Władek na Karaibach
Władysław Wagner pętlę wokółziemską zamknął 11 lipca 1939 roku, ale rejs zamierzał zakończyć w miejscu, w którym go rozpoczął: w Gdyni.
Niestety! Wojnę spędził na okrętach wojennych, eskortujących konwoje przez Atlantyk, po wojnie na polecenie emigracyjnego polskiego rządu zajął się przebywającą w Anglii polską młodzieżą, założył szkołę rybołówstwa morskiego.
Gdy do weteranów polskiej armii na Zachodzie dotarły wieści o tym, jak są traktowani przez komunistyczne władze powracający do kraju żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, postanowił nie wracać. Ożenił się z dziewczyną wychowaną, jak większość angielskich dziewczyn, w tradycji morskiej. Mabel wiedziała, czym jest morski zew, ją też "coś" gnało w świat. Na 70-stopowym jachcie "Rubikon" (dar od rodziny królewskiej) wyruszyli do Australii, Władek wiedział, że znajdzie się tam dla nich miejsce. Ale nie dojechali. Po drodze urodziła się Zuzanna (Susan) i trzeba było się zatrzymać. Brytyjskie Wyspy Dziewicze miały być na razie, ale Trellis Bay, zatoczka wysepki Beef, zatrzymała ich na lata. Tu urodził się ich syn – Michał (Michael).
Wladek, jak go tu nazywano, zbudował pierwsze na Wyspach lotnisko, pierwsze domy z kamienia i cegły, niedużą stocznię, połączenie drogowe pomiędzy wyspami Beef i Tortola, dzięki któremu lotnisko nabrało znaczenia, zorganizował szkołę żeglarską dla amerykańskich skautów, słowem wszystko, co w tym wyspiarskim rejonie miało znaczenie, a dodatkowo dostarczało miejsc pracy.
Na kolorowanych przez Mabel zdjęciach widać ich pierwszy dom położony na wzgórzu nad zatoką, wybudowali go sami, z kamieni przeznaczonych na budowę musieli wygotowywać sól morską, żeby kamienie stały się budulcem. Mabel nazwała ten domu "Tamarin", tak też jest podpisane to zdjęcie, i data – 1957.
Na półhektarowej rafie wyłaniającej się ze środka Trellis Bay wybudowali dom z zapleczem kuchennym i nazwali go klubem. Dziś do to miejsce nazywa się "The Last Resort" i jest "mekką" żeglarzy wędrujących po Archipelagu Wysp Dziewiczych.
Był znany i lubiany. Podczas wizyt, które trzeba było tutaj odbyć w ramach przygotowań do uroczystości, poznaliśmy prawie dziewięćdziesięcioletniego Obela Penna, czarnoskórego przyjaciela i wspólnika Władka.
Mieszkali do czasu, aż trzeba było zadbać o przyszłość dorastających dzieci. Wyjechali najpierw na Puerto Rico, a po latach do Stanów. Władysław Wagner zmarł w 1992 roku w Orlando na Florydzie. Tam do dzisiaj mieszka jego żona, Mabel, i ich córka, Susan. Nie opływają w luksusy.
* * *
Pomysł upamiętnienia miejsca poprzez wbudowanie tablicy pamiątkowej na Bellamy Cay rozwijał się przez kilka lat, a realnych kształtów nabrał w 2011 roku. W lutym został powołany komitet organizacyjny w składzie: Jerzy Knabe – komandor Polish Yacht Club w Londynie, Andrzej Piotrowski – prezydent Karaibskiej Republiki Żeglarskiej, Józef Aleksandrowicz – komandor Polsko-Kanadyjskiego Klubu Żeglarskiego "Biały Żagiel", komandor Polish Yachting Association of North America – Krzysztof Kamiński oraz Zbigniew Turkiewicz.
Na początku grudnia 2011 roku, podczas kolejnej wizyty na Wyspach, ustaliliśmy z miejscowymi autorytetami – wydawało się – wszystkie detale dotyczące naszego zlotu. Od tego momentu zaczęły się ostre przygotowania. Najtrudniej było ustalić ceny usług budowlanych oraz koszty poszczególnych imprez w "The Last Resort" i na brzegu zatoki przy "Cyber Cafe". Nie wiedzieliśmy, ile jachtów przypłynie, ilu polskich, czy też polonijnych żeglarzy weźmie w udział naszym zlocie, którego nazwę ustaliliśmy bodajże we wrześniu: "Wagner Sailing Rally 2012".
Trellis Bay należy do Beef Island, którą od największej wyspy Brytyjskich Wysp Dziewiczych – Tortoli – oddziela dwudziestometrowy przesmyk. Miejsce, gdzie dzisiaj jest lotnisko, służyło do wypasu krów (beef), a nad zatoczką porośniętą chaszczami wybijały się drzewa, podobne do naszej akacji, to – tamarin, ale w jakiejś endemicznej, jedynej w swoim gatunku, formie. Na brzegu zatoki stawiano szopy (trellis) służące pasterzom i rybakom. Z tych drzew, a raczej z ich gałęzi wcale nieprostych, nieraz nieprawdopodobnie pokręconych, ale również niespotykanie mocnych, uzyskiwano materiał do budowy łodzi żaglowych, jedynych swego rodzaju w rejonie Karaibów, żaglówek typu sloop, zwanych "The Tortola Boats". W 1834 roku wraz z likwidacją na Karaibach niewolnictwa, plantacje cukrowe utraciły racje ekonomiczne. Jedynym tutejszym przemysłem, który mógł podbić Karaiby, były łodzie żaglowe z Tortoli. Niewielka stocznia Władysława Wagnera rozwinęła budowę łodzi na skalę niemal przemysłową.
I oto ten dzień, 20 stycznia 2012. Wczesne popołudnie. Wpływamy do zatoki i mam duszę na ramieniu. Czy to się uda? Czy wszystko przemyślałem? Czy nie będzie jakiejś nawalanki ze strony gospodarzy? No i z naszej strony. Z niepokojem patrzę na Bellamy Cay, usiłuję wypatrzyć maszt i postument. Przez lornetkę widzę dwóch ludzi kręcących się w miejscu, gdzie powinien być, ale niczego tam nie widzę poza dwoma ludźmi. Nie pozostaje mi nic innego, jak zachować zimną krew.
Zaskoczony liczbą polskich flag, próbuję je policzyć i nagle – radość ogromna: "Husaria" dotarła na czas. Z tablicą, która odbyła niesamowitą drogę: z Nowego Jorku, poprzez Panamę, gdzie zaokrętowała się wraz z jej fundatorem, Januszem Kędzierskim, poprzez Morze Karaibskie. Jeszcze przed kilkoma godzinami słyszałem głos Tośka Kantora, jak rozpaczliwe wywoływał "Husarię" przez radio; wydawało się, że są jeszcze gdzieś daleko, że mogą nie zdążyć. Podziw budzi ten niezwykły, liczący ponad sześć tysięcy mil morskich, rejs.
Widzę załogi z torontońskiego "Białego Żagla", kilku żeglarzy z hamiltońskiego klubu "Zawisza Czarny", znajome twarze żeglarzy, z którymi od lat spotykam się na Georgian Bay i na naszym jeziorze Ontario. Kotwicę rzuca "Kedyw" z Nowego Jorku i niedaleko katamaran "Santa Maria" ze Szczecina. Coraz nas więcej.
Przy naszym prowizorycznym biurze WSR 2012 spotykam przyjaciół sprzed lat: Jacka Sołtysa – przypłynął z Baltimore, od lat uczestniczy w organizacji żeglarskich spotkań na Wschodnim Wybrzeżu "Polonia Randevous", oraz Andrzeja Gruszkę, past-komadora polonijnego nowojorskiego klubu żeglarskiego. To z nim, między innymi, przed 15 laty zakładaliśmy Polish Yachting Association of North America (PYANA). Pojawia się Krzysiek Sierant, przypłynął również z Nowego Jorku, jest – co najmniej od piętnastu lat – redaktorem znakomitego pisma polonijnego "Żeglarz".
Ruszam na Bellamy Cay. Przy miejscu na pomnik pracuje Jeff z pomocnikiem. Znamy się od miesiąca, jest pracownikiem "The Last Resort", muzykiem, barmanem, prawą ręką Bena właściciela wysepki. Jest i Ben. I jeszcze dwóch chłopaków z muzycznego zespołu. Budują postument. Właściwie już skończyli, baza pod maszt jest gotowa od dwóch dni, ławki będą gotowe jutro. Mam się nie martwić, wszystko będzie na czas. Gdzie maszt? Tam, za domem. Rzeczywiście jest. Typowy jachtowy maszt, z salingiem i linkami flagowymi. Jutro stanie na swoim miejscu, dziś beton jest za świeży. Uśmiechnięci, życzliwi i absolutnie spokojni. Żaden z nich nie ma zegarka. To tylko ja patrzę na zegarek bez przerwy, taki mój kanadyjski zwyczaj. Będę tu jutro o siódmej rano, mówię. Po co? Zdążymy.
Nie mam wyboru, wracam na jacht. I nagle przed moimi oczami wyrasta jeden z najpiękniejszych polskich żaglowców, płynie w poprzek zatoki w poszukiwaniu miejsca do zakotwiczenia. Pilnuję, żeby mi serce nie wyskoczyło z radości.
PIERWSZY DZIEŃ
Uroczystość
Oczywiście, że byłem tam o siódmej rano. Cała kelnersko-muzyczno-barowa ekipa "The Last Resort" szlifowała drewniane siedziska ławek. Wcale się mną ani moim zegarkiem nie przejmowali. Skończyli o jedenastej. W południe polakierowali ławki. Zabronili siadać. Od dziesiątej szukali odtwarzacza CD, znaleźli, odkurzony – zadziałał. Głośniki, kable, wzmacniacze. O wpół do pierwszej puszczam polskie pieśni patriotyczne. Do pomostu Bellamy Cay podpływają dziesiątki dinghi. Eleganckie żeglarskie garnitury: białe spodnie, granatowe dwurzędowe marynarki z emblematami klubów, białe koszule, krawaty... Harcerze z Nowego Jorku w mundurach. Staropolskie ubiory Bractwa Wybrzeża i paradne Karaibskiej Republiki Żeglarskiej. Większość w niebieskich koszulkach z logo "Wagner Sailing Rally 2012".
Około godziny pierwszej do pomostu podpływa łódź wiosłowa z marynarzami, którzy delikatnie przenoszą tablicę, montują ją na postumencie i zakrywają biało-czerwoną flagą. Czekamy na gości.
Janusz Kędzierski przez głośniki sprawdza obecność. Ilu nas jest? Z Nowego Jorku?! Głośny krzyk. Z Chicago?! Mniej głośny, ale słychać. Z Toronto?! Dachówki spadają z Last Resort. Z Polski?! Też głośno.
Gości honorowych przywożą na wysepkę łodzie "The Last Resort". Jurek Knabe, komandor "Wagner Sailing Rally 2012", wita ich i nas wszystkich. Na maszt, jako pierwsza, wyjeżdża biało-czerwona flaga państwowa. Nad Trellis Bay rozlega się polski hymn. "Jeszcze Polska nie zginęła..." usłyszał Władek nad swoim domem na Bellamy Cay. Był z nami, czułem to... Na maszt wyjeżdża flaga Brytyjskich Wysp Dziewiczych, rozlega się hymn "Boże chroń królową...".
Odsłaniamy tablicę, na niej napis w obu językach: "Władek Wagner 1912–1992. Pierwszy Polak, który opłynął świat w latach 1932–1939. Po wojnie zamieszkał przy Trellis Bay, nie chcąc wracać do Polski opanowanej przez komunistów. Pamięć o Nim żyje tutaj i w Ojczyźnie. 2012 Żeglarze".
Władek wprowadził jacht "Rubikon" do zatoki Trellis we wrześniu 1949 roku, gdy była otoczona chaszczami, resztkami jakichś szałasów, ale na pewno jej widok i położenie zachęciły go, by tu rzucić kotwicę na ładnych parę lat. Co go tu zatrzymało? Czy może oczami wyobraźni mógł usłyszeć hymn polski odegrany tutaj na jego cześć 63 lata później?
Koktajl na żaglowcu "Fryderyk Chopin" to cały ceremoniał. Najpierw byli podejmowani osobiście przez Kapitana oficjalni goście WSR2012, a następnie, gdy do burty "Chopina" zaczęły podpływać dinghi z załogami jachtów, uczestników WSR, na żaglowcu podawano wino i przekąski. Można było zwiedzać cały żaglowiec niemal od zęzy aż do topu masztów (na szczęście nie wszyscy mieli na to ochotę). Problemem dla wielu była sznurowa drabinka zwisająca z wysokiej burty żaglowca, łącząca pokład z rozhuśtaną falami łódeczką, różnie się też ta przygoda kończyła. Było na co popatrzeć.
Party w "Cyber Cafe"
"Welcome to the Wladek Wagner Memorial Party" – ogłaszał Jeremy Wright, właściciel "Cyber Café", zawsze otwartej na wszystkie strony świata kawiarenki, leżącej na samym brzegu Trellis Bay. Jeremy jest Anglikiem, pewnie trochę nietypowym, bo jest zawsze radosny, otwarty "na oścież" jak jego kawiarenka, z sercem na dłoni. Od początku we wszystkim nam pomagał, organizował dla nas kontakty, angażował się w rozmowy, podpowiadał, radził i częstował świetnymi drinkami. Sąsiadem "Cyber Cafe" na brzegu Trellis Bay jest "Aragon Studio", pracownia sztuki praktycznej, metaloplastyki, malarstwa i wszelakich pamiątek w bardzo dobrym guście. Placyk pomiędzy "Cyber Cafe" i "Aragon Studio" doskonale nadaje się na duże party i zapewne często do tego służy. Na placyku oraz w wodzie umieszczono, sporządzone przez "Aragon Studio", dwumetrowej średnicy ażurowe kule z metaloplastyki, obrazujące tancerzy, wnętrze jest puste i służy jako wielkie palenisko.
Proszę o odrobinę wyobraźni (tych, którzy tam z nami nie byli): karaibska muzyka na żywo, ogień płonący w kulach na wodzie, kolorowo wystrojeni tancerze na szczudłach (tańce karaibskich duchów), noc, ciepło, w zatoce widać światła jachtów... i my, tańczący, gadający, drinkujący, rozbawieni. Do tego świetna kuchnia i... tak do rana.
DRUGI DZIEŃ
Żeglarska msza
Polski ksiądz o. Andrzej Szorc – redemptorysta przypłynął do nas promem z wyspy St. Croix. Jest jednym z czterech lub pięciu polskich misjonarzy w Basenie Morza Karaibskiego i było to wielkie wyróżnienie i szczęście, że to właśnie jemu przypadło celebrowanie eucharystii dla polskich żeglarzy i dla Wagnera, na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, w miejscu jakże odległym od Polski, a jakże z Polską związanym.
Parada Polskich Jachtów
Bryg "Fryderyk Chopin" rzucił kotwicę na zewnątrz zatoki. Kolumna jachtów formuje się za "Husarią". Z zatoki wypływaliśmy obok siebie, za sobą, w większości jachty w gali banderowej, całe załogi na pokładzie, wszędzie radość i zdumienie, kiedy zobaczyliśmy, że ten sznurek polskich jachtów ma ponad kilometr długości: gdy pierwsze jachty opływały "Chopina", ostatnie jeszcze z zatoki nie wypłynęły. Na STS "Fryderyk Chopin" też było świątecznie: udekorowany w galę banderową, z całą załogą na burtach, witał każdy jacht rykiem syreny i flagowym salutem. Machamy do siebie, krzyczymy, wszyscy wzruszeni, bo nie sposób oprzeć się wrażeniu, że dzieje się coś niezwykłego: tak daleko od Kraju, i tak wielkie żeglarskie świętowanie.
"Fryderyk Chopin" nabierał rozpędu, goniliśmy go może przez kwadrans, jeszcze raz usłyszeliśmy syrenę i – oni popłynęli do domu, a my z powrotem na naszą Trellis Bay.
Do zobaczenia 8 lipca 2012 roku w Gdyni, w miejscu, z którego przed osiemdziesięciu laty Władysław Wagner wyruszył w ten Wielki Rejs.
Zbigniew Turkiewicz
Dalszy ciąg opowieści o Wielkim Rejsie Wagnera już za tydzień