South Quay, Great Yarmouth, Anglia
5 września 2012 roku, godz. 12.00
http://www.goniec24.com/goniec-zycie-polonijne/item/1234-zako%c5%84czyli%c5%9bmy-rejs-wagnera#sigProId6df82b6e40
Na wybrzeże, przy którym stoi przycumowana Zjawa IV, wychodzi, ubrany w czerwony surdut, Town Crier – Herold Miasta Great Yarmouth. Ogromnym dzwonem, który – wydaje się – z trudem podnosi, wydzwania trzykrotne sygnały, po czym donośnym głosem wzywa marynarza Władysława Wagnera, przez chwilę jakby wyczekuje, aż się ów marynarz pojawi, ale widząc bezskuteczność wołania, nadal głośno wołając, opowiada historię wielkiego rejsu polskiego żeglarza.
Wzdłuż burt Zjawy IV stoją w dwuszeregu polscy harcerze, obok studenci miejscowej Szkoły Rybołówstwa Morskiego z profesorami. Jest pani mer miasta Great Yarmouth, przybyli dyplomaci z polskiej ambasady w Londynie wraz z Konsulem Generalnym, członkowie Polish Yacht Club z Londynu, wiele innych ludzi, których nie znam, ale wyraźnie uczestniczących w uroczystości.
Kiedy cichną śpiewne wołanie Herolda – głos zabiera pani mer miasta, wita polskiego konsula, wita załogę jachtu Zjawa IV, a następnie odczytuje list od Mabel Wagner, żony Władysława, nadesłany specjalnie na tę uroczystość.
Przed dwuszereg harcerzy wychodzi Piotr Cichy, kapitan Zjawy IV, którego wiek i pozycja budzą zdumienie. Ma 23 lata, a kapitanem jest już od pięciu lat. Kapitan składa meldunek o gotowości harcerskiego jachtu Zjawa IV do rejsu z Great Yarmouth do Gdyni, którym symbolicznie zostanie zakończony wokółziemski rejs Władysława Wagnera.
W tym rejsie jestem w załodze Zjawy IV. W harcerskiej załodze na harcerskim jachcie. Starszy pan pośród harcerzy.
Nadzwyczajny zbieg okoliczności spowodował, że znalazłem się tutaj w kluczowym momencie uroczystości Roku Wagnerowskiego. Kiedy przed dziesięciu laty na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych po raz pierwszy zetknąłem się z historią Władysława Wagnera, pierwszego polskiego żeglarza, który opłynął świat, w najśmielszych marzeniach nie zakładałem, że rangę tego wydarzenia, jakby zapomnianego przez najnowsze dzieje Polski, uda się odbudować, że uda się nie tylko ocalić od zapomnienia tego polskiego żeglarza, ale nadać temu wydarzeniu charakter wielkiej, trwającej kilka miesięcy, uroczystości.
Udało się.
Ale – zacznijmy od początku...
Port Gdynia, 8 lipca 1932
Wieczorem, w porze, gdy światło zachodzącego słońca rysuje wyraźnie kształty łodzi, masztów, lin i twarzy ludzi, trochę zatroskanych, ale radosnych, dwaj młodzi żeglarze ściskali dłonie tych, którzy przyszli ich pożegnać, przyjaciół, którzy też może kiedyś popłyną, ale jeszcze nie teraz.
Była tam Ela – siostra Rudolfa Korniowskiego, był Wiesiek Szczepkowski, bliski kolega Władka, był Czesław Zabrodzki, przyjaciel Władka i przyboczny z drużyny harcerskiej, był Gerard Knoff – szkolny kolega Władka, Pomorzanin, który też zawsze marzył o wyprawie w morze; był też brat Władka – Janek. Nikt z nich nie wiedział, że uczestniczą w wydarzeniu historycznym, którego wielkość odkryjemy i uczcimy dokładnie w tym samym miejscu po 80 latach.
Oddali cumy, aby w morze wejść przed ciemnością.
Wiatru było niewiele, ale światło wieczoru wyraźnie pokazało biel otwierającego się grota i napis na rufie odchodzącego w morze jachtu: "ZJAWA" i poniżej: "Gdynia".
Załogę stanowiło dwóch żeglarzy: niespełna 20-letni Władysław Wagner – kapitan jachtu, harcerz, drużynowy Morskiej Drużyny Harcerskiej im. Króla Jana III Sobieskiego, oraz Rudolf Korniowski, kolega Władka, bardziej malarz niż żeglarz. Wyruszali w świat, chyba nie bardzo zdając sobie z tego sprawę. Jacht miał 29 stóp długości, jeden maszt i dwa żagle (slup), przebudowany został i przystosowany do morskiej żeglugi przez harcerzy na bazie drewnianej szalupy, odkupionej przez ojca Władka od budowniczych portu Gdynia za 20 złotych.
Kalendarium Rejsu Wagnera 1932–39
Sprzęt nawigacyjny, jaki znajdował się na pokładzie Zjawy, stanowiła harcerska busola, czyli niezbyt dokładny kompas, oraz kilka map Bałtyku. Skromnie, jak na tego typu rejs i jeden Pan Bóg wie, jakim cudem z takim wyposażeniem dopływali do poszczególnych portów, dokładnie gdzie chcieli. Tylko na początku pomylili wyspę Bornholm ze Szwecją, potem szło łatwiej. W pierwszy kompas morski zaopatrzyli się w Goeteborgu (Szwecja), tuż przed wyjściem z Bałtyku na Morze Północne.
Kiedy dopłynęli do Aalborg w Danii, Władek wysłał do rodziców telegram: "Dobra pogoda. Planuję dotrzeć do Calais, Francja". Nie odważył się napisać, co rzeczywiście planuje, do tego czasu Zjawa i obaj żeglarze dostali tęgi wycisk od morza i poczuli się mocni. Morze, nie szczędząc im silnych sztormów, najwyraźniej ich polubiło. Z Calais ruszyli dalej.
19 grudnia 1932 roku dotarli do Lizbony. Tam spędzili święta, ponaprawiali, co się dało, uciułali trochę pieniędzy (Rudolf malował obrazki, Władek pisał artykuły), dobrali załoganta (Olaf Frydson, pracownik polskiej ambasady), zaopatrzyli jacht w co trzeba do podróży i, po trzykrotnych próbach pokonania przybrzeżnego sztormu, 1 stycznia 1933 roku ruszyli w morze.
13 stycznia weszli do portu w Rabacie (Maroko), 16 stycznia już byli w Casablance (również Maroko), potem odwiedzili porty Magador (nadal Maroko) i Port Etienne w Mauretanii i wreszcie 15 marca zatrzymali się na dłuższy popas w Dakarze (Senegal), aby przygotować jacht do "skoku przez Atlantyk". W remoncie jachtu pomogła im francuska marynarka wojenna, najwyraźniej zamierzenie chłopców zyskało już rozgłos. Jacht, przebudowany według Władka przemyśleń, otrzymał drugi maszt, bukszpryt i wydłużoną rufę, i stał się keczem. Miał być szybszy, wygodniejszy i mocniejszy. Życie pokaże, że nie wszystko idzie zgodnie z zamiarami.
W Atlantyk ruszli 21 kwietnia i po wielu morskich przejściach, po utracie bukszprytu, dobudowanej rufy i dodatkowego masztu – 28 maja dotarli do Brazylii, to znaczy do miejsca pomiędzy wyspą Maraca i rzeką Conami. Nawigacja prowadzona "metodą zliczeniową", która sama w sobie przewiduje spory błąd, pozbawiona szans na jakąkolwiek precyzję (nadal tylko kompas), dała błąd wynoszący zaledwie 60 mil morskich, co należy uznać za sukces. Niewiele brakowało, a na tym wyprawa by się zakończyła: nieopatrznie we dwóch, Władek i Frydson, wybrali się na prowizorycznej tratwie na brzeg, aby sprawdzić, gdzie są; rzuceni przez przybojową falę na mangrowy las stracili tratwę i noc przebyli w bagnistych krzakach, pośród miliardów, żywcem pożerających ich komarów, a następnego dnia ledwie zipiąc powrócili na jacht, zakotwiczony na bezpiecznej głębszej wodzie. Już wiedzieli, że są na pewno w Ameryce. Przed malarią uratował ich siedmiogodzinny crawl w słonej wodzie. Podczas pierwszego postoju w Brazylii, na wyspie Belem do Para, Rudolf, zafascynowany urodą Brazylijek, opuścił jacht. Władka i Frydsona nadal fascynowało bardziej morze.
Dalsze żeglowanie poprowadziło ich poprzez Gujanę, Trynidad, Antyle Holenderskie i Kolumbię do Panamy. Przed Colon, panamskim portem, z którego wyrusza się w Kanał, Zjawa zaczęła się rozsypywać. Najwyraźniej miała już dość morskiej przygody, bardzo chciała odpocząć. Kiedy, 3 grudnia 1933 roku, zaryła wreszcie w piasek panamskiej plaży, nie było żadnych szans na odbudowę. Ale udało się ją sprzedać za niewielkie, ale wystarczające na nowy kadłub, pieniądze. Obaj żeglarze rozstali się i Władek przystąpił do budowy Zjawy II sam.
Wodował ją, ale jeszcze bez wnętrza i pokładu, 4 lutego 1934 roku, a wszystko za sprawą honorariów za artykuły o rejsie, które pisał do polonijnej prasy w Chicago i do Polski. Z Warszawy nadeszła też nominacja Władka na oficjalnego reprezentanta ZHP.
Wybudowanie pełnomorskiego jachtu zabrało mu jedenaście miesięcy. Większość prac wykonał sam. 4 grudnia 1934 roku, przepływający akurat tam w rejsie dookoła świata żaglowiec "Dar Pomorza" wziął Zjawę II na hol i przeciągnął na druga stronę Kanału Panamskiego. Cieśla z "Daru Pomorza" oraz kilku Władka kolegów z Gdyni, którzy byli już studentami Wyższej Szkoły Morskiej, włączyli się do prac wykończeniowych na Zjawie II.
Do załogi Zjawy II dołączył Stanisław Pawlica, Polak, obieżyświat, załogant... no, taki sobie. Wyruszyli po paru dniach i w pierwszym sztormie stracili top masztu. Zatrzymali się na bezludnej Wyspie Gorgona (Kolumbia), gdzie rosły proste, wysokie drzewa. Nadawały się na maszt.
27 stycznia dotarli do Libartad w Ekwadorze, tam przygotowali jacht do drogi przez Pacyfik i wyruszyli w stronę Oceanii gdzie dotarli po 56 dniach żeglowania w silnych i słabych wiatrach, w sztormach i w - o wiele gorszej od sztormów - ciszy, która przez dwa tygodnie doprowadzała ich do szału. Wytrwali i na Wyspach Cooka w Polinezji witano ich jak bohaterów, niezwykle entuzjastycznie, barwnie i trochę długo; musieli w końcu z tego raju na ziemi salwować się ucieczką.
23 czerwca dopłynęli do wysp Pago Pago w Polinezji Amerykańskiej, a 11 lipca do wyspy Fidżi. Prędko ruszyli dalej i niebawem, bo już następnego dnia, po silnym sztormie, powrócili ze złamanym bomem. Tym razem najpewniej Opatrzność złamała im ten bom: następnego dnia w porcie Zjawa II zaczęła tonąć. Władek z Pawlicą z trudem uratowali z jachtu sprzęt i część żywności, ale jachtu nie udało się uratować, dno Zjawy II zostało dosłownie pożarte przez świdraki, robale, które w morzach południowych osiągają często długość 16 centymetrów i są głodne.
To już 11 lipca 1935. Władek rozstaje się z Pawlicą i statkiem wyrusza do Australii, gdzie jest serdecznie witany przez Polonię. W ciągu kilku miesięcy, przy pomocy australijskich przyjaciół oraz dzięki honorariom, gromadzi fundusze na budowę kolejnej, trzeciej Zjawy. Decyduje się powrócić do Ameryki Południowej, do Ekwadoru, o którym wie, że rośnie tam czerwony dąb, którego nie lubią świdraki, i że jest tam tradycja budowania drewnianych statków. Plany Zjawy III rysuje w kabinie rejsowego statku, w drodze do Ekwadoru. Ma to być 50-stopowy, dwumasztowy jol bermudzki.
Stocznię, skłonną wybudować jacht za możliwą dla Władka cenę i pod jego nadzorem, nie bez trudu znajduje w Guayaquili (Ekwador), pewnie tylko dlatego, że właścicielem jest Czech, bratnia dusza, też trochę taki żeglarz-marzyciel. Prace rozpoczęły się we wrześniu 1936 roku i trwały do czerwca 1937 roku. Kiedy zabrakło pieniędzy i Władkowi zaczęła doskwierać samotność, pojawił się pan Kondratowicz, którego poznał w Australii, który zamierzał zainwestować w Ameryce Południowej w kamienie szlachetne, ale doszedł do wniosku, że pozostanie z Władkiem, dokończą razem budowę Zjawy III i razem żeglując przez Pacyfik, powrócą do Australii. Tak też się stało.
Ekwador pożegnali 19 lipca 1937 roku. Władek po raz drugi pokonywał przestworza Oceanu Spokojnego, ale tym razem nieco inną trasą, bardziej na południe, poprzez Oceanię. Na wyspy Bora Bora dotarli 18 września. Do Sydney – 5 listopada 1937 roku. To było wielkie święto dumy australijskiej Polonii, która witała Władysława Wagnera, już wielkiego polskiego żeglarza. Rozpoczął się czas przygotowania do ostatniego etapu wokółziemskiego rejsu – do Polski.
Dalszy ciąg za tydzień
Zbigniew Turkiewicz