Turystyka
Botswana jest krajem w środku kontynentu i liczy około 2,5 miliona mieszkańców. Jest krajem bardzo nastawionym na turystykę, bo ma ku temu bardzo dobre warunki naturalne. W porównaniu do Namibii, gdzie dominowały głównie pustynie, krajobraz jest zdecydowanie inny. Widzi się więcej zieleni i zwierząt. W obrębie Botswany utworzono bardzo wiele ogromnych parków narodowych, które są prawdziwym skarbem tego kraju. Liczni turyści z całego świata przyjeżdżają tu na safari (głównie fotograficzne) i widać, że to jest traktowane przez lokalnych mieszkańców jako ważne źródło dochodu.
Gdy dotarliśmy do Maun, czekało na nas do wyboru kilka atrakcji. Jedną z nich był lot nad deltą rzeki Okavango. Delta jest uznana przez UNESCO jako jedno z bardzo specjalnych miejsc, które należy chronić. Dużą część roku delta Okavango przypomina moczary. Ale po opadach deszczy w górach Angoli (w styczniu i lutym), woda spływa prawie 1200 km (zajmuje to koło miesiąca) i tereny delty zostają zalane.
Nie będzie to rzecz o Mongolii, bowiem jurta najczęściej kojarzy się z wojłokowym namiotem mongolskich nomadów. Jurty, czy raczej jurtopodobne konstrukcje z ocieplonego plastyku Parks Canada zaadoptowało już dość dawno temu. Członkowie istniejącego już 20 lat Polonijnego Klubu Turystycznego “Koliba”, na przestrzeni lat korzystali kilkakrotnie z takich zimowych schronisk. Takie turystyczne jurty można znaleźć w kilku atrakcyjnych parkach prowincyjnych Ontario, co daje mieszczuchom okazje do podziwiania uroków kanadyjskiej, mrozem uśpionej przyrody.
Tak jak w ubiegłym roku, udało się zarezerwować jurtę w Silent Lake Prowincial Park, gdzie wcześniej byliśmy kilka razy. Park Silent Lake jest położony na południowym skraju geologicznej tarczy kanadyjskiej nieco na południe od Parku Algounqin. W kategorii parków Ontario jest strefą naturalnego środowiska z bogatym drzewostanem lasów strefy mieszanej, gdzie dominują czerwone dęby, cykuty i świerki kanadyjskie.Na terenie parku znajdzie się spore jezioro Silent Lake i kilka mniejszych będących rezerwatami przyrody.
Jak wspomniałem w poprzednim odcinku migawek z Afryki, podróż z Kapsztadu do Zimbabwe odbywaliśmy (niekoniecznie ku naszemu zadowoleniu) autobusem. Kiedy zobaczyliśmy ten dość „zmęczony” pojazd, zachwytów nie było. Krytyka była powszechna, szczególnie, że autobus pojawił się wraz z naszym nowym przewodnikiem – Romanem. To jemu w pierwszej kolejności dostało się za „murzyński autobus’ - jak ktoś z grupy to określił. Roman ze stoickim spokojem wziął wszystkie komentarze „na klatę” i kiedy wreszcie udało się upchać bagaże i uczestników wycieczki w autobusie – ruszyliśmy w drogę.
Roman, który mieszka w RPA od 1982 roku i od wielu lat pilotuje liczne wycieczki po Afryce ze spokojem praktyka wytłumaczył nam dlaczego taki, a nie inny pojazd wybrał na drogę. Otóż jak się później okazało, drogi na terenie RPA są na ogół dobre i utwardzone. Inaczej sprawa wygląda w Namibii, Botswanie i Zimbabwe. Wiele tamtejszych dróg to utwardzony tłuczeń, często tylko ujeżdżony piasek. Wyboje i kurz. Żaden inny autobus by takich dróg nie wytrzymał i utknęlibyśmy po drodze „w luksusie”, ale bez szansy na dojechanie do celu.
Kiedy byłem asystentem na wydziale wrocławskiej architektury miałem okazję poznać profesora Zakrzewskiego, który odwiedził naszą katedrę projektowania.
Po kilku spotkaniach profesor zaproponował mi możliwość pracy w jego zespole na Uniwersytecie w Durbanie. Nigdy do tego nie doszło, bo gwałtowne zmiany w obrębie Afryki Południowej oraz obalenie rządów białej mniejszości, wywołały liczne zamieszki. Reszty jest się łatwo domyśleć; do kontraktu nie doszło, ale oczywiście pozostała ciekawość jak ten kraj naprawdę wygląda. Kilka razy planowaliśmy wyprawę do Południowej Afryki, ale zawsze coś stało na przeszkodzie. Kiedy w końcu zapadła decyzja „jedziemy” - ciekawości i emocjom nie było końca.
Ostatnie trzy tygodnie miałem okazję podróżować wraz z polską grupą po Afryce. W czasie tej podróży odwiedziliśmy Południową Afrykę, Namibię, Botswanę, Zimbabwe oraz Zanzibar. Mieliśmy również odwiedzić Zambię, ale ze względu na epidemię cholery – postanowiliśmy ominąć ten kraj, by uniknąć konieczności potencjalnej kwarantanny.
Nigdy przed tą podróżą nie miałem wyobrażenia o skali tych krajów oraz ogromnych kontrastach społecznych i gospodarczych. Duża część podróży odbywana była autobusem. Może niezbyt wygodna to forma podróży w ogromnych upałach, ale jednocześnie pozwalająca na prawie namacalny kontakt z otoczeniem. Oglądanie Afryki z lecącego samolotu jest zupełnie inne niż szansa obserwacji przesuwającego się krajobrazu z ludźmi oraz zwierzętami za oknem.
Każdy z odwiedzonych krajów ma ogromne złoża surowców naturalnych, które zwykle należą do największych na świecie. Są one jednak w wielu przypadkach słabo wykorzystane albo marnowane przez skorumpowane rządy.
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zostać lotnikiem...
Podwieszałem kamery na balonach, kilka ładnych lat temu kupiłem zabawkowego drona, który niestety nie miał GPS i skończył na drzewie. Zaporowa cena „porządnych” dronów – ponad tysiąc dolarów, kazała mi czekać i czekać, aż w końcu uznałem, że lustrzanka z dobrym obiektywem już mi nie służy, sprzedałem rzecz i kupiłem z drugiej ręki drona DJI Phantom 3 Standard – najniższy model w chińskiej (DJI to chińska firma, największy na świecie producent dronów) rodzinie Phantomów, ale też model ten „prosty”, wyposażony jest we wszystkie konieczne technologie stabilizacyjne (choć operuje jedynie na satelitach GPS, podczas gdy wyższe modele mają także GLONASS) oraz kamerę rozdzielczości 2,7K (obecnie wyższe modele mają minimum 4K).
Niska cena to również gorszy system łączności między kontrolerem a dronem w powietrzu, a dron przez link (w tym wypadku wi-fi) przekazuje do operatora nie tylko obraz z kamery, ale wszystkie dane telemetryczne, a więc odległość, wysokość, prędkości – wznoszenia i poziomą, kierunek lotu, czas, jaki pozostał do wyczerpania baterii, i wiele, wiele innych. Słowem, mamy wszystkie dane pozwalające na bezpieczny lot. Lepsze modele dronów mają również system pozwalający na unikanie przeszkód, ale najczęściej działa on jedynie z przodu, a więc lecąc bokiem – co z uwagi na filmowanie nie jest wcale rzadkie – możemy o coś zahaczyć.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka?start=14#sigProIdaff82e4b9d
W przypadku mojego P3S przy użyciu prostego „odblaskowego” wzmacniacza sygnału w postaci ekranu z tyłu anteny, zasięg wynosi do 800 m – 1 km – w zależności od terenu i zakłóceń. W momencie, gdy sygnał niknie, dron rozpoczyna procedurę powrotu „do domu”, czyli punktu, z którego wyleciał, wznosząc się najpierw na zadany pułap, bezpieczny dla ominięcia przeszkód terenowych. Z mojego doświadczenia wynika, że działa to bez zarzutu. Tryb ten można również wyłączyć, gdy uznamy, że odzyskaliśmy pełną kontrolę nad powracającym statkiem powietrznym.
Procedura powrotu do domu jest również uruchamiana, jeśli poziom naładowania baterii jest niski, a gdy osiąga wartość krytyczną, dron zaczyna lądować, niezależnie od tego, gdzie się znajduje – chodzi o to, by na nic i na nikogo nie spadł.
Na dodatek, jeśli nie jesteśmy zbyt sprawni w pilotażu (a naprawdę warto się przeszkolić na jakimś zabawkowym tanim dronie), to możemy skorzystać z trybów Homelock albo Courselock. Wówczas dron lata na kierunkach od nas i do nas albo na zadanym kierunku i nie musimy się orientować, w jakiej jest pozycji w przestrzeni, czyli gdzie ma przód, a gdzie tył. Jest to bardzo wygodne.
Oczywiście, ponadkilogramowy obiekt w przestrzeni powietrznej to nie przelewki i należy do tego podchodzić poważnie. Aby bezpiecznie latać, warto więc przed misją „zawiesić” drona na kilku metrach i zrobić – jak to się robi w samolotach – odczytanie listy kontrolnej, aby upewnić się, czy wszystko dobrze działa.
Do sterowania oprócz kontrolera służy tablet lub smartfon – koniecznie z szybkim procesorem i minimum 2 GB RAM-u – to na nim otrzymujemy obraz z kamery, który oprócz tego nagrywany jest bezpośrednio na kartę pamięci na pokładzie. Aby to móc robić, musimy załadować aplikację DJI – android albo Apple.
Wiele osób na tym poprzestaje.
Mnie trochę przeszkadzał fakt, że mój dron latał w terenie miejskim praktycznie jedynie do 600 m. Wystarcza to w zupełności do zrobienia selfie, ale robi się smutno, gdy właściciele o wiele droższych dronów, jak choćby Mavica Pro (1600 dol.), opowiadają o lotach na odległość 3 – 4 km i dalej.
Sprawę rozwiązuje aplikacja Litchie, która niestety jest płatna (29 dol.), dzięki niej mój prosty tani dron ma drugą młodość.
Po pierwsze, latając na tej aplikacji, mamy dodatkowe możliwości, których tanie drony P3S „fabrycznie” nie mają, jak tryb follow-me, gdzie dron na zadanej wysokości i w zadanej odległości podąża za obiektem, albo tracking, gdzie możemy podwiesić nasz aparat na wysokości powiedzmy 15 metrów i kazać mu „patrzeć za piłką” – uzyskamy w ten sposób „kamerzystę”, który na przykład śledził będzie akcję rozgrywanego meczu piłki nożnej.
Jednak najbardziej fascynująca jest funkcja lotów terenowych do wyznaczonych punktów. Dron leci wówczas od wskazanego na mapie jednego punktu do drugiego, realizując misję, którą może mieć nawet długość 5 -10 km – wówczas wszystko zależy od pojemności baterii.
W bardzo prosty sposób na mapie Google’a wskazujemy trasę – skąd dron ma wylecieć i dokąd polecieć, ustalamy wysokość punktów, a także możemy określić obiekty zainteresowania kamery, na które dron automatycznie, będzie nalatywał, płynnie filmując. Jednym słowem dzięki temu uzyskujemy aparat latający zdolny do realizowania automatycznie misji zapisanych w jego komputerze pokładowym. Cudo!
Nasze działanie sprowadza się do klikania myszą i ustalania punktów zwrotnych trasy drona – ich miejsca, wysokości a także prędkości, z jaką dron ma się poruszać od jednego do drugiego oraz obiektów do fotografowania i filmowania. W danym miejscu dron może też robić automatycznie panoramę 360 stopni albo zdęcia zadanych obiektów. Dane misji po odpaleniu drona są następnie przeładowywane bezprzewodowo do statku powietrznego, który macha nam na pożegnanie (przesadzam), odmeldowuje się i tyle go widzimy.
Od momentu załadowania danych, misja odbywa się autonomicznie i do jej realizacji nie jest potrzebny kontakt z kontrolerem. Oznacza to, że w pewnym momencie tracimy kontakt z dronem, kontroler zapala czerwoną lampkę disconnect i...
I pozostaje nam cierpliwie obgryzać paznokcie, aż dron (jeśli misja kończy się w tym samym punkcie, gdzie nastąpił wylot) po 15 minutach zjawi się ponownie. Najpierw uzyskujemy kontakt danych telemetrycznych – zapala się zielona lampka, a następnie powraca obraz z kamery pokładowej. Misje realizowane są przeciętnie z prędkością 30 km/h i jeśli wszystko dobrze policzyliśmy (trzeba uważać na wysokość względną poszczególnych punktów, bo są one zapisywane w wysokości bezwzględnej GPS), mamy piękny film do obejrzenia w domu. Z oczywistych powodów (warkot motorów elektrycznych i śmigieł) kamera nie nagrywa dźwięku. Przelot na wysokości 100 m jest praktycznie niezauważalny z ziemi.
Dla zasady warto na koniec podać obowiązujące przepisy: w celach rekreacyjnych wolno latać jedynie w odległości większej niż 9 km od lotnisk i lądowisk śmigłowców; nie wolno latać nad grupami ludzi, nad prywatnym terenem, na wysokości ponad 100 m, w odległości większej niż 500 m od kontrolera, autonomicznie i bez kontaktu wzrokowego z aparatem.
Generalnie więc niewiele wolno. I trzeba się z tym liczyć.
Filmy na stronach YouTube kanał GoniecTv Toronto
Andrzej Kumor
Z górki na pazurki
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-AugustyniakZimą warto wybrać się na sanki, a jeszcze lepiej i na sanki, i na szlak. Górkę do zjeżdżania można znaleźć już w Toronto, my za rogiem mamy Lituania Park (przy skrzyżowaniu ulic Glenlake i Keele), który daje kilka możliwości zjazdowych – w zależności od odwagi i stopnia zaawansowania. Nieco dalej jest Rennie Park (Runnymede Rd. i Morningside Ave.) czy znany miłośnikom sanek z całego Toronto Riverdale Park East. Jeśli jednak spod śniegu zaczyna wyglądać trawa, a powierzchnia do zjeżdżania zmienia kolor z białego na brązowy, trzeba rozglądać się za jakąś pozamiejską lokalizacją.
W ten sposób w ostatnią niedzielę trafiliśmy do parku miejskiego w Mono. Jadąc drogą numer 10 na północ zaraz za Orangeville, w miejscowości Camilla, należy skręcić w prawo na Mono Centre. Przy drodze są też znaki na Mono Cliffs Provincial Park. Potem jedziemy, jak droga prowadzi, z jednym zakrętem o 90 stopni w lewo, i zaczynamy wypatrywać Mono Community Centre, na samym początku miejscowości. Patrząc od parkingu, to górka wcale nie wydaje się imponująca. Jeśli jednak podejść bliżej, widać, że teren zaczyna opadać i można się naprawdę nieźle rozpędzić. U podnóża górki przebiega boczny szlak należący do Bruce Trail. Dodatkowym atutem jest bliskość Parku Prowincyjnego Mono Cliffs. Kilkanaście kilometrów dalej na północ mamy jeszcze drugi park prowincyjny – Boyne Valley – ze wspaniałym widokiem roztaczającym się ze wzniesienia Murphy’s Pinnacle. Na 2,5-kilometrową trasę po Boyne Valley wzięliśmy ze sobą jedną parę rakiet śnieżnych, nie wiedząc, czy nie trzeba będzie wydeptywać ścieżki. Nie było to konieczne, ale dzieci miały atrakcję w postaci obserwacji, jak tata chodzi w rakietach. Niech się zapoznają z tego rodzaju sprzętem, powoli dorastają do najmniejszego rozmiaru.
W marcu tego roku miałem ogromną przyjemność wziąć udział w wyprawie nurkowej na Filipiny zorganizowanej przez Aquarius Scuba Centre.
Tę niezwykle ciekawą wyprawę zorganizował Marek Paszyn – szef firmy. Trwała trochę ponad dwa tygodnie i program był tak ułożony, że przemieszczaliśmy się pomiędzy trzema wyspami (Cebu, Bohol, Negros) na typowych dla tego rejony łodziach (patrz zdjęcie), po drodze nurkując i spędzając po kilka dni na każdej wyspie w ośrodkach, które były nastawione na nurków.
Była to moja druga wyprawa na Filipiny (ale pierwsza całkowicie nastawiona na nurkowanie).
Muszę przyznać, że nurkowałem w wielu miejscach na świecie, ale jak dotychczas Filipiny okazały się jednym z najpiękniejszych rejonów. Przepiękne i ciągle niezniszczone rafy z niezwykłym bogactwem fauny! Gorąco polecam! (Zainteresowani mogą zobaczyć zrobiony przeze mnie film na YouTube, wpisując „czaplinski philipines” w wyszukiwarce).
Nie taki Jukon straszny... (cz. 5): Pod zielonym dachem nieba
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-AugustyniakNa samym początku autostrady Dempstera kierowcy powinni się upewnić, że mają pełny bak. Następna stacja benzynowa za 370 kilometrów. Dalej tablica z kilometrami – Eagle Lodge 363, Inuvik 735. Ciekawe, kiedy dopiszą Tuktoyaktuk, w końcu niedawno świętowaliśmy otwarcie całorocznej drogi do samego Oceanu Arktycznego. Po przejechaniu krótkiego odcinka od skrzyżowania z Klondike Highway, czyli od wjazdu na autostradę Dempstera, asfalt się kończy. Droga jest po prostu bita, ziemno-żwirowa, miejscami trochę dziurawa, ale generalnie utrzymana bardzo przyzwoicie.
Dempster Highway przebiega przez Park Terytorialny Tombstone, do którego zmierzamy, przecina góry Ogilive i Richardsona, a na końcu wiedzie przez rozległą deltę rzeki MacKenzie. Została poprowadzona w większości zgodnie z przebiegiem dawnej drogi do Fort McPherson, którą pokonywano przy pomocy psich zaprzęgów. Jej nazwa pochodzi od nazwiska kaprala Williama Dempstera, urodzonego w Walii w 1876 roku, który przybył do Kanady w 1897 jako funkcjonariusz North-West Mounted Police (NWMP). W związku z nastaniem gorączki złota pod koniec XIX i na początku XX wieku policja wzmocniła swe siły na Jukonie i na Terytoriach Północno-Zachodnich. Do jej obowiązków należało docieranie do najbardziej oddalonych społeczności. Właśnie w ramach tych patroli w grudniu 1910 roku z Fort McPherson wyruszyło czterech funkcjonariuszy. Mieli dotrzeć do Dawson City, ale nigdy się tam nie pojawili. W marcu 1911 roku Dempster wraz z dwoma konstablami wyruszył na poszukiwania zaginionych. Ekipa pokonała trasę w rekordowym tempie mimo trudnych warunków. Ciała zaginionych odnaleziono 22 marca. Mężczyźni zostali pochowani w Fort McPherson. Dempster pracował w NWMP do 1934 roku. Budowa drogi w dzisiejszym kształcie zaczęła się w 1959 roku i trwała z przerwami przez 20 lat. Prace przyspieszały, gdy rosły nadzieje na odkrycie wartościowych złóż ropy.
Nie taki Jukon straszny… (cz. 4): Niestrudzone łososie, kopalnie srebra i mekka poszukiwaczy złota
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-AugustyniakKażdego roku łososie z gatunku chinook z północnych obszarów Pacyfiku rozpoczynają migrację na tarło w górę rzeki Jukon. Mają mniej więcej trzy miesiące na pokonanie 3200 kilometrów. W połowie lipca docierają do Dawson City, a w połowie sierpnia – do Whitehorse. Tam natrafiają na przeszkodę. Rzeka jest przegrodzona tamą. Żeby jednak nie zniweczyć niewyobrażalnego wysiłku łososi (które w czasie migracji nie przyjmują pożywienia), przy jednym z brzegów rzeki w czasie budowy tamy i elektrowni w latach 50. ubiegłego wieku powstała przepławka, czyli specjalny kanał dla migrujących ryb omijający zaporę. Przepławka w Whitehorse jest najdłuższą taką drewnianą budowlą na świecie – ma długość 366 metrów. Dzięki niej łososie mogą płynąć dalej i składać ikrę. Jajeczka leżą przez zimę zakopane w żwirowym dnie rzeki. Narybek pojawia się na wiosnę. Ryby spędzają dwa lata w górnym odcinku rzeki, po czym płyną do oceanu, by po kilku latach powrócić na tarło tam, gdzie same przyszły na świat.
Do przepławki w Whitehorse przylega niewielki pawilon z trzema oknami, przez które można podglądać przepływające ryby. Przy ostatnim znajduje się krata zatrzymująca je na chwilę. Pracownicy Yukon Energy liczą łososie i określają ich płeć, po czym odsuwają kratę i pozwalają im płynąć dalej. W tym roku naliczyli 1227 łososi chinook, o 300 mniej niż w ubiegłym. Kilka z nich udało nam się zobaczyć podczas jednego z naszych czterech przystanków w Whitehorse. Obserwacja ryb jest bardzo wciągająca. Wycieczka do przepławki to, moim zdaniem, obowiązkowy punkt zwiedzania miasta.