zapewnił tym niezależnym organizacjom wsparcie logistyczne. Na wezwanie Orbana odpowiedziały setki tysięcy Węgrów. Eksplodowała energia społeczna. Po dwu latach działalności Orban zaprosił działaczy tych organizacji do swojej partii. Dotychczasowi działacze Fideszu stali się w partii nieliczną mniejszością. Fidesz nieustannie angażował wyborców w swoje działania. Był w nieustannym kontakcie z elektoratem. Partia rozrosła się z 5000 do 40.000. Osiem lat ciężkiej pracy przyniosło w 2010 pełne zwycięstwo Fideszowi. Fidesz przeprowadził natychmiastowe i radykalne reformy. Obniżył podatki, PIT do 16 proc., CIT dla węgierskich przedsiębiorstw do 10 proc. Ograniczył biurokrację, zmniejszył liczbę ministerstw, ograniczył liczbę posłów i radnych samorządu terytorialnego, obciął wydatki na administrację, wprowadził nową konstytucje, zasiłki rodzinne. Obarczył podatkami zagraniczne korporacje obecne w energetyce, telekomunikacji, bankowości i ubezpieczeniach. Ograniczył kompetencje Trybunału Konstytucyjnego. Przyznał obywatelstwo węgierskie Węgrom mieszkającym poza macierzą. Zlikwidował przedawnienie zbrodni komunistycznych, usunął z sądownictwa część sędziów z czasów komunistycznych.
Tekst na ten temat ukazał się pierwotnie na portalu Prawy.pl http://www.prawy.pl/
•••
Maria Konopnicka – wiersze dla dzieci
Nakładem wydawnictwa Zysk ukazało się kilka zbiorów wierszy dla dzieci autorstwa Marii Konopnickiej.
Maria Wasiłowska urodziła się 23 maja 1842 w Suwałkach. Wychowywała się w bardzo patriotycznej i katolickiej rodzinie. Jej brat zginął w powstaniu styczniowym w czasie walk z rosyjskim zaborcą. W 1862 poślubiła Jarosława Konopnickiego. Małżeństwo miało ośmioro dzieci.
Po 15 latach małżeństwa rozstała się z mężem, mężczyzną atrakcyjnym, ale całkowicie nieodpowiedzialnym. Konopnicka zarabiała na utrzymanie swoje i swoich dzieci twórczością literacką i dawaniem korepetycji. Była bardzo aktywna w organizacjach patriotycznych i społecznych. Dziś jej związki z narodową demokracją są tematem tabu. Wielu mężczyzn darzyło ją gorącymi uczuciami. Zadebiutował w 1870 roku wierszem "Zimowy poranek", który opublikował dziennik "Kaliszanin". Pisała wiersze, nowele, publicystykę kulturalną, redagowała czasopisma. W 1908 roku opublikowała "Rotę". Był to jeden z wielu jej tekstów, którymi walczyła z germanizacją. Poetka zmarła 8 października 1910 we Lwowie. Jej pogrzeb stał się gigantyczną manifestacją patriotyczną. Wzięło w nim udział 50.000 osób.
Wiersze Konopnickiej są przepełnione patriotyzmem, katolicyzmem, zachwytem nad polską przyrodą, wrażliwością na los prostych ludzi. Wszystkie te tematy tworzą jedną współgrającą całość. Język poetki jest prosty, rytmiczny, pełen ciepła. Tradycja i życie codzienne obecne w jej poezji, zakorzenione są w domowej codzienności, w pozbawionej sztuczności ludowości. Tematami wierszy są zwyczaje ludowe, katolickie święta, przyroda, życie zwierząt, pory roku, codzienna praca, życie rolników, zabawy dzieci. Konopnicka ukazuje czytelnikom poetykę tkwiącą w codzienności, piękno ukryte w prozie życia.
Zbiór wierszy "Jak się macie, dzieci" zilustrowany został przez Wandę Piskorską.
Ilustratorką "A jak ja urosnę" jest Beata Horyńska.
Ilustracje Olgi Reszelskiej dopełniają dłuższy wierszowany utwór "Na jagody". Utwór, wykorzystując ulubione motywy autorki – przyrodę i codzienne życie, opowiada historię pełną magii i niezwykłych przygód.
"Stefek Burczymucha", pełna humoru historia małego mitomana, został zilustrowany przez Przemysława Liputa.
•••
Tygodnik posła z partii Palikota nawołuje do mordowania katolików
Wydawany już prawie od 13 lat tygodnik "Fakty i Mity" to pismo prawie w całości poświęcone obwinianiu Kościoła katolickiego o wszelakie zbrodnie. Gdyby głównym motywem pisma byli Żydzi, a nie katolicy, to niewątpliwie pismo to byłoby już dawno zlikwidowane.
Prócz szerzenia nienawiści do katolików, przypisywania katolikom odpowiedzialności za wszelkie zbrodnie – w szczególności za patologie seksualne, tygodnik ten publicznie i bezwstydnie nawołuje do mordowania katolików.
Jedną z ikon pisma jest rysunek granatu wojskowego podpisany hasłem "wrzuć na tacę". To jednoznaczne nawoływanie do terroryzmu jest niestety powszechnie akceptowane. Zapewne gdyby hasło zilustrowane granatem brzmiało "wrzuć w chałaty", media, prokuratura i politycy nie byliby tak tolerancyjni jak w wypadku "Faktów i Mitów". Do najnowszego wydania tygodnika dołączono właśnie takie nalepki zachęcające do zabijania katolików.
Od 2011 roku naczelny "Faktów i Mitów" Roman Kotliński jest posłem Ruchu Palikota. Urodził się w 1967 roku. Po maturze od 1986 r. był seminarzystą w Wyższym Seminarium Duchownym we Włocławku i w Łodzi. W 1993 roku został magistrem teologii Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. W tym samym roku przyjął święcenia kapłańskie. Był wikariuszem trzech parafiach diecezji łódzkiej.
W 1996 porzucił kapłaństwo. W 1997 opublikował we własnym wydawnictwie antyklerykalną autobiografię, której łączny nakład przekroczył 600.000 egzemplarzy. Kolejnym sukcesem wydawniczym okazał się antyklerykalny tygodnik. Roman Kotliński był działaczem SLD, założycielem Antyklerykalnej Partii Postępu Racja. Start z list Ruchu Palikota umożliwił mu zdobycie mandatu poselskiego w 2011 roku.
Zdaniem Instytut Pamięci Narodowej, Roman Kotliński był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie "Janusz".
Rozdział VI
URWANY RAPSOD MYŚLIWSKI
Na Wielkanoc 1916 Tadeusz Irteński nie pojechał do domu i pozostał w Petersburgu. Oficjalną racją takiego zrzeczenia się ferii świątecznych były zbliżające się egzaminy, bardzo poważne, bo konieczne dla przejścia na czwarty – ostatni rok prawa. Naprawdę jednak Tadeuszowi nie chciało się opuszczać Petersburga, nikt bowiem z jego paczki nie jechał do domu, gdyż przeważnie nie miał dokąd jechać: tak się złożyło, że strony rodzinne większości jego przyjaciół leżały tuż koło linii frontu, albo nawet po drugiej stronie frontu.
Czas zresztą płynął bardzo przyjemnie. Po paru godzinach studiowania prawa administracyjnego (zwanego prawem "policyjnym"), historii filozofii prawa i prawa państwowego, szły rozrywki: biega, czyli wyścigi kłusaków, wycieczki na "Wyspy", gdzie ostatni odcinek podróży odbywał się tramwajem konnym ze staroświeckim imperiałem na dachu, gra w loteryjkę w mieszkaniu Jurka Widackiego i Stefana Pudłowskiego. W loteryjkę grano sposobem zmodernizowanym i bardzo ekscytującym. Pełną pulę zabierał tylko ten, kto miał zapełnione numery górnego z trzech rzędów kartki. Ten, kto wygrywał drugi rząd, brał połowę puli. Ten, kto wygrywał trzeci rząd – trzecią. Toteż, choć stawki były skromne, jeżeli trzeci rząd wygrywał kilka razy z rzędu, w puli narastała spora suma.
Przed Wielkanocą pani Irteńska przysłała Tadeuszowi sporą paczkę z kiełbasami, szynką i mazurkami. Postanowił urządzić u siebie kawalerskie święcone. Alkoholu – koniaku po 6 rubli butelka – dostarczył ukradkiem rodak mający sklep na ulicy Borodińskiej. Po nocy spędzonej na włóczeniu się po mieście i słuchaniu wspaniałego koncertu tysiąca dzwonów dzwoniących w świątyniach prawosławnych, święcone przeszło bardzo wesoło. Tadeusz mieszkał wtedy na Fontance u stryjenki Kamci, wdowy po dr. Emilu Irteńskim, i miał bardzo wygodny pokój z osobnym wejściem. Dla pewności uprzedził jednak stryjenkę, że w pierwszy dzień świąt odbędą się u niego "dzikie wrzaski". Uprzedzona stryjenka wybrała się tego wieczoru z całą rodziną do znajomych z wizytą wielkanocną...
Petersburg zmienił się. Nastroje w stolicy były ponure. Coraz uporczywiej
mówiono o "ciemnych siłach" rządzących państwem, o zdradzie, o szpiegach, o germanofilstwie cesarzowej dążącej do zawarcia odrębnego pokoju z Niemcami. W tramwajach zjawiły się pierwsze konduktorki zamiast konduktorów. Ceny rosły. Srebrne pieniądze znikły z obiegu i zamiast nich zjawiły się znaczki pocztowe mające nadruk na odwrocie: "Mają prawo obiegu na równi ze srebrną monetą zdawkową". "Ciemne siły" wyprawiały jakieś kontredanse na stanowiskach premiera i gniew inteligencji – rósł z tygodnia na tydzień. A jednocześnie mówiono, że duch na froncie jest wspaniały i że wojska są doskonale zaopatrzone. Czekano wielkiej ofensywy letniej.
Przyszły egzaminy. Wicio Rudomina (Rudy) zdał, podobnie jak Tadeusz
dwa lata temu, jeden egzamin ze statystyki, wystarczający dla przejścia na drugi rok. Natychmiast napisał do ciotki, która mu obiecała większy zasiłek pieniężny w razie pomyślnego wyniku egzaminów. "Kochana ciociu! Zdałem wszystkie egzaminy potrzebne do przejścia na drugi rok prawa". Radość Rudego nie długo trwała, bo niebawem spadł piorun: wyszło zarządzenie, że studenci – z wyjątkiem ostatniego roku studiów – będą powołani do wojska. Tadeusz i Toluś Rusiecki, którzy właśnie zdali przepisaną liczbę egzaminów i przeszli na czwarty rok, byli spokojni, ale na innych padł blady strach.
Nieliczni z rezygnacją szli do szkół oficerskich, reszta na gwałt starała się "urządzić". Olbrzymi korytarz uniwersytecki huczał jak ul. Wśród studentów krążyły hektografowane proklamacje takiej treści: "Towarzysze! Władze carskie odrywają was od studiów i każą wam przelewać krew w wojnie imperialistycznej rozpętanej przez kapitalistów i feudałów. Otwierają się przed wami nowe drogi i nowe obowiązki! Niech każdy z was przyjęty do szkoły oficerskiej stworzy w niej komórkę (jaczejkę) rewolucyjną, niech uświadamia kolegów, a po skończeniu szkoły niech prowadzi agitację wśród szeregowych"...
Proklamację tę omawiano szeroko w Kuchni studenckiej na Zabałkańskim.
– Co o tym myślisz? – pytał Tadeusz starego studenta Władka Krecza.
– Nic nie myślę. Rewolucji dziś nie będzie. Rewolucja może wybuchnie, ale po skończonej wojnie.
Pewnego popołudnia Tadeusz wracał z Kuchni w towarzystwie Tolusia i Rudego. Szli po nadbrzeżnej Fontanki. Uderzyło ich, że policja pozwalała iść tylko po chodniku koło domów, a nie wzdłuż balustrady rzeki, że co piętnaście kroków stał stróż domowy z numerowaną blachą na piersi, a co sto kroków policjant. Zrozumieli, że będzie przejeżdżać ktoś "ważny" i postanowili zaczekać. Ponieważ policja nikomu nie pozwalała zatrzymywać się, więc spacerowali. Po upływie kwadransa ukazał się sznur samochodów.
W trzecim czy czwartym siedział cesarz w towarzystwie kilku generałów.
Tadeusz, Toluś i Rudy uchylili kapeluszy. Gdy samochody minęły i ulica
przybrała wygląd normalny, Toluś powiedział tonem jak gdyby usprawiedliwienia:
– Właściwie to był król, a ja nic nie mam przeciwko królowi...
Prawie całe lato, jesień i początek zimy 1916 Tadeusz spędził u siostry w majątku Sokorów powiatu lepelskiego. Tylko na początku jesieni odbył krótką podróż do Petersburga dla załatwienia formalności uniwersyteckich.
Podróż ta miała utkwić mu w pamięci. W Witebsku przesiadał się i miał czekać około godziny na połączenie kolejowe. Poszedł więc do bufetu. Zdziwił się, że choć sala była na pół pusta, dwaj bufetowi nie zwrócili na niego uwagi zajęci zawijaniem jakiegoś jadła dla stojącej koło lady siostry miłosierdzia. Usługiwali jej z niezwykłą gorliwością. Tadeusz zaczął się jej przypatrywać. W pewnej chwili odwróciła głowę i przelotnie spojrzała na Tadeusza. Ujrzał śliczną twarz: piękne ciemne oczy i z lekka wystające kości policzkowe. "Ja ją skądciś znam" myślał. Dopiero gdy siostra miłosierdzia odeszła w towarzystwie jednego z bufetowych, który niósł zawinięte w szary papier pakunki, Tadeusza olśniło przypomnienie, skąd ją "znał". "Ależ to wielka księżniczka Tatiana Mikołajówna"... Zapytany bufetowy potwierdził domysł Tadeusza, dodając, że właśnie tego dnia pociąg sanitarny cesarzowej zatrzymał się w Witebsku.
Na wsi brak męskich rąk do pracy był bardziej widoczny niż w mieście. Nawet z okna wagonu można było widzieć kobiety chodzące za pługiem lub za broną. Takich rzeczy nie widziano na Białorusi chyba od czasu najazdów tatarskich. Również z okna wagonu oglądało się całe zastępy dziewcząt zajętych przy reperacji toru kolejowego lub przy budowie szosy. Wszystkie miały twarze zasłonięte chustkami: opalanie się nie było jeszcze modne na Białorusi w roku 1916.
A jakby symbol tego świata opanowanego przez kobiety Tadeusz znalazł w gazecie, którą czytał w wagonie, sensacyjną wiadomość o zgwałceniu przez sześć kobiet szesnastoletniego chłopca gdzieś w Rosji południowej. Szczegółów tego wypadku gazety rzecz jasna nie podały, mówiąc tylko, że amazonki zawlokły chłopca do wąwozu.
•••
Tadeusz spędził nad brzegami jeziora Poło, nad którym był położony dwór sokorowski, kilka szczęśliwych miesięcy swego życia. Powiedziałbym
bez przesady, że pokochał to jezioro całą potęgą romantycznej miłości.
W miłości tej nie było jednak nic z zaściankowego patriotyzmu. Urodził się i wyrósł wśród nizinnych starzyn i borów powiatu ihumeńskiego, czyli o jakieś 250 wiorst na południe od jeziora Poło. Urodził się i wyrósł na równinach, a jezioro leżało wśród pagórków leśnych i pól gliniastych. Pokochał więc Poło nie miłością młodziana do panny za miedzą, lecz raczej do panny z dalekiego sąsiedztwa. Była więc w tej miłości egzotyka długich wiorst kolein błotnistych lub zasp śnieżnych – egzotyka krainy dalekiej. Było w tym trochę i perwersji niewinnej: kochając Poło, "zdradzał" żyzne, lecz pozbawione malowniczości równiny ihumeńskie. Ale w tej romantycznej miłości do najpiękniejszego jeziora Witebszczyzny pulsowała, jak to często bywa z uczuciami wczesnej młodości, szczera i głęboka wdzięczność. Miłością swoją spłacał jakby dług wdzięczności zaciągnięty u jeziora.
"Ileż ci winienem, o domowe jezioro" – mógłby parafrazować z "Pana Tadeusza". Poło bowiem dało mu bardzo wiele. I codzienne kąpiele w czystej toni aż do pierwszych przymrozków jesiennych. I bliższe, i dalsze wycieczki łodzią zwykłą i żaglową po siwozielonych falach jeziora. I włóczęgi z wyżłem Neptusiem wzdłuż zachodnich mszarno-bagnistych, obfitych w kaczki i pardwy brzegów. I dumania nad urwiskiem pod brzozą płaczącą w złoty przedwieczerz letni lub w noce gwiaździste. I wsłuchiwanie się w muzykę jeziora, bo Poło, jak każda wielka przestrzeń wodna, zawsze śpiewa – nawet wtedy, gdy najlżejsza fala nie liże piaszczystych brzegów.
A jeśli wyraz "śpiewa" uznać za hiperbolę, tedy można powiedzieć, że jezioro Poło zawsze jest. Tadeusz czuł jego obecność i w ciche, ciemne jak atrament noce pochmurne, i w zawleczone siatką deszczu dni jesienne, gdy chłostane wichrem jezioro syczało z dala jak kocioł olbrzymi. Czuł nawet przez grube ściany domu, gdy siedział w fotelu przed trzaskającym kominem.
A same widoki czegoż nie były warte!
Co dnia – nie, o każdej porze dnia,
nawet o każdej godzinie coraz to inne i coraz piękniejsze. Oto co sam Tadeusz pisał o jeziorze w przypływie poetyckiego natchnienia:
"Piękne jest jezioro Poło w gorący lecz wietrzny dzień, gdy po niebie pędzą »codzienne« chmurki litewskie, gdy na ciemnym, wpadającym w siną stal szafirze wody wełnią się białe baranki fal i gdy wały tych fal rozbijają się o piasek lub o sterczące z wody granity narzutowe z nieustannym rytmicznym szumem. Piękne i groźne jest na chwilę przed mającą się rozpętać burzą, gdy czarne od nawisłej nad nim czarnej chmury rozwidni się nagle wielką jasnością błyskawicy, gdy ozłocą się na sekundę oślepiającą pozłotą obwódki chmur, a zygzak piorunowy odbije się w czarnej toni, że nie wiadomo, czy piorun uderzył w jezioro, czy też jezioro strzeliło w niebo fioletowozłotym pociskiem. Piękne i słodkie jest w cichy wieczór letni, gdy słońce zachodzi na morelowo za odległe wzgórza przeciwległego brzegu, gdy najlżejsza zmarszczka nie mąci olbrzymiego lustra, jakby zaciągniętego oleistą warstwą pozłacanego srebra".
Gdy mi Tadeusz pokazał ten utwór, pochwaliłem go za gładką prozę, ale zauważyłem, że przypomina on opis Dniepru w "Strasznej zemście" Gogola. Tadeusz nie był zdaje się zadowolony z mojej uwagi.
Ale wracam do opowiadania. Otóż Tadeusz pokochał jezioro Poło i był niemile zdziwiony, gdy pan Bohdanowicz z Zachowa, sąsiad Sokorowa, zapytał:
– A czy widział pan jezioro Krzywe?
– A cóż to za jezioro Krzywe? – przerwał Tadeusz takim tonem, jakimby średniowieczny rycerz odezwał się, gdyby ktoś w jego obecności śmiał wspomnieć o innej kobiecie, niż o jego wybranej.
– Niech pan zobaczy i sam się przekona.
Haczyk został rzucony. Tadeusz długo bronił się przed jego połknięciem, było to bowiem w okresie jego najsilniejszej miłości do jeziora Poło.
W tym okresie zamyślił nawet napisać balladę na wzór mickiewiczowskiej "Świtezi". Ale dla ballady potrzeba legendy. Tej szukał na próżno.
"Ballada o jeziorze Poło" nigdy nie została napisana. Powstał tylko wyżej
cytowany urywek prozą.
Tymczasem haczyk z tajemniczym jeziorem Krzywym działał. Tadeusz był zainteresowany. Zaczął wypytywać ludzi miejscowych, gdzie leży to jezioro Krzywe (co za dziwna nazwa!) i jak się tam dostać. Okazało się, że jezioro Krzywe leży tuż za przeciwległym brzegiem jeziora Poło, za owymi dalekimi wzgórzami, za którymi co wieczór kładło się słońce. Któregoś popołudnia wybrał się tam konno w towarzystwie furmana Mikołaja, człowieka trzeźwego i praktycznego, który nie mógł zrozumieć, a tym bardziej aprobować celu tej wycieczki krajoznawczej.
– A po co tam jedziemy? – zapytał.
– Zobaczyć jezioro Krzywe.
– Czy panicz myśli kupować to jezioro?
– Nie. Chcę po prostu popatrzeć.
– Aha, jedziemy oglądać "pozycje" – powiedział z przekąsem i poprawił popręg przy siodle Tadeusza z taką siłą, że aż koń stęknął.
Trudno wyjawić czytelnikowi sekret jeziora Krzywego metodą prozy opisowej, choćby najbardziej poetyckiej. Spróbuję innej metody. Rzućmy okiem na mapę tzw. sztabową. Zobaczymy grupę licznych jezior, z których największe, właśnie jezioro Poło, ciągnie się podłużnym owalem z południo-wschodu na północo-zachód. Tuż za tym jeziorem wije się wśród lasów długi, poskręcany w esy i floresy wąż. Miejscami cienki jak nitka, miejscami grubszy. W najszerszym miejscu ma szerokość Dźwiny w jej średnim biegu. Wąż ten jest poskręcany w sposób tak fantastyczny, że miejscami skręty jego biegną niemal równolegle, jakby się chciały połączyć. Przy pierwszym rzucie oka na mapę sądzimy, że to kręta rzeka. Lecz nie – to jezioro nazwane "Krzywym" właśnie z powodu swego dziwnego kształtu. Skręty tego jeziora-węża spoczywają na obszarze jakichś sześciu wiorst kwadratowych.
Ciąg dalszy za tydzień
Twój dom: Od czego zacząć kupno lub sprzedaż?
Napisane przez Maciek CzaplińskiWitamy po przerwie świąteczno-noworocznej. Pierwsze spotkanie w tym roku. Jak wiemy, we wszystkich biznesach początek roku jest trochę wolniejszy. Czy jeśli ktoś planuje zakup nieruchomości, czy jest to dobry okres, by zacząć to robić? I od czego zacząć?
- Zanim odpowiem na to pytanie, chciałbym zacząć od serdecznego powitania wszystkich w nowej tegorocznej edycji naszych spotkań oraz raz jeszcze złożyć wszystkim najserdeczniejsze życzenia wszelkiej pomyślności! Niech będzie to dobry rok dla nas wszystkich.
Wracając do pytania, odpowiedź jest niezwykle prosta. Zakup nieruchomości jest procesem, który zwykle trwa kilka miesięcy. Zamiast samemu wymyślać proch czy wyważać otwarte drzwi, warto zacząć od spotkania z ludźmi, którzy zajmują się znajdowaniem domów profesjonalnie. Mam tu oczywiście na myśli licencjonowanych agentów real estate.
Sam proces zakupu, jeśli jest nadzorowany i przeprowadzany przez doświadczonego agenta – nie jest skomplikowany, ale robienie tego samego na własną rękę, może kosztować wiele strat finansowych oraz problemów prawnych. Dlaczego uczyć się na własnych błędach, kiedy można skorzystać z bezpłatnej i fachowej pomocy pośredników w handlu, czyli agentów real estate?
Tak, nasz serwis jest bezpłatny, gdyż nasze honorarium jest wliczone w cenę sprzedawanej nieruchomości, natomiast dodatkowo dzięki wiedzy, doświadczeniu i znajomości rynku, możemy dodatkowo zaoszczędzić naszym klientom tysiące dolarów, nie mówiąc już o unikaniu błędów.
Jakie najczęściej błędy popełniają kupujący nieruchomość, robiący to na własną rękę? Jest ich wiele, ale wymienię kilka:
* Przepłacanie za nieruchomość – nie mając dostępu do danych z poprzednich lat, często unosimy się emocją lub złą radą i płacimy zbyt wiele za znalezioną posiadłość; jest tu potrzebny ktoś, kto może zachować zimną krew,
* Kupowanie nieruchomości w złej lokalizacji – bez znajomości rynku i miasta – jest to częsty błąd,
* Kupowanie nieruchomości z błędami funkcjonalnymi oraz strukturalnymi – w swojej karierze obejrzałem tysiące domów, ktoś, kto widział kilka czy kilkanaście, ma często małe rozeznanie; dodatkowo nasze doświadczenie projektowe i budowlane jest następnym atutem,
* Kupowanie nieruchomości z problemami prawnymi lub zdrowotnymi – koncentrując się na cenie, często o tym zapominamy,
* Złe finansowanie – porada fachowca może przynieść ogromne oszczędności,
* Źle spisana umowa niechroniąca naszego interesu – brak możliwości wycofania się lub zasięgnięcia opinii fachowców.
Błędów może być znacznie więcej, ale te już powinny uświadomić Państwu, że nie warto ryzykować ich popełnienia, kierując się najczęściej złudną pokusą "możliwości" zaoszczędzenia na "commission". Czasami kupujący usiłują to zrobić poprzez kupowanie "bezpośrednio" od agenta, który ma listing. Tak naprawdę, nie mając gwarancji, że ów agent będzie ich traktował z należnym profesjonalizmem. Jak ktoś, kto ma reprezentować sprzedających i kupujących, ma być bezstronny i dlaczego miałby preferować kupującego zamiast osobę, która go zatrudniła?
Jaki jest więc wniosek z tego, o czym mówię? Kupujący powinien mieć swojego własnego stałego agenta, który będzie dbał o jego interes (kupującego). Należy też pamiętać, że poprzez podpisanie kontraktu na współpracę przy zakupie nieruchomości również agent ma ważne zobowiązania prawne.
Jak więc przebiega sam proces zakupu? My zwykle zaczynamy od spotkania z klientem u nas w biurze lub w domu (oczywiście możemy też przyjechać do klienta). W czasie tego spotkania tłumaczymy wszystko, krok po kroku łącznie z wszystkimi kosztami związanymi z zakupem. Zwykle kontaktujemy klienta z właściwym mortgage brokerem lub bankiem, by uzyskać jak najlepsze finansowanie. Tłumaczymy znaczenie i rolę prawnika, rozmawiamy o inspekcji domów oraz oczywiście staramy się dowiedzieć jak najwięcej o wymaganiach i potrzebach rodziny, dla której będziemy pracować.
Ponieważ Internet jest obecnie prawie w każdym domu, zwykle po spotkaniu robimy specjalny link z nowościami, które jak tylko wejdą na rynek, trafiają na e-mail klienta.
Tak więc kończąc tę część, chciałbym zaprosić do korzystania z naszych usług. Pomagamy kupić nieruchomości w każdej granicy cenowej i na terenie całego Ontario. Gwarantujemy rzetelny, profesjonalny i przyjazny serwis. Nasze ogromne doświadczenie nie tylko agentów, ale również projektantów i budowniczych domów pozwoli kupującym uniknąć błędów, o których wspominałem wcześniej.
Opowiadałeś o tym, od czego powinniśmy zacząć, chcąc zakupić nieruchomość. Jak wygląda sprawa z planującymi sprzedaż? Co oni powinni zrobić?
Nie będę się wiele różnić, bo powiem, że również najlepiej zacząć od spotkania z agentem real estate. Jak wspomniałem w pierwszej części, kupujący nie płacą "commission". Robią to sprzedający i jest ono wkalkulowane w cenę sprzedaży. Dlatego często sprzedający mają pokusę, by sprzedawać dom na własną rękę lub przy pomocy kompanii, które płacą zredukowane wynagrodzenie agentom. Ponieważ większość kupujących (bo ma to za darmo) pracuje z agentami, a ci będą omijać te domy, w których nie są zapłaceni za serwis – sprzedaż na własną rękę zwykle kończy się fiaskiem. Dlatego warto zatrudnić agenta real estate, który dzięki swojej wiedzy wie, jak zrobić, by jak najwięcej pieniędzy pozostało w Państwa kieszeni.
Zwykle podczas pierwszego spotkania staramy się przedyskutować strategię i proces sprzedaży. Dyskutujemy cenę, co i jak poprawić w domu, czy warto robić "staging", czy nie. Czasami sugerujemy pewne drobne przeróbki czy renowacje. Ostatnio pomogliśmy zorganizować wykończenie i urządzenie basementu – co znacznie podniosło cenę za, którą dom się sprzedał. Dyskutujemy również koszty i oczywiście plany na przyszłość. Co będzie po sprzedaży? To oczywiście jest obecnie bardzo istotne, bo często przy obecnej sytuacji, jeśli dom jest bardzo atrakcyjny i wiemy, że sprzeda się szybko, podejmujemy decyzję, by najpierw kupić, a później sprzedać (by nie pozostać bez dachu nad głową).
To jest tylko ułamek naszego serwisu i mam nadzieję, że da to Państwu do myślenia. Czy warto ryzykować kosztowne pomyłki, czy być może lepiej zaufać komuś, kto ma w tym procesie ponad 20 lat doświadczenia? Mam nadzieję, że będzie to ten drugi przypadek.
Zapraszamy wszystkich zainteresowanych sprzedażą do kontaktu z nami w Starskym 2 lub proszę dzwonić do mnie bezpośrednio na numer 905-278-0007. Jest to dopiero początek sezonu i tak naprawdę to brakuje nieruchomości do sprzedaży. Jest to dobry okres, by uzyskać doskonałą cenę!
Maciek Czapliński
Mississauga
Przede wszystkim: do siego roku! Mimo iż mam pełną świadomość, że tekst ten najprawdopodobniej nie trafi na łamy noworocznego numeru "Gońca", chciałbym złożyć wszystkim szanownym Czytelnikom jak najserdeczniejsze życzenia na nowy rok, czy właśnie po prostu "do siego roku"! Do siego, czyli do następnego.
Z umiłowaniem zacząłem znów używać tej archaicznej, na poły zapomnianej, dziwacznej formy noworocznych życzeń. Zauważyłem, że pomaga mi się ona samemu określić, nawiązać do moich korzeni, a ponadto jest w tych staropolskich życzeniach pewna mądrość, a mianowicie skupienie się na tym, co najbardziej istotne, czyli samej egzystencji. Bogactwo, szczęśliwość, pomyślność wszelkiego rodzaju byłyby bez znaczenia, gdyby nas samych zabrakło. Zatem do siego roku – abyśmy się mogli spotkać w tym samym gronie za rok.
Może "na starość" robię się coraz bardziej nostalgiczny, a może po prostu powinienem następne wakacje spędzić w Polsce, bo coraz bardziej czuję pragnienie określenia się, zdefiniowania kim jestem.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to swoiste rozbicie jaźni bierze się z mojego nomadycznego trybu życia, który sprawia, że nigdzie nie mogę zapuścić korzeni. Jest to po prostu dodatkowy koszt, jaki przychodzi mi płacić za bycie nauczycielem na północy Kanady. Przez ostatnie cztery lata co rok mieszkałem w innym miejscu. Nie dalej jak wczoraj rano (2 stycznia) ruszyłem w ostatni etap mojej kolejnej podróży na północ i od wieczora jestem w nowym rezerwacie.
Piszę "kolejny etap", bo siłą rzeczy podróż musi odbywać się etapami. Najpierw pakowanie najistotniejszych rzeczy w Toronto, wysyłanie czego się da miejscowym Pekaesem (Greyhound Curier Express) na północ, po czym przelot do Thunder Bay (dobrze, że Porter znowu ogłosił promocyjne ceny biletów, dzięki czemu mogłem tam polecieć za zaledwie 130 dol.), wypożyczenie samochodu, odebranie pakunków z dworca i z magazynu (storage unit), przepakowywanie pudeł, opisanie ich na nowo, przewiezienie ich do biura spedycyjnego Wasaya Airways, przesłanie ich na północ (robiąc z samym sobą zakłady, co dojdzie zniszczone, a co dopiero po kilku tygodniach), no i już prawie, prawie wszystko...
Pozostaje lot dwoma maleńkimi samolotami o siedzeniach tak małych i ciasnych, że ledwie się w nie wcisnąłem w swej zimowej kurtce. Byle tylko pogoda była dobra, bo inaczej można utknąć w takim Sioux Lookout na kilka dni.
Dość powiedzieć, że jest to logistyczny koszmar, który na dodatek wiąże się z poważnymi wydatkami. W tym roku wydałem już na tę podróż (właściwie przeprowadzkę) 1681 dolarów – nie licząc paliwa zużytego na wożenie rzeczy to tu, to tam. Oczywiście band (plemię) zwróci mi za bilet lub jego część, a resztę będę próbował odpisać od podatku, co zaowocuje (jak zwykle) burzliwą wymianą "listów miłosnych" pomiędzy mną i urzędem skarbowym (Revenue Canada). Czas, stres, pieniądze na wysłanie listów. Cóż... kolejny "dodatkowy koszt" uczenia na północy.
Prawda jest taka, że w tym roku nieco przesadziłem, wysyłając sobie sporo "zabawek" – narty, rakiety śnieżne, sprzęt hokejowy (łyżwy, ochraniacze, kask etc.), rower z dodatkowym zapasem dętek i opon, sprzęt kuchenny, telewizor. Mógłbym przyjąć postawę minimalisty i pojechać z jednym małym bagażem mieszczącym bieliznę i kilka ubrań na zmianę. Ale będę tu przez sześć miesięcy, z czego cztery w śniegu po pas, więc głupio byłoby nie skorzystać z tego. Poza tym nie ma tu żadnych możliwości rekreacji – nie ma kina, siłowni, basenu, centrum handlowego, restauracji, baru, mój apartament nie ma kablówki czy Internetu, więc siłą rzeczy – trzeba sobie samemu zapewniać rozrywki.
Mimo oczywistych niedogodności związanych z przenosinami – miło było odwiedzić Thunder Bay. Miasto to żyje zupełnie innym rytmem niż Toronto. Ludzie wydają się bardziej zrelaksowani, bardziej ze sobą zżyci. Kilka razy trafiło mi się, że osoba stojąca przede mną w kolejce do kasy ucięła sobie z kasjerką pogawędkę – a to o problemach rodzinnych, a to o planach na Nowy Rok, a to o czym innym.
Nie ma tego tłumu ludzi – tłoczących się z przodu, napierających na nas z tyłu. Zupełnie inaczej się też jeździ... Jakie korki? Gdzie? Chciałem pojechać do kina na seans o 20.00, było już pięć po, kino na drugim końcu miasta... Pojechałem. O 20.22 siedziałem w fotelu, właśnie się kończyły reklamy. Wszystko jakieś takie "normalniejsze".
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7882#sigProId8acf8ca276
Opisy zdjęć
0326 – lot nad północnym Ontario.
0337 – jeden z samolotów firmy Wasaya (Wasaya znaczy „Wschód Słońca”). Pilatus PC-12 zabiera na
pokład do 9 pasażerów.
8056 – powrót z przejażdżki rowerem. -33 stopnie Celsjusza, śnieg i wiatr sprawiły, że była ona krótka.
Ot do sklepu i z powrotem. 20 minut. Nie jeździłem już jakiś czas w takich mrozach i zapomniałem jak to
jest... Największym problemem jest nie to że łańcuch chodzi dosyć topornie, ale to że albo gogle parują i
nic się przez nie nie widzi albo – po ich ściągnięciu – rzęsy górnej powieki przymarzają do dolnej podczas
mrugania, więc... również niczego się nie widzi.
8090 – zima na całego. Dom raczej mało szczelny skoro takie sople.
8060 – przed szkołą wataha bezpańskich psów: stały powód zatargów między nauczycielami i
miejscowymi. Nauczyciele (gdy miejscowi nie patrzą) dokarmiają pieski, miejscowi do nich strzelają.
Dostałem właśnie od wodza pismo zakazujące karmienia psów. Zbierające się w pobliżu szkoły
bezpańskie (i głodne) psy mogą stanowić zagrożenie dla dzieci.
8061 – na prawo szkoła, na lewo moja „piramida mieszkalna”, pośrodku stadko bezpańskich psów.
8067 – samochód sobie tak „przezimuje” aż do wiosny.
8072 – jeden ze znaków w rezerwacie nakłaniający do trzeźwości i nie używania narkotyków.
Po lataniu z Toronto, czy to na lotnisku Pearsona, czy na wyspie, gdzie ochrona mnie zawsze przetrzepie, każe ściągać buty, opróżniać kieszenie do ostatniego centa, wylewać wodę z butelki etc., lot z Thunder Bay na północ to betka.
Na przykład przyniosłem z sobą na lotnisko karabin – nikt mnie nie powalił na podłogę i nie potraktował taserem niczym naszego rodaka w Vancouverze. Nikt nie chciał nawet na ów karabin spojrzeć – ważne jedynie było, bym nie miał przy sobie więcej niż pięć funtów amunicji. Miałem dwa.
Co prawda karabin gdzieś teraz zaginął i będę musiał dzwonić do przewoźnika i się dopytywać, ale wiem, że prędzej czy później się znajdzie. Od świtu (jest 9 rano, gdy piszę te słowa) wylądowały już tu dwa samoloty – słyszę je, bo mieszkam blisko lotniska, dziś będą jeszcze dwa, więc jest spora szansa, że do wieczora karabin tu dotrze.
Skoro mowa o tym, gdzie mieszkam – po raz pierwszy będę zakwaterowany w kompleksie mieszkalnym. Do tej pory zwykle miałem osobny dom, więc cieszę się na coś nowego. Może będę mieszkał z fajnymi ludźmi, czas pokaże. Co do samego lokum, daleki jestem od zachwytu: apartament czekał na mnie brudny, zagracony i stary, niczym opuszczony hotel robotniczy z lat osiemdziesiątych.
Kuchnia i łazienka tak zapuszczone, że aż strach czegoś dotknąć. Zlew w kuchni zatkany. Sedes bez klapy. Dziury w ścianach. Okna zakryte jakąś szmatą. Meble skompletowane jakby z pięciu różnych zestawów, nic do niczego nie pasuje. No i jeszcze będę musiał za te "luksusy" płacić 400 dolarów miesięcznie.
Cóż, życie na północy nie rozpieszcza. W godzinę przeorganizowałem lokum i już wygląda dużo lepiej, na weekend wybiorę się do sklepu – może będą mieli co mi potrzeba, by uczynić to miejsce piękniejszym: nieco szpachlówki, wiadro farby i będzie się jakoś żyło. Może się uda przekonać miejscowych, by mi odpuścili miesiąc czynszu w zamian za "remont".
Sporym plusem jest to, że mieszkam TUŻ przy szkole. Okno swojej klasy widzę z okna mojego apartamentu. Szkoła jest nie dalej niż 20 metrów od budynku, w którym mieszkam. Jak przypominam sobie czasy, gdy z Mississaugi dojeżdżałem do pracy w Scarborough, spędzając po półtorej godziny dziennie (gdy nie było korków) na 401, to czuję się szczęśliwcem.
Oszczędność rzędu 8-10 godzin tygodniowo na samych dojazdach. Około 30 godzin w miesiącu, czyli jakieś 300 w ciągu roku szkolnego. 12 pełnych dób, które spędzę tak, jak na to będę miał ochotę, a nie za kierownicą samochodu, stresując się, że się spóźnię do pracy, albo że jestem zbyt zmęczony, by w ogóle prowadzić. To oczywisty plus mieszkania i pracowania na północy. Jeden z niewielu.
Zdaje mi się, że życie północnego nomada, planowane przez mnie jako coś tymczasowego, może stać się moim udziałem na dłużej, niżbym chciał. Wprowadzony niedawno przez liberałów Bill 115 "Putting Students First Act" reorganizujący szkolnictwo w Ontario dotyczy i mnie, mimo że nie pracuję w żadnym z większych publicznych kuratoriów oświaty (school board). Ustawa 115 nakazuje kuratoriom zatrudnianie na stałe tylko takich nauczycieli, którzy już mają tam staż jako nauczyciele zastępczy. Innymi słowy: wracając z północy z 4-letnim doświadczeniem, mam mniejsze szanse na pracę w Toronto niż ktoś, kto przepracował tam tylko pół roku (po dzień – dwa na raz w różnych szkołach – jako nauczyciel zastępczy). Mam nadzieję, że głupia ustawa zostanie zniesiona, chociaż wiem, że marne są na to szanse. Patrząc przez pryzmat swoich doświadczeń i biorąc pod uwagę nowe prawodawstwo, każdemu nowemu absolwentowi studium nauczycielskiego radziłbym raczej starać się o pracę w miejscu docelowym (Toronto, Mississauga, Thunder Bay etc.), niż iść w moje ślady i tułać się po północy.
Północ może być wspaniałą przygodą, ale przygoda ta jest niesłychanie wyczerpująca pod wieloma względami.
Jeśli dodatkowo wiąże się ona z utrudnieniem znalezienia zatrudnienia na południu – to chyba po prostu nie warto w nią inwestować ni czasu, ni sił.
Listy z nr. 2/2013
Wypowiadając się na temat ogólnego stanu gospodarki i finansów Kanady, mędrcy od czasu do czasu podkreślają, że nieco za prędko rośnie zadłużenie kanadyjskich gospodarstw domowych, i straszą, że będzie źle, albo i jeszcze gorzej, gdy bańka samozadowolenia pęknie i przyjdzie nam spłacać te długi. Trochę prawdy w tym jest, ale jest też w tych ostrzeżeniach trochę panikarstwa. Sytuacja nie jest aż tak groźna, jak można by sądzić.
W 1990 roku wysokość owego zadłużenia ocenianego według wzoru "dług do dochodów" sięgała 84 proc. Dzisiaj przekracza granicę 160 proc. Jest więc podobno dwa razy większe, a więc i dwa razy groźniejsze. Czy aby na pewno?
Spójrzmy na zasady kalkulacji, włączone do tego wzoru. Statystycy biorą ogólną sumę długów, dzielą to przez przeciętne dochody, przeliczają na procenty i gotowe. Proste i wymowne. Niestety, jest to zarazem kalkulacja błędna nie tyle w arytmetyce, co w zastosowaniu wzoru. Chociaż dzięki swej prostocie najbardziej przemawia do wyobraźni konsumenta, którego od czasu do czasu dobrze jest postraszyć.
Tymczasem, nawet tak dobrze znające się na sprawie instytucje jak banki wcale nie korzystają z tego wzoru do oceny naszej zdolności kredytowej i możliwości zaciągania nowych długów. Popularne wyliczenie ma tyleż sensu, co próba przymuszenia klienta, by spłacił całą swoją pożyczkę hipoteczną w ciągu jednego roku. Nie da się tego zrobić. Innymi słowy – próba jest skazana na niepowodzenie, a więc nie ma sensu. Bo jakoś przecież lata całe już się ten młynek kręci i nie tu szukać powodów kolejnych perypetii kredytowych.
Kwestionowany przeze mnie tu wzór pomija bowiem ważny w finansach czynnik czasu. Dług zaciągnięty na pożyczkę hipoteczną jest długiem długoterminowym i nikt nie oczekuje spłacenia go z dochodów wypracowanych w ciągu jednego roku. Ma sens kalkulowanie jego skutków w skali 25 lat, ale nie ma – w skali roku. Tak więc do wzoru należałoby wstawić nie całość pożyczki hipotecznej, lecz tylko koszt obsługi tego zadłużenia. Inaczej, wzór propaguje ocenę stanu finansów klienta jak w poniższym przykładzie:
Klient zaciągnął pożyczkę hipoteczną w wysokości 300 tysięcy dolarów. Jego roczne dochody sięgają zaledwie 100 tysięcy dolarów. Wzór stosowany przez statystyków wykazuje więc proporcjonalną wysokość zadłużenia jako 300 proc. dochodów!
Katastrofa!
A przecież w podobnej (albo i gorszej) sytuacji znajduje się znaczny procent Kanadyjczyków. Jedna z moich znajomych zdołała zaciągnąć pożyczkę hipoteczną w wysokości 200 tysięcy dolarów, dysponując dochodami w wysokości 25.000 dolarów rocznie. Było to ok. 20 lat temu i dzisiaj zbliża się do ostatecznego uregulowania długów. Zdrowy rozsądek pozbawionej wykształcenia finansowego klientki zwyciężył w pojedynku z paniką.
Jak więc ocenić, czy nasz stan zadłużenia jest jeszcze w granicach rozsądku? Wylicz sumę zadłużenia, jakie musisz spłacić w ciągu miesiąca, i podziel przez miesięczny dochód po uregulowaniu podatków. Jeśli wyjdzie ci 30 do 45 proc. – śpij spokojnie. Albo udaj się na zakupy.
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Znad Bałtyku
Napisane przez Aleksander ŁośNie znali się wcześniej. Spotkali się po raz pierwszy w kanadyjskim areszcie imigracyjnym, choć obaj pochodzili z Europy, obaj z byłego Związku Sowieckiego (urodzili się w okresie, kiedy ten stwór miał się jeszcze dobrze, czyli straszył cały świat), obaj z tzw. republik przybałtyckich.
Gedaminus pochodził z Litwy, a konkretnie z Kowna. Imię nadano mu na pamiątkę historycznego wielkiego księcia litewskiego. Był to około 30-letni, przystojny, wysoki mężczyzna, dobrze zbudowany, o jasnej cerze, szatyn. Mówił płynnie w swoim rodzinnym języku, po rosyjsku i dość dobrze po polsku, ale zupełnie nie rozumiał angielskiego, mimo trzyletniego pobytu w Kanadzie. Był kawalerem, ale z dość bogatą przeszłością erotyczną: żył kilkakrotnie w kilkumiesięcznych związkach z różnymi paniami, nie licząc wielu krótszych znajomości.
Konstantin był przeciwieństwem swojego współtowarzysza niedoli. Był może o pięć lat starszy. Był raczej niski, krępy, jasnowłosy. Pochodził z Estonii, ale był Rosjaninem urodzonym w Kazaniu w Tatarstanie. Gdyby nie te jasne włosy, to nawet można by było uznać, że może mieć w sobie trochę krwi tatarskiej. A może i miał, ale te blond włosy to może efekt dalszego zmieszania krwi jego przodków? Mówił oczywiście płynnie po rosyjsku i rozumiał dobrze polski. Angielskiego "nie kumał" mimo siedmioletniego pobytu w Kanadzie. Do tej mieszanki rodowodowej można jeszcze dodać i to, że nosił nazwisko, które mógłby nosić i Polak.
Konstantin, z uwagi na wiek i dłuższy staż w Kanadzie, miał bogatszy życiorys niż jego współtowarzysz. Już w Estonii był ożeniony i rozwiedziony. Związek trwał krótko i nie miał konsekwencji w postaci potomstwa. On, jako Rosjanin, i jego rosyjska żona nie czuli się najlepiej w Estonii, gdzie wprawdzie około 50 proc. mieszkańców stanowią Rosjanie, ale nie oni są już tam gospodarzami. Kazali im się uczyć estońskiego, aby uzyskać obywatelstwo tego kraju. Była to jakby zemsta Estończyków za lata, kiedy we własnym kraju traktowani byli jak obywatele drugiej kategorii.
Konstantin przybył do tej byłej republiki sowieckiej jako poborowy. Z uwagi na niski wzrost został zakwalifikowany do marynarki wojennej, a konkretnie do załogi łodzi podwodnej. Po zakończeniu kilkuletniej służby wojskowej postanowił zostać w Estonii, gdzie mimo wszystko był wyższy poziom życia niż w rejonie, gdzie się urodził i dorastał. Wstąpił do służby nadterminowej i ukończył szkołę podoficerską. Poznał pracownicę z pobliskiej fabryki, pobrali się, mieszkali w komunalnej klitce. Konstantin "za kołnierz nie wylewał", koledzy z floty, a i nowi z pracy, zaczęli wkrótce być bardziej atrakcyjni niż żona, która ciągle zrzędziła, że przychodzi pijany. Po kilku poważniejszych awanturach rozeszli się i rozwiedli. Konstantin jeszcze rok pobył w coraz bardziej nieprzytulnej dla niego Estonii, aż w końcu postanowił odwiedzić kumpla w Kanadzie.
Był to kolega z wojska, który przy pierwszej sposobności, po rozluźnieniu kontroli granic "Sojuza", zwiał do Kanady. Tutaj potraktowany został jako zbieg polityczny i stosunkowo łatwo otrzymał stały pobyt. Obiecał pomóc kumplowi i słowa dotrzymał. Kiedy Konstantin przybył do Ottawy, to kumpel czekał na niego, zabrał do swojego mieszkania, gdzie pili przez trzy dni. Po tym zabrał Konstantina do miejsca swojej pracy, gdzie przedstawił go szefowi – Polakowi, któremu mówił już wcześniej o przylatującym kumplu, któremu chciałby załatwić pracę. Konstantin został przyjęty na próbę. Pracował początkowo tylko u boku swojego kolegi. Były to prace rozbiórkowe, remontowe i budowlane. Konstantin szybko wciągnął się do tej roboty. Z językiem nie miał problemów, bo wszyscy zatrudnieni w tej firmie byli Słowianami. Nie niepokojony przez nikogo Konstantin pracował i bawił się w gronie kolegów z pracy. Głównie były to weekendowe popijawy. Nie myślał za bardzo o przyszłości. Nie odwiedził też urzędu imigracyjnego.
Po trzech latach lepszego i gorszego szczęścia z panienkami i paniami poznał on Kanadyjkę półpolskiego pochodzenia. Przybyła do Kanady jako mała dziewczynka ze swoją matką. Jak mówił Konstantin, matka tej kobiety była prostytutką we Francji, gdzie poznała Francuza, właściciela motelu, i wyszła za niego za mąż. Później związek się rozleciał i kobieta przeniosła się z córką na stałe do Kanady. Mówiły obie płynnie po polsku, ale córka czuła się już bardziej Kanadyjką. Nie wiodło się jej z mężczyznami. Kilka, wydawałoby się, poważniejszych związków rozpadło się. Mając już ponad dwadzieścia pięć lat, czuła, że już najlepsze jej lata mijają. Dlatego też, kiedy poznała na którymś ze spotkań w środowisku słowiańskich imigrantów Konstantina, uznała, że może to być jej dobra szansa. Działała trochę z wyrachowania. Wiedziała, że zarabia dobrze (około czterech tysięcy dolarów miesięcznie, bez podatku) i że może uwić przy nim ciepłe gniazdko.
W konkubinacie żyli przez trzy lata. Konstantin kupił jej dobry samochód, pierścionek z brylantem, piękne obrączki, futro, wyposażył ich wspólne mieszkanie. Pobrali się, ale już w trzy miesiące po ślubie Konstantin wyprowadził się od żony. Uważał, że go wykorzystywała, nie pracowała, chodziła na różne kursy do college'ów. Twierdził, że była dziwką, ale nie rozwijał tego tematu. Żona zarzucała mu, że pije i spędza większość wolnego czasu z kolegami. On natomiast uważał, że jest ona oziębła, nie dba o dom, wyciąga tylko od niego pieniądze. Żałował później, że nie wytrwał dłużej i nie skłonił żony do złożenia wniosku w urzędzie imigracyjnym o sponsorowanie go. Powiedział później: "Byłem za mało cwany". Przeniósł się do Toronto, bo w Ottawie nie miał takich możliwości z pracą jak w Toronto, a nadto chciał zupełnie odseparować się od żony. Pozostawmy ich samym sobie, bo jest to okres, kiedy Gedaminus rozważa w swoim rodzinnym Kownie, co ze sobą zrobić.
Ukończył jakiś tam instytut, jeszcze według modelu sowieckiego. Pracował za grosze. Po zmianach ustrojowych i te marne gorsze nie były gwarantowane. Łapał różne prace, trochę jeździł do Polski na handel, ale nie czuł do tego powołania. W końcu postanowił spróbować szczęścia za oceanem. Środowisko litewskie w Toronto jest dość liczne i prężne. Od znajomych w Kownie dostał adres do ich znajomych w Toronto. Po wylądowaniu zadzwonił do nich, powołując się na ich wspólnych znajomych. Spotkał się z życzliwym przyjęciem. Dostał pokój i znajomi ci pomogli mu znaleźć pracę na budowie. Było ciężko, bo nigdy nie pracował tak ciężko fizycznie. Współpracownikami byli głównie Polacy, Rosjanie i Ukraińcy, a więc nie miał problemu z porozumieniem się z nimi. Pracował w tej firmie przez trzy lata, nie myśląc za bardzo o przyszłości.
W trzy lata po pobycie w Kanadzie przez Gedaminusa i przez taki sam okres pobytu Konstantina w Toronto, zostali obaj aresztowani w tym mieście w zbliżonych okolicznościach. Konstantin jechał z pracy z dwoma kolegami. Zostali zatrzymani przez policję. Po sprawdzeniu dokumentów kierowcy (Polaka) policjanci go aresztowali, bo był poszukiwany przez służby imigracyjne. Został jednak zwolniony tego samego dnia za kaucją. Drugi pasażer był stałym rezydentem Kanady i nie był niepokojony przez policjantów. Kiedy policjanci zwrócili się do Konstantina o okazanie dokumentów, to oświadczył (przy pomocy kolegów), że nie ma przy sobie żadnych dokumentów, co było prawdą. Podał im jednak swoje prawdziwe imię i nazwisko. Po chwili policjanci przyszli do niego i jeszcze raz zapytali, jak się nazywa. Kiedy ponownie podał swoje prawdziwe dane, został aresztowany, bo policjanci sprawdzili przy pomocy pokładowego komputera, że taki osobnik jest od lat poszukiwany przez służby imigracyjne.
Konstantin nie widział o tym, że na jego adres w Ottawie wysłane zostały listy wzywające go do skontaktowania się z tamtejszym urzędem imigracyjnym. Żona go o tym nie powiadamiała. Zresztą nawet jeśliby chciała, to nie znała jego adresu. Kontakt między nimi urwał się przed trzema laty. Nic nie wiedzieli o sobie. Konstantin nie wiedział, czy jest nadal żonaty, czy też żona może w jakiś sposób uzyskała z nim rozwód. Gedaminus też został aresztowany po wylegitymowaniu go przez policjantów, którzy zatrzymali samochód, którym jechał ze swoim kolegą, który miał stały pobyt w Kanadzie. Kolegę wypuścili, a jego zakuli w kajdanki.
Z aresztu obaj powiadomili swoich znajomych o nowym swoim adresie. Zaczęli oni ich odwiedzać. Przynieśli ich rzeczy osobiste, pocieszali i obiecywali pomóc. Obaj też skontaktowali się z adwokatem. Ale nie zamierzali na wstępie wydawać na ten cel ciężko zarobionych pieniędzy. Pierwsza próba wyjścia na wolność po dwóch daniach pobytu w areszcie nie powiodła się. Drugą rundę wygrał najpierw Litwin. Kolega Rosjanin złożył żądaną kaucję w kwocie trzech tysięcy dolarów (przybyło na rozprawę też dwóch kolegów Polaków gotowych do takiego poświęcenia) i już wieczorem świętowano uzyskanie wolności przez kompana.
Na następny dzień odbyła się sprawa Konstantina. Niestety, sędzia nie zgodziła się na wypuszczenie go z aresztu. Na rozprawę imigracyjną Konstantina, dokładnie za tydzień, stawił się jego adwokat i kolega, który musiał złożyć większe zabezpieczenie, bo w kwocie pięciu tysięcy dolarów, za wolność kolegi. W tym kręgu towarzyskim też hucznie świętowano uzyskanie wolności przez kolegę. Obaj bohaterowie wyszli na wolność pod warunkiem, że będą meldować się co dwa tygodnie w urzędzie imigracyjnym, nie mogą pracować (tego warunku oczywiście nie dotrzymali i pracowali aż do końca pobytu w Kanadzie) i po sześciu tygodniach na własny koszt odlecieli, każdy do swojego "przybałtyckiego" kraju.
Aleksander Łoś – Toronto