Tętent koni… jest zbiorem trzech opowiadań. Pierwsze: Ludzie dzikich stepów, przenosi nas w czasy bardzo odległe, ponad 5000 lat temu w stepy Kazachstanu zamieszkiwane przez plemiona pasterskie i wojownicze – przodków wielu ludów europejskich. Według własnych mitów byli oni pierwszymi odkrywcami sposobu krzesania ognia, któremu oddawali boską cześć.
Byli też pierwszymi, którzy oswoili i udomowili nieposkromione dotychczas, szybkie jak wiatr stworzenie stepowe, jakim jest koń. Następnie zaś, wziąwszy pomysł wozu od bardziej południowych ludów, udoskonalili koło poprzez dodanie szprych i stworzyli lekki, niezwykle szybki rydwan bojowy, zaprzężony w udomowionego wcześniej konia. Na tych rydwanach dokonali inwazji olbrzymich obszarów Euroazji i stworzyli w ten sposób podwaliny całej, obecnie ogromnej rodziny narodów starego świata. Pierwsze opowiadanie spowite jest w mity, szamańskie czary, dawne wierzenia, prastary stepowy obyczaj i wątek romansowy. Drugie: Idę oto w delegację, jest kontrastowe w stosunku do pierwszego. Jego akcja dzieje się na tych samych terenach, lecz w zupełnie innym czasie – w okresie dzieciństwa i młodości autora. Zawiera ono satyryczny i banalny wątek fabularny o młodzieńcu starającym się dostać kilka dni wolnego na ślub swojej siostry, którego kołchozowi biurokraci zmuszają do wyjazdu w delegację. Trzecie wreszcie i ostatnie opowiadanie: Trzy garści srebra i miedzi, przenosi nas w początkowe lata XVII wieku, do polsko-litewskiego państwa związkowego – Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Oto w spokojne wiejskie życie drobnoszlacheckiej rodziny wdzierają się wichry historii – polskie i litewskie. Autor czyni wiele, aby przedstawić racje obu stron. Niebagatelną rolę w tym konflikcie, zdaniem Diaczyńskiego, i towarzyszącej mu polemice politycznej odgrywały sprawy wolności sumienia i wyznania, a także sprzeczne ze sobą wizję kształtu religijnego i politycznego państwa. Kwestie te nie przeminęły wcale wraz z przemijaniem stuleci. Wręcz przeciwnie, wiele z nich wykazuje i dzisiaj zadziwiającą aktualność.
Ostatnie opowiadanie rozgrywa się w strefie rubieży etnograficznej, na peryferiach ówczesnej Sandomierszczyzny. Dochodzi tam do pojawienia się nowej kategorii wyznaniowej – tzw. unitów, definiującej się całkiem na nowo jako składnik wielonarodowego społeczeństwa dawnej Rzeczypospolitej i powoli wrastającej w polską wspólnotę narodową. Mowa dawnych bohaterów jest tam dosadna, jędrna i urodziwa zarówno w swej rubaszności, jak i w ówczesnych formach grzecznościowych.
Opowiadania Anatola Diaczyńskiego trafią zapewne do gustu wszystkim czytelnikom – zwłaszcza na tle egzotycznych dzisiaj dla nas ubiorów, kulinariów, ubarwiających żywy i wartki tok opowiadania. Martwi natomiast zapowiedź, że jest to jego najprawdopodobniej ostatnia książka: Po prostu w tych warunkach, które stworzono w naszej demokratycznej Polsce dla ludzi twórczych, dla literatów, nie ma sensu tworzyć. Jak to się potocznie mówi, nie opłaca się! Sądźcie Państwo sami. Autor, chociażby ja, wkłada ogromny wysiłek w napisanie swej kolejnej książki. Dla mnie, w dodatku, nadal łatwiej najpierw pisać książkę po rosyjsku. Więc piszę. Potem trzeba ją tłumaczyć. Na tłumaczy pieniędzy nie mam, toteż tłumaczę ją sam na język polski. W żadnej szkole nie miałem możliwości uczyć się polskiego, ani jednego dnia, więc tłumaczę z błędami… Najtrudniejsze w całej tej literackiej pracy jest poszukiwanie sponsorów. W mojej pięknej Stalowej Woli nikt się nie kwapi zostać sponsorem. Ani urzędnicy, ani biznesmeni. Z wielkim więc trudem uda się uzbierać trochę pieniędzy najwyżej na 300-500 egzemplarzy. Potem też sam autor wielokrotnie, przez wiele miesięcy, musi dzwonić, pisać, jeździć do bibliotek, innych ośrodków kultury, aby w końcu zorganizować gdzieś spotkanie autorskie i zarobić jakiś grosz… W końcu powiedziałem sam do siebie: Człowieku starczy! To co musiałeś napisać, przede wszystkim o losie i życiu twoich kazachstańskich ziomków – Polaków, napisałeś…. Cóż, niech więc przebaczą mi moi czytelnicy…
Tekst i zdjęcia
Leszek Wątróbski