Podłość postępowa
Jak już kiedyś wspominałem, doprowadzenie kostuchy pod wskazany adres to żadna filozofia. Podobnie żadna to sztuka – zabić. Natomiast poziom mistrzowski osiąga się, obudowując konkretną śmierć potiomkinowską fasadą profesjonalnie przeprowadzonej katastrofy lotniczej. Czy też profesjonalnie popełnionego samobójstwa.
Ktoś żywi jeszcze jakieś wątpliwości, że coś mocno cuchnie? Być może ktoś taki rzeczywiście tu i ówdzie jeszcze się kręci, wszelako ludzie rozsądni dawno przestali się oszukiwać. Cuchnie, nawet jeśli niekoniecznie trotylem. Cuchnie tym bardziej, że nie ma znaczenia, kto zasiada w parlamencie, kto kieruje rządem, kim jest prokurator generalny czy komendant główny policji. Nie ma znaczenia, ponieważ w Polsce pod rządami tuskoidów z Platformy Obywatelskiej to nie parlament i nie rząd, lecz persony składające się na "grupę trzymającą władzę" ustalają reguły gry. Nie przejmując ani "państwem prawa", ani demokracją, ani w ogóle niczym.
Jakże przewidująco w kontekście ostatnich wydarzeń brzmi wyznanie śp. Janusza Kurtyki, poczynione w obecności dziennikarki Anny Pietraszek na cztery dni przed tragicznym lotem do Smoleńska: "Demontaż państwa już się skończył, teraz zaczną znikać ludzie".
Się posprząta
Dlaczego musiał "zniknąć" członek załogi jaka-40, którym 10 kwietnia 2010 roku do Smoleńska lecieli dziennikarze, a który twierdził (i nigdy nie zmienił zdania), że kontroler wieży smoleńskiego lotniska pozwolił załodze rządowego tupolewa zejść na wysokość 50 metrów? Depresja? Kłopoty rodzinne? Hazard? Choroba pradziadka? Nie ma obaw, coś się wybierze, coś się dopasuje. Najważniejszy i tak jest metabolizm. Jak to ujął jeden z blogerów: "należałoby pobrać ze zwłok próbki płynów ustrojowych i tkanek natychmiast po śmierci, i natychmiast badać je metodami spektroskopii masowej. Ale komu by się w Polsce chciało w tym celu specjalnie przychodzić do pracy w weekend".
Ot, kolejny zwariowany wyznawca spiskowej teorii dziejów. Przecież w Polsce nie zdarzają się morderstwa polityczne, gdzieżby. Są tylko wypadki drogowe, zawały serc, udary mózgów, a przede wszystkim są samobójstwa. I są ekipy sprzątające bałagan, jaki po tych wydarzeniach chwilowo powstaje. Wszystko oficjalnie, wszystko zgodnie z procedurami, wszystko lege artis. Się nabałaganiło, się posprząta. Porządek w państwie być musi, więc odpowiednie służby czyszczą, ino furczy.
"Nie mam zamiaru oskarżać Platformy Obywatelskiej o jakieś drugorzędne przestępstwa. Ja oskarżam o to, że współdziała z mafią, która niszczy państwo polskie" – wypalił kiedyś Antoni Macierewicz, człowiek, któremu przestępcza banda przez ostatnie ćwierć wieku usiłuje przykleić łatkę oszołoma. Zaiste, to, co rzekł, rzekł bezceremonialnie. Lecz czy ktokolwiek z grona ludzi przyzwoitych może dziś żywić jakiekolwiek wątpliwości, jak bardzo uzasadnione były to słowa?
Ludzie zniewolenia
"Czarny obraz polskiego państwa przeraża na każdym kroku" – powiada Jerzy Jachowicz. I zaraz dodaje: "Tendencyjne, posłuszne władzy sądownictwo, nieudolna i usłużna wobec polityków prokuratura, amatorska i skorumpowana policja, nieprzychylna szaremu obywatelowi administracja państwowa – oto w telegraficznym skrócie charakterystyka kilku najważniejszych dla funkcjonowania państwa obszarów".
Ale to co najwyżej czcze eufemizmy. W polskich władzach, na każdym ich poziomie: czy to we władzy ustawodawczej, wykonawczej czy sądowniczej, wszędzie tam roi się od ludzi skompromitowanych, a przy tym równie wiarygodnych, co szanowny pan prokurator wojskowy, pułkownik Mikołaj Przybył. Z tym koniecznym dopowiedzeniem, że on "tylko" odegrał rolę przydatnego w danym momencie idioty, przestrzeliwszy sobie policzek, a aktualnie rządzący Polską uparli się przestrzeliwać nam rozsądek, narażając naród na prawdziwą gehennę.
A jednak nadal rządzą. Prawdę powiedziawszy niewiele mówi to o nich, sporo mówiąc o ludziach z deficytem właściwości i charakteru, czyli tych, którzy rządy swoich nadzorców legitymizują własną gnuśnością.
Swoją drogą, tym bardziej należy takim ludziom przypominać, że kiedy w jakimś kraju władzę nazbyt długo sprawują osobnicy przebiegli i uważający się za mądrych, to takie państwo niechybnie skazane jest na zagładę. Zagładę pewną tym bardziej, gdy większość obywateli danego państwa, starannie tresowana grepsem dzień po dniu sączącym się z telewizorów, wbrew faktom pozwala sobie wmawiać przekonanie o świetlanej przyszłości oraz przyzwoitości rządzących. Jak to ujmował Jan Paweł II: największe zagrożenie dla wolności człowieka powstaje wówczas, kiedy się go zniewala, mówiąc jednocześnie, że czyni się go wolnym.
* * *
Każdy naród ma takie elity, na jakie zasługuje poprzez świadome zaniechania w obszarze wartości. Oto prawdziwe źródło narodowej degeneracji i to stąd bierze się zobojętnienie członków tego czy innego narodu w sytuacjach dla danego narodu krytycznych. Jak to ujmuje Roger Scruton: "Ilekroć zezwalasz, by przestępstwo nie zostało właściwie ukarane, stajesz po stronie zła".
Krzysztof Ligęza
www.myslozbrodnik.pl
Ptasznik z trotylu
Ach, czy jest jeszcze w naszym nieszczęśliwym kraju ktoś, kto potrafiłby napisać operetkę? Bo że opery nikt już nie napisze, to wiadomo. Ustalili to raz na zawsze wymowni Francuzi, tworząc przysłowie, że "chociaż każdy zna nuty, to tylko pan Lully potrafi napisać operę". Inna rzecz, że panu Lully było łatwiej, bo miał mecenasa w osobie króla Francji Ludwika XIV, a któż w naszym nieszczęśliwym kraju dzisiaj sfinansowałby operę? Nikogo takiego nie ma, w związku z czym, niczym "grzyb trujący i pokrzywa", spod piór rozwydrzonych i wulgarnych dziewuch spływa przeraźliwa grafomania, w telewizji – tańce z pi... – to znaczy pardon – oczywiście tańce z gwiazdami – a na estradzie królują kabotyni udający przedstawicieli Belzebuba na Polskę, a w każdym razie – na i tak przecież nieszczęśliwe województwo pomorskie. Zresztą – po co komu opera, po cóż rzucać perły przed wieprze, skoro wieprzkom do kotleta wystarczy "łodirydi" i seta? Więc jasne, że opery nikt już nie napisze, ale operetkę – kto wie?
Bo właśnie w naszym nieszczęśliwym kraju miała miejsce sekwencja wydarzeń, samych w sobie tworzących libretto operetki, dla której aż prosi się tytuł: Ptasznik z trotylu. Nawiasem mówiąc, z czasów studenckich pamiętam historyjki wymyślane przez obdarzonego bujną fantazją kolegę, w których przypisywał on oficerom nauczającym nas sztuki wojennej w Studium Wojskowym UMCS w Lublinie rozmaite przygody. Jedna z nich dotyczyła właśnie operetki; znakomicie parodiując pewnego majora, kolega ów z wieloma pikantnymi szczegółami przedstawiał wrażenia doznawane przez grono oficerów LWP podczas oglądania operetki pod tytułem "Ptasznik z trotylu", która była efektem twórczego przerobienia operetki Karola Zellera "Ptasznik z Tyrolu" dla potrzeb wojska. Nie powiem, żeby owego kolegę wspierały jakieś proroctwa; co to, to nie, ale nie da się ukryć, że sekwencja wspomnianych wydarzeń aż się prosi, by ją opatrzyć takim właśnie tytułem.
Ale incipiam. Zatęchłą atmosferę stolicy naszego nieszczęśliwego kraju, którą Stanisław Cat-Mackiewicz nazywał "małym żydowskim miasteczkiem na niemieckim pograniczu", zelektryzowała, a właściwie – zjonizowała – wiadomość o kolejnym pojawieniu się seryjnego samobójcy. Tym razem seryjny samobójca – oczywiście "bez udziału osób trzecich" – doprowadził do utraty życia wskutek powieszenia w piwinicy własnego domu chorążego Remigiusza Musia, członka załogi Jaka-40, który nie tylko wylądował w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku tuż przed katastrofą prezydenckiego Tu-154, ale w dodatku słyszał przez radio, jak wieża kontrolna lotniska Siewiernyj zezwalała pilotom "prezydenckiego" samolotu na zejście do wysokości 50 metrów, a nawet lekkomyślnie zeznał to niezależnej Prokuraturze Wojskowej.
Zeznania chorążego Musia pozostawały w nieusuwalnej kolizji z zapisami w czarnych skrzynkach "prezydenckiego" tupolewa, według których wieża kontrolna owszem – zezwalała na zejście, ale tylko do wysokości 100 metrów. Ponieważ protokoły ze wspomnianych zapisów "czarnych skrzynek", które notabene nie tylko już ponad dwa lata przetrzymywane są w Rosji, ale w dodatku dostarczają coraz to nowych – uzupełnionych i poprawionych – "wersji" zapisów, więc ponieważ te protokoły stanowią podstawę zatwierdzonej do wierzenia wersji wydarzeń sprokurowanej przez komisję pana ministra Jerzego Millera, trzeba było tę nieusuwalną kolizję jakoś usunąć. Potrzeba jest matką wynalazków, toteż czy to sam chorąży Remigiusz Muś nabrał nieodpartego przekonania, iż najlepszym sposobem przywrócenia wiarygodności wersji ustalonej przez komisję pana ministra Millera będzie pozbawienie się życia "bez udziału osób trzecich" przy pomocy seryjnego samobójcy, czy też był to tylko przypadkowy ("a czy w ogóle są przypadki?") zbieg okoliczności – dość, że żona odnalazła go w piwnicy taktownie powieszonego, zaś niezależna prokuratura natychmiast zasugerowała, że okoliczności wskazują na samobójstwo "bez udziału osób trzecich" – dokładnie tak samo, jak w przypadku generała Sławomira Petelickiego, a wcześniej – w przypadku Andrzeja Leppera.
Nawiasem mówiąc, bystry Czytelnik zwrócił mi uwagę na drugie dno kryjące się w stereotypowym określeniu z upodobaniem używanym ostatnio przez niezależną prokuraturę w odniesieniu do ofiar seryjnego samobójcy. Otóż zdaniem owego Czytelnika, określenie owo może zawierać istotną informację dla "osób drugich", które mogły brać udział w tych dramatycznych wydarzeniach, czyli tzw. kiedyś "nieznanych sprawców" – że prokuratura sprawdziła, iż na miejscu nie było żadnych "osób trzecich", czyli mówiąc zwyczajnie – świadków, którzy ewentualnie mogliby zidentyfikować "osoby drugie". Że – mówiąc krótko – jest bezpiecznie.
Warto dodać, że seryjny samobójca najwyraźniej preferuje soboty, jakby wiedział o nowej świeckiej tradycji, jakiej hołduje niezależna prokuratura, by "energiczne śledztwa" rozpoczynać od poniedziałku, kiedy to wszystkie pavulony na pewno wywietrzeją i lekarze przeprowadzający sekcję będą mogli z czystym sumieniem stwierdzać, że niczego niezwykłego w zwłokach denatów nie wykryli. Jak to mówią gitowcy – "wszystko gra i koliduje", to znaczy – grałoby i kolidowało, gdyby nie jedna, istotna, jak się okazuje, okoliczność.
To znaczy – okazuje się wyłącznie na gruncie teorii spiskowej, która – chociaż potępiona przez mądrych i roztropnych – przecież pozwala prosto wyjaśnić niepojęte inaczej wydarzenia. Teoria spiskowa głosi bowiem, że żyjemy w rzeczywistości podstawionej, to znaczy – że podawane do wierzenia wersje to tylko pozór mający na celu ukrycie rzeczywistego przebiegu zdarzeń.
I rzeczywiście! Jeszcze niezależna prokuratura nie zdążyła oficjalnie potwierdzić trafności intuicji wskazującej na samobójstwo chorążego Remigiusza Musia "bez udziału osób trzecich", a już okazało się, że generalny prokurator Andrzej Seremet był jednym ze źródeł informacji podanych przez "Rzeczpospolitą", iż na wraku samolotu, a zwłaszcza – na fotelach, znaleziono ślady trotylu i nitrogliceryny. Ładny interes! Trotyl i nitrogliceryna we wraku samolotu, który przecież miał się rozbić na skutek "błędu pilota"!
Nic dziwnego, że zarówno premiera Tuska, jak i cały Salon wprost zamurowało! No dobrze – zamurowało; każdego na ich miejscu by zamurowało – ale skąd aż taki brak koordynacji? "Maleńcy uczeni" ze stajni pana red. Adama Michnika w desperacji odwołali się do... teorii spiskowej, gratulując "Rzeczpospolitej", że "wyciągnęła zawleczkę" z prezesa Kaczyńskiego, stwierdzając u niego nieodwołalnie nieuleczalną infekcję smoleńską, którą ostatnio starał się on ukrywać, prezentując posiadanie przez PiS zdolności koalicyjnej. Najdalej posunął się pan red. Mirosław Czech, oświadczając, że Jarosław Kaczyński wypadł z systemu już "na wieki". Skąd pan Czech wie, że "na wieki" – doprawdy trudno zgadnąć, chyba że dopuścimy myśl, iż mógł powziąć tę informację z zaświatów. No dobrze – ale konkretnie skąd? A skądże by, jeśli nie od samego Stefana Bandery, któremu do łączności ze Związkiem Ukraińców w Polsce Belzebub od czasu do czasu uprzejmie pozwala skorzystać z gorącej czerwonej linii? Żadne lepsze wyjaśnienie nie przychodzi mi do głowy, a zresztą to nie jest aż takie znowu ważne, bo ważniejsze jest co innego. Skoro michnikowszczynie w przypadkach nagłych wolno odwoływać się do teorii spiskowej, to dlaczego ja miałbym sobie odmawiać tej przyjemności?
Odnotujmy tedy sugestie, że "Rzeczpospolita" tylko wyciągnęła zawleczkę z prezesa Kaczyńskiego. Rzeczywiście – wkrótce po ukazaniu się wspomnianych rewelacji prezes Kaczyński już expressis verbis wypowiedział oskarżenie o "morderstwo", w dodatku "niesłychane", co nawet powściągliwego Leszka Millera skłoniło do skrytykowania premiera Tuska za brak "polityki informacyjnej". Przekładając tę skargę na język ludzki, nietrudno dopatrzyć się w niej gorzkiego wyrzutu, że premier Tusk, a ściślej – te Moce, które wystrugały go z banana, nie przygotowały zawczasu wersji "antytrotylowej", w następstwie czego cały Salon na kilka godzin zapomniał języka w gębie.
Bo rzeczywiście, chyba nie przygotowały, ponieważ konferencja pana pułkownika Szeląga z Naczelnej Prokuratury Wojskowej, chociaż w założeniu miała stanowić popis profesjonalnej precyzji, była demonstracją nieprawdopodobnego bełkotu: występowania trotylu "nie stwierdzono", ale "trwają" badania "kilkuset próbek", na których wykryto "jony wysokoenergetyczne". Na gruncie teorii spiskowej nawet ten bełkot staje się jasny: na razie kryjemy cię, ty frędzlu, ale jak nie będziesz grzeczny, to już wkrótce znajdziemy taki trotyl, że w jednej chwili wylecisz w powietrze razem z tym całym "gdańskim desantem".
No dobrze – ale dlaczego w takim razie w ogóle ten cały trotyl się pojawił? Ano – generała Czempińskiego nie aresztuje się bezkarnie, podobnie jak zemsta, choć leniwa, może w końcu dosięgnąć również mocodawców seryjnego samobójcy generała Petelickiego. Ma swoją kryszę razwiedka w GRU, ale ci z SB też pewnie mają swoją i jak trzeba, to arystokracja pałkarska potrafi się odwinąć również arystokracji tornistrowej.
Krótko mówiąc, nie jest bezpiecznie; wojna buldogów pod dywanem wciąż toczy się ze zmiennym szczęściem, a jak powiadają wymowni Francuzi: a la guerre comme a la guerre – ofiary muszą być. Toteż zaraz po konferencji prasowej pana płk. Szeląga redakcja "Rzeczpospolitej" ogłosiła pokajanie, które następnie ze swojej strony wycofała, zaś pan red. Gmyz nie tylko swoje rewelacje potwierdził, ale nawet zapowiedział konferencję prasową. Czyż nie wskazuje to na jakieś chwilowe wsparcie, obietnicę jakiejś odsieczy? Ale, jak powiadają – fortuna variabilis, toteż już następnego dnia pan Wróblewski, naczelny redaktor "Rzeczpospolitej", oddał się "do dyspozycji Rady Nadzorczej", pan red. Gmyz na konferencji prasowej się nie pojawił, zaś w niezależnych mediach głównego nurtu funkcjonariusze poprzebierani za dziennikarzy z widoczną przyjemnością dają odpór fałszywym pogłoskom o obecności trotylu we wraku samolotu. Uczucie ulgi i zaangażowanie idzie tak daleko, że "Gazeta Wyborcza" wprost nie może nachwalić się nawet pana mec. Romana Giertycha, który, przeszedłszy na jasną stronę Mocy, zapędzał w kozi róg mecenasa Rogalskiego pytaniami, że skoro trotyl, to po co jeszcze sztuczna mgła? Jak to: po co? Wiadomo – po to, co zawsze: żeby patentowani Polacy niczego nie zauważyli! A tak, nawiasem mówiąc, czasy jednak się zmieniają. Kiedyś każdy szlachcic miał własnego Żyda, a teraz każdy Żyd ma swojego narodowca.
Stanisław Michalkiewicz
Widziane od końca: Proszę czytać i płakać
Niedawne pobicie sklepikarza w Warszawie przez firmę ochroniarską pokazuje głębokość rozpadu państwa polskiego przekształcającego się w oddalone od siebie wyspy partykularnych interesów. Ich właściciele broniąc sfer wpływów, sięgają po coraz bardziej drastyczne środki. W sytuacji malejącej skuteczności dochodzenia praw w sądach poszczególne koterie wyposażają się w cały arsenał środków troski o żywotne interesy – od łapówek, wpływów w urzędach i ministerstwach, po quasi-policje, oddziały ochroniarskie i nielegalne zabezpieczenia w środowiskach zorganizowanej przestępczości.
Jest to współczesne wydanie XVIII-wiecznego szarpania państwowego sukna, kiedy to ustosunkowane rody magnackie, wykorzystując obce wpływy i utrzymując prywatne armie, rozwalały Polskę od środka.
Atak ochroniarzy zatrudnionych przez jedną ze stron sporu handlowego, przy biernej postawie policji, daje sygnał, że w dzisiejszej Polsce można liczyć wyłącznie na siebie. I ewentualna sugestia "telefonowania na policję" wygląda tak samo śmiesznie jak w państwie okupowanym – lepiej trzymać obrzyn pod ladą niż szukać pomocy na komisariacie.
Może zresztą chodzi o to, by Polacy przyzwyczaili się i pogodzili z myślą, że ich własne instytucje państwowe to atrapa, a prawdziwy porządek i bezpieczeństwo mogą im zagwarantować wyłącznie agencje ponadnarodowe – europejskie. Może, oprócz rozbuchanej prywaty, w tym szaleństwie jest metoda. Rozkład państwa, zwłaszcza w jego funkcji troski o poszanowanie prawa, to najsilniejszy impuls do stawiania sobie pytania, po co mi Polska? No bo... na co mi takie kabaretowe państwo?!
Paradoksalnie taką sytuację jako naród już kiedyś poznaliśmy. Nasze skaranie Boskie to nieszczęścia wynikające z utraty państwa w wieku XVIII; falujące od tych strasznych grzechów ówczesnych Polaków, którzy w ciągu kilku pokoleń z dumnych katolickich rycerzy przekształcili się w masońskich bawidamków, co to "wyobrażali sobie pod wolnością samowolę nielicznych a nieograniczone poddaństwo wszystkich innych...".
Tamten ciąg wydarzeń odbija się nam czkawką po ścianach Ojczyzny. W wielu polskich miastach pod koniec wieku XVIII i w XIX również panowały "dzisiejsze" nastroje – Polska nawet jako idea przestawała być politycznie nośna, pozostało umiłowanie kultury, szlacheckiego obyczaju i folkloru, na co panujące domy chętnie przystawały.
Krakowianie czy lwowianie, nawet za czasów II RP, z sentymentem wspominali Franza Josefa. Niektórym ówczesnym Polakom wystarczało, że pan był ludzki i dawał trochę pooddychać narodowym powietrzem, powspominać Alte Gute Zeiten, posarmacić przy kuflach miodu pitnego czy węgrzyna, by potem wiernopoddańczo lizać karmiącą rękę Wiednia.
W dowolnym podręczniku przeczytać można, że monarchia austrowęgierska oferowała Polakom "unijne"swobody. "Pod koniec lat 60. i na początku lat 70. XIX wieku Galicja otrzymała autonomię. Powołano do życia m.in. Sejm Krajowy i Radę Krajową. Do szkół, urzędów i sądów wprowadzono język polski. Zasiadający w rządzie minister – Polak – miał prawo opiniowania projektów postanowień mających związek z Galicją. Nie brakowało w rządzie ministrów polskich zajmujących się różnorakimi resortami, dwukrotnie zaś Polacy byli premierami. Również Polak stał na czele prowincjonalnej administracji Galicji. Powstawały liczne polskie organizacje polityczne"...
A to wszystko pod niepolskim protektoratem z niepolskim wojskiem w fortach. No więc jako naród mamy już za sobą powszechną zgodę na taką wersję polskości. Ona podobała się tak licznej zgrai, że gdy z Oleandrów ruszyła Pierwsza Brygada, to zdenerwowani ruchawką mieszczanie krakowscy wylewali na nią nocniki.
A mimo to i wbrew temu Polska powstała...
Czyli da się. Przyzwyczajono nas myśleć "demokratycznie", znaczy, przejmować się opinią większości, tymczasem często zdarza się, że rację mają nieliczni – czasem wręcz tylko pojedyncze osoby. I to one muszą kreślić wizję nowoczesnej Polsk; oczyszczonej z porozbiorowej świadomości, rozumiejącej działanie polityczne. Polska musi być atrakcyjna; to musi być projekt, który porwie młodych ludzi, pokazując im czarno na białym, jak bardzo im się państwo opłaca.
Żebyśmy nigdy nie pisywali już memoriałów, błagając obcych o protekcję.
Proszę czytać i płakać.
•••
Memorjał deputacji galicyjskiej o potrzebach kraju z roku 1790
Memorjał ten, wręczony cesarzowi Leopoldowi II podpisany przez Stanisława ks. Jabłonowskiego, Mikołaja hr. Potockiego, Józefa Maksymiljana hr. Ossolińskiego, Jana hr. Bąkowskiego, Piotra Zabilskiego i Jana Batowskiego.
...Bez przesady można powiedzieć, że Galicja, która dawniej Wisłą, Bugiem i Sanem wywoziła wielką część swoich produktów na targi nad Bałtykiem popadła obecnie w zależność od sąsiadów nawet co do warunków egzystencji a pozbawiona zupełnie handlu wywozowego, sprowadza artykuły żywności z Polski, inne zaś przedmioty potrzebne do codziennego życia z innych prowincji monarchji, wskutek czego znany jej jest tylko najgorszy rodzaj handlu, tj. handel przywozowy. Rolnictwo, ta silna podstawa bogactwa krajowego w państwie, a jedyne źródło bogactwa w kraju rolniczym, zupełnie upadło w Galicji.
Jej ludność zmniejsza się widocznie z dnia na dzień, pieniądz odpływa z niej do zagranicy, odsetki od kapitału idą w górę, wartość dóbr spadła, a z tych co w chwili rewindykacji uchodzili za majętnych, dziś zaledwie niektórzy dobrze się mają. (...) Obywatel, odsunięty od wszelkiej funkcji w administracji, stał się obcym we własnej ojczyźnie, nie może ani dostąpić zaszczytu służenia krajowi, ani znaleźć sposobu dopełnienia najwyższych obowiązków wobec kraju i swojego monarchy.
Stany są tylko cieniem, przedstawiającym faktycznie unicestwiona narodowość, a wskutek błędnej organizacji nie są nawet w stanie u stóp tronu wyrazić żalów i zwątpienia całego narodu...
(...)
Nie mniej smutnem jest to, że zaufanie mające łączyć członków państwa z rządem, zostało od chwili, gdy on nie dopełnił wielu zobowiązań zaciągniętych wobec poszczególnych obywateli, tak zachwiane, iż nawet najkorzystniejsze jego propozycje przyjmowane są z nieufnością. Ustawy dawne pozostają bez mocy, a ponieważ nowe nie są wcale zastosowane do fizycznych i moralnych potrzeb kraju, ani nie zostały dotąd pod innymi względami skrupulatnie ze stosunkami rozważone, gdy za jednym zamachem obalono dawne urządzenia, jak wiele przyczyniać się musi do dowolności niższych organów brak ścisłości w rozporządzeniach, mnogość zakazów rozmaitych i niestałość systemów!
Najlojalniejszy obywatel nie zdoła uniknąć tego, żeby nie stał się winnym jakiego przekroczenia. Władza wykonawcza nie jest wprawdzie dość silną, aby utrzymać w mocy ustawę szkodliwą dla całego kraju, ale aż nadto jest silną, gdy chodzi o jej przeparcie na udręczenie jednostki. Jest to niewątpliwie najsmutniejsze położenie społeczeństwa, jeżeli ustawa, mająca jak tarcza osłaniać spokojnego obywatela, zostaje przeciw niemu skierowana, jakby broń zaczepna, jeżeli urzędnicy, powołani do wykonania najwyższej woli, przez interpretacje ustaw uzurpują dla siebie niejako władze ustawodawczą, gdy wreszcie sami urzędnicy mogą nadto jeszcze zaostrzać surowość rozporządzeń dokuczliwością osobistych charakterów.
Toteż w takiem stanie rzeczy istotnie jesteśmy wystawieni na despotyzm urzędników cyrkularnych i wydani na pastwę tłumu komisarzy. Nawet sądownictwo powiększa brzemię ciężarów. Nie rozwija ono dostatecznej siły, aby zabezpieczyć własność i wolność obywateli, aby osłaniać i bronić niewinnych. Przemożna w kraju juryzdykcja polityczna przygniata powagę sądownictwa. Nasze dolegliwości wzrastają nieustannie, a spraw pańszczyźniana doprowadziła je do szczytu....
Takim jest smutny, ale prawdziwy opis naszego położenia. Tylko mądrość Waszej Cesarskiej Mości może ustrzec wiernych poddanych od ruiny grożącej z anarchji, której na pastwę jesteśmy oddani".
•••
Tak było 200 lat temu, i coraz bardziej tak jest dzisiaj, kiedy "tylko mądrość Brukseli ustrzec nas może od ruiny grożącej z anarchii... ".
Andrzej Kumor
Mississauga
Równia pochyła
Postęp, nowoczesność, awangarda. Wolność, równość, wszyscy ludzie będą braćmi. I tak dalej, i tak dalej. Czyż można dziwić się, że w tych okolicznościach realia Nowego Wspaniałego Świata wylewają się na nas niczym nieczystości z węża szambiarki, na dodatek pod ciśnieniem?
Fizyki oszukać nie sposób, więc wstąpiwszy na równię pochyłą, można się już tylko staczać. Jeden przykład – Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi opracowało nowelizację ustawy o ochronie zwierząt, a to w zakresie przepisów regulujących zasady uboju. Z projektu wynika, że osoba uśmiercająca zwierzę na potrzeby konsumpcji domowej (powiedzmy: aby hodowaną przy kurniku świnię przerobić na golonkę czy schab), będzie musiała przejść, zakończony egzaminem, specjalistyczny kurs, zapoznając się między innymi ze sposobami krępowania i ogłuszania zwierząt.
Wszystko pięknie, młodsi bracia i te rzeczy, wszelako przy okazji warto, a nawet koniecznie należy podkreślić, że z mordowaniem najmłodszych egzemplarzy naszego własnego gatunku nie ma problemów natury, powiedzmy: biurokratycznej. Prawdę powiedziawszy, nie ma z tym żadnych problemów, wystarczy łyknąć pigułkę.
Komu lody, komu
Jak to dziwnie plecie się na tej nadwiślańskiej ziemi: pigułki wywołujące poronienie dostać u nas łatwo, natomiast o lekarstwa ratujące życie niejednokrotnie walczyć trzeba w sądach. Bywa, szpitale odmawiają pacjentom terapii, i weź człowieku coś z tym zrób, gdy sędziowie w Polsce rozgrzani politycznie, acz nierychliwi społecznie, sprawy sądowe ciągną się miesiącami, a choroba robi swoje i czekać nie chce.
Receptą miała być tak zwana komercjalizacja szpitali. Pierwszą osobą otwarcie informującą o tym Polaków (choć nie z własnej inicjatywy) była posłanka Platformy Obywatelskiej Beata Sawicka (wyrok w pierwszej instancji: trzy lata pozbawienia wolności). Nim z oczu tej kobiety trysnęły fontanny łez, wachlarzem skutecznie udawanej boleści głusząc fakty, Sawicka mówiła tak: "Tyle mam układów teraz wypracowanych i to wszystko w łeb weźmie, bo nie problem byłby, gdybyśmy my wzięli władzę. Tylko problem jest, jak oni jeszcze raz wezmą władzę i na swoich ludzi powymieniają na kolejne władze". O kręceniu lodów dwa proste zdania, nawet jeśli wypowiedziane bez przesadnej troski o język ojczysty.
Tymczasem raport Najwyższej Izby Kontroli na temat komercjalizacji szpitali nie pozostawia złudzeń: "Komercjalizacja większości skontrolowanych szpitali nie przynosi zamierzonego efektu. Kolejki pacjentów nie zmniejszają się, całkowite zadłużenie służby zdrowia nie maleje, a część z poddanych przekształceniom szpitali wpada w kolejne długi".
Z powyższym korespondują wyniki badań pt. "Barometr zdrowia", w których szósty raz z rzędu sprawdzano poziom zadowolenia obywateli z jakości służby zdrowia w dziewięciu państwach Unii Europejskiej, w tym w Polsce. Niestety, i tutaj szydło wychodzi z worka, mocno w paluchy kłując. Oto blisko co piąty Polak musi darować sobie realizację recept, a co dziesiąty z powodu kłopotów finansowych rezygnuje z wizyt u specjalistów czy w ogóle z leczenia (w 2009 r. 13 proc., w roku 2011 aż 41 proc.).
Głupsi niż kałuże
To wszystko przez tę ponadprzeciętną mądrość naszych specjalistów od systemu ochrony zdrowia, nie może być inaczej. A przecież im bardziej człowiek samemu sobie wydaje się sobie mądrzejszy, tym bardziej innym ludziom rzuca się w oczy jego głupota. Najwyraźniej niektórzy najmądrzejsi z mądrych stają się wtedy głupsi niż kałuże.
Weźmy takiego Jana Hartmana, profesora nauk humanistycznych, wykładowcę akademickiego, członka reaktywowanej w Polsce w roku 2007 organizacji B'nai B'rith ("Synowie Przymierza"). Tak, tego osobnika zafascynowanego tolerancją, który przy okazji dyskusji wokół zapłodnienia in vitro otwartym tekstem przyznał, że nie chodzi wcale o "ciężką dolę niepłodnych matek", tylko o to, by "złamać wpływ Kościoła".
Niedawno Hartman wydalił z siebie takie oto słowa: "Chuligani i chamy mają się dobrze na naszych ulicach, w autobusach i szkołach. Społeczeństwo – nawet mocno zbudowani młodzi mężczyźni – milczy. Większość z obawy przed pobiciem udaje, że nie widzi agresji. Jesteśmy sterroryzowani przez łobuzerię (...)".
Prawda, jaki pan profesor Hartman spostrzegawczy? Dłonie same składają się do oklasków. Niestety, tę przemowę kończą deklaracje nader dyrektywne w tonie: "powinniśmy wypracować inne, skuteczne sposoby nauczania w szkole zasad". Jakich mianowicie zasad panie Hartman, przepraszam bardzo?
I teraz proszę wybaczyć mi werbalną dosłowność: to są ocipieńcy. Tak nazywam głupców, którzy jedną ręką nawołują do motywowania nauczycieli, by wpajali młodzieży zasady oraz uczyli odwagi, by tych zasad bronić, a drugą zdzierają ze ścian krzyże i dezawuują odwiecznego depozytariusza zasad, o których mówią.
Krzysztof Ligęza
O TYM, CO NAJWAŻNIEJSZE,
CZYLI
DLACZEGO WARTO PRZECZYTAĆ "MYŚLOZBRODNIK"
"Non enim possumus quae vidimus et audivimus non loqui" (nie możemy tego, cośmy widzieli i słyszeli, nie mówić) - za apostołami Piotrem i Janem powtarzają publicyści, którym współczesny Sanhedryn, a ujmując rzecz w kontekście szerszym niż symboliczne biblijne przywołanie: którym dzisiejsi nadzorcy myśli owinięci cuchnącymi prześcieradłami marksizmu kulturowego, pragną zamknąć usta oraz skonfiskować klawiatury.
Którzy publicyści? Stanisław Michalkiewicz, Tomasz Sommer, Rafał Ziemkiewicz, Jerzy Robert Nowak, wreszcie w tak znakomitym towarzystwie nie pierwszy (ale i nie ostatni) autor Myślozbrodnika - a wraz z wymienionymi także wielu, wielu innych.
To dążenie do spacyfikowania niepokornych poprzez odesłanie w niebyt głoszonych przezeń komentarzy i opinii wydaje się naturalne, skoro zgodnie ze sprytnie narzuconym i obowiązującym powszechnie paradygmatem poprawności politycznej, wypowiedzi tych osób mają "nienawistny, niepokojący charakter", a tym samym "wymagają jeśli nie karnej, to co najmniej społecznej reakcji i napiętnowania".
Kto konkretnie podnosi podobne zarzuty, wzywając zarazem do karania ludzi przyzwoitych, a przy tym spostrzegawczych? Twierdzą tak choćby autorzy raportu przygotowanego na zlecenie niegdysiejszego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji przez Poznańskie Centrum Praw Człowieka ("Monitorowanie treści rasistowskich, ksenofobicznych i antysemickich w polskiej prasie", Instytut Nauk Prawnych PAN). Po czym dodają, że: "Identyfikacja treści tego typu ma pełnić funkcję "wczesnego ostrzegania", wskazywać które źródła zawierają wypowiedzi "niepokojące" lub wręcz sprzeczne z prawem".
Na przykład Krzysztof Ligęza w swoich publikacjach "przedstawia ksenofobiczną interpretacją integracji europejskiej; stawiając UE w opozycji do niepodległej Polski", a w jego tekstach "pojawiają się wypowiedzi o charakterze islamofobicznym (...) a także ujęte w cudzysłów, aluzyjne odwołania do konfliktu ras". Żeby już nie wspominać o innych, równie przerażających myślozbrodniach autora Myślozbrodnika.
I między innymi dlatego tej książki nie można kupić w EMPIK-u, a jej Czytelnik nie znajdzie w środku "ani jednej reklamy ze spółki skarbu państwa, komunikatów administracji państwowej, funduszy promocyjnych Unii i biznesu zarabiającego na życzliwości władzy, którymi watowane są nieustannie protuskowe media" (Rafał Ziemkiewicz). Tym bardziej zamówić tę książkę i przeczytać warto, i nawet koniecznie trzeba.
Drzwi do piekła
Przez polski Sejm przetoczyła się debata nad zaostrzeniem przepisów aborcyjnych, tak by zdelegalizować również przerywanie ciąży ze względu na nieuleczalną chorobę lub wadę genetyczną dziecka – słowem, zapobiec eugenice "płodowej".
Ciekawe w niej było to, że jako kontrargument przytaczano przypadki dzieci cierpiących po urodzeniu straszne bóle. Tymczasem obecne zapisy służą przede wszystkim usprawiedliwianiu usuwania dzieci z zespołem Downa. Te zaś – paradoksalnie – w 90 proc. przypadków są szczęśliwe i zadowolone z życia.
Pewna p. posłanka z grupy Palikota uznała nawet, że aborcja jest wskazana przy "leczeniu" chorych na padaczkę – "leczeniu" polegającym na zabijaniu chorych.
Sytuacja ta jest bardzo dobrze widoczna po tej stronie Atlantyku, gdzie ludzi z Downem rodzi się coraz mniej ze względu na postęp w technikach wczesnego wykrywania tej wady. Mongolizm powoli znika nie przez szczepienia czy leczenie genetyczne – co prawdopodobnie jest możliwe, lecz przez prosty i tani zabieg uśmiercania chorych. Zabić jest najłatwiej. "Leczenie" przez zabijanie jest też najtańsze dla systemu opieki medycznej. Gdyby ludzi z Downem przychodziło na świat więcej, byłby nacisk (m.in. finansowy), żeby znaleźć możliwość naprawienia tego schorzenia genetycznego, byłaby też większa możliwość przeznaczenia na takie badania pieniędzy.
Piszę o tym nie tylko dlatego, że jestem ojcem ślicznej i rezolutnej dziewczynki z mongolizmem, ale przede wszystkim dlatego, że mamy do czynienia z pierwszym krokiem na równi pochyłej. Na razie jesteśmy w stanie bardzo wcześnie i z dużą dozą pewności wykrywać Downa i wywierać presję na rodziców, by takie "popsute" dzieci usuwali ze świata, zanim ich zabicie będzie zbyt brutalne i okrutne. Wkrótce tego rodzaju testy płodowe mogą być możliwe np. w przypadku padaczki, ale też podejrzenia o inne choroby – czy te takie "niestuprocentowe" dzieci również będziemy kierowali do ssawki aborcyjnej?
No bo skoro to są tylko "płody", to czemu nie?
Dzisiaj już "dzięki" dostępowi do USG i aborcji na wielkich połaciach kuli ziemskiej ludzie wybierają płeć dzieci, przez co dochodzi do olbrzymiej dysproporcji liczby urodzonych dziewczynek i chłopców.
Chodzi więc o coś więcej niż polska ustawa. Bogiem a prawdą, zbyt wiele ludzi walką o wprowadzenie zakazu aborcji rozgrzesza się z nicnierobienia, z grzechu zaniechania, by od tego morderstwa odwodzić ciężarne matki, by im pomagać.
Dziecko można uratować, oddając w adopcję, matce można pomóc, oferując dom i opiekę. Sam prawny zakaz to za mało – zwłaszcza kiedy aborcję można bez zbędnych ceregieli przeprowadzić w ościennych krajach czy przy pomocy koktajli farmakologicznych, legalnych bądź nie.
Kiedy zaczynamy wybierać tych, którzy zasługują na życie, i oddzielać od tych, którzy są "pomyłką natury", otwieramy drzwi do piekła. Przekonywaliśmy się o tym już wielokrotnie, kąpiąc tę planetę we krwi.
I tak mniej więcej co dwa pokolenia cała ta nauka idzie w las.
•••
Niezależnie od tego czy dajemy dzieciom cukierki na Halloween, czy nie, warto wiedzieć, jakie jest podłoże religijne tego "święta". Otóż w licznych religiach pogańskich składa się ofiarę złym duchom, po to aby się od nas odczepiły. Trick or treat – dokładnie z czegoś takiego się wywodzi – daj mi fanta, bo inaczej zrobię ci bubu. Te ofiary dla różnych szatańskich bożków idą przez wieki naszej cywilizacji. Dopiero chrześcijaństwo całkowicie je odrzuciło, dopiero u nas nie pali się diabłu ogarka.
Przypominam sobie w czas Halloweenu opowieść polskiego misjonarza, który zbiorowo chrzcił wioskę, a gdy doszedł do dwóch sióstr, wypowiadając egzorcyzm chrzcielny, te przewróciły się i zaczęły tarzać, krzycząc do niego po polsku. Okazało się, że były ofiarowane złemu duchowi, by chronić wioskę...
Gesty religijne mają znaczenie niezależnie od tego, czy w nie wierzymy, czy nie, i dobrze o tym pamiętać również w przededniu Wszystkich Świętych.
•••
Kanadyjscy lekarze, zaniepokojeni epidemią otyłości wśród dzieci, chcą nam odchudzić portmonetki, apelując o podatek od złego junk-jedzenia.
Niestety, państwo od dawna nie chroni nas przed korporacjami dorabiającymi się na naszym zdrowiu – proszę spróbować kupić w supermarkecie zdrową żywność bez hormonów, antybiotyków i innej chemii. To nas wykańcza; od bisfenolu w butelkach z jedzeniem dla niemowląt po tuczenie ryb ściekami. Przed tym nie ma kto nas bronić! A powinno to robić państwo. Niestety, polityka jest karmiona pieniędzmi tych samych korporacji, które karmią nas podtrutym jedzeniem.
Andrzej Kumor – Mississauga
Sumienie sumieniem – a żyć trzeba!
Kończy się złota polska jesień, więc nic dziwnego, że i nad premierem Tuskiem gromadzą się czarne chmury. Jakby mało było afery taśmowej, afery złotego bursztynu (Amber Gold), afery lotniczej z udziałem uczciwego syna, dwóch afer trumiennych i afery parasolowo-stadionowej, to w kolejce czeka kolejna afera trumienna, bo okazało się że w Świątyni Opatrzności Bożej w Wilanowie pochowany jest nie były prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, tylko ktoś inny. Kto? Tego jeszcze nie wiadomo, bo mówi się na mieście, że prokuratura "nabrała wątpliwości" jeszcze w dwóch przypadkach.
Jak tak dalej pójdzie, to premier Tusk nie tylko wyspecjalizuje się w przepraszaniu, ale kto wie – może będzie osobiście pocieszał rodziny. W przeciwnym razie musiałby delegować do tego swoich urzędników, ale to też nie wydaje się bezpieczne, bo ci urzędnicy, nawet jeśli zostali delegowani do obsługiwania, a ściślej – do obstawiania rządu przez UB, mogą mówić różne rzeczy, oczywiście wszystkiemu zaprzeczając – ale z mnóstwa różnych zaprzeczeń inteligentny słuchacz może bez trudu odtworzyć sobie zupełnie odmienne potwierdzenie.
Tymczasem premier Tusk nie może sobie na takie ryzyko pozwolić, bo – podobnie jak Salon i jego luminarze – jest skazany na kurczowe trzymanie się wersji, którą byłemu ministru Milleru podyktowała generalina Anodina. Tymczasem gdyby tak pozwolił wygadywać się ubekom, to tylko patrzeć, jak wszystko by się wydało, a wtedy – ręka noga mózg na ścianie!
To znaczy – tak pewnie myśli sobie premier Tusk, jako że strach ma wielkie oczy, a on właśnie sprawia ostatnio wrażenie trochę wystraszonego. Może jeszcze nie tak, jak podczas wybuchu afery hazardowej, kiedy to zobaczył, jak spuszczona z łańcucha sfora dziennikarzy mediów głównego nurtu wyrywa z zezwłoku posła Zbigniewa Chlebowskiego kawały żywego mięsa, a ten, na oczach całej Polski, wytapia z siebie tłuszcz – ale zawsze.
W takim stanie ducha człowiekowi nie w głowie żadne figle, toteż, chociaż niezwykle urodziwa ministra Mucha oddała się premieru Tusku w związku z aferą parasolowo-stadionową, to znaczy, żeby było jasne – oddała mu się "do dyspozycji" – premier Tusk ofiary nie przyjął. No i słuszna jego racja, bo po co mnożyć niepotrzebne ofiary, skoro już na samym początku "Stokrotka", przesłuchując wezwanego w trybie nagłym do TVN szefa Narodowego Centrum Sportu Roberta Wojtasa, powiedziała mu, że "gdyby była premierem", toby go "natychmiast zwolniła". Czy w takiej sytuacji pan premier Tusk ośmieliłby się postąpić inaczej? Ależ skądże, wcale nie; przecież jeszcze lepiej od nas wszystkich wie, że skoro "Stokrotka" tak mówi, to znaczy, że odpowiednie rozkazy zostały już wydane, a sprzeciwianie się rozkazom zdecydowanie odradza mu instynkt samozachowawczy.
W takiej sytuacji i ministra Mucha, której daremnej ofiary premier Tusk nie przyjął, wspomniany rozkaz wykona. Bądź co bądź nadchodzi kryzys, a w Narodowym Centrum Sportu dygnitarze zarabiają od 18 do nawet 27 tysięcy złotych na miesiąc. Ani to dużo, ani mało, ale raczej sporo, więc nic dziwnego, że argusowe oczy bezpieczniackich watah obróciły się również na te alimenty.
Kto będzie miał udział w spółce "Inwestycje Polskie", ten już na pewno założy starą rodzinę, bo nawet z kurzu, jaki podnosi się przy przeliczaniu takich pieniędzy, można wykroić kilka niezłych fortun – ale przecież to są alimenty dla wybranych i zasłużonych, obok których są również bezpieczniacy drobniejszego płazu. Oni wprawdzie starych rodzin może sobie i nie założą, ale kryzys, nie kryzys – a żyć trzeba, nieprawdaż? Jak pisze w swoim "Dzienniku 1954" Leopold Tyrmand, zwracając uwagę, że w komunizmie trzeba się tłumaczyć z tego, że się żyje pisze, że "ten głęboki, bogaty półton więcej wyjaśnia, niż mówi".
Skoro tedy "żyć trzeba", to nic dziwnego, że i premieru Tusku udało się pokazać, że panuje nad własną partią. Tak w każdym razie z uznaniem cmokają klakierzy, chociaż 14 posłów PO głosowało wbrew oczekiwaniom premiera Tuska. Chodziło rzecz jasna o głosowanie nad projektem złożonym do tzw. laski przez Solidarną Polskę, w którym była propozycja zakazania aborcji tzw. eugenicznej, to znaczy – zabijania przed urodzeniem dzieci podejrzanych o chorobę.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że oprócz tego, co w nim zapisano, projekt ten miał jeszcze i inne cele; na przykład – przelicytowania PiS w zabieganiu o poparcie Kościoła, ale również zmuszenia Episkopatu do poparcia inicjatywy Solidarnej Polski, bo wiadomo, że wobec tak poważnej zastawki Episkopat nie może pozostać obojętny. Widać, że i Zbigniew Ziobro, chociaż zachował fizys cherubina, to przy Jarosławie Kaczyńskim nauczył się intrygi. Ale intryga – intrygą – a zabijanie przed urodzeniem dzieci ze względów eugenicznych to druga sprawa. Zatem o ile podczas pierwszego głosowania nad projektem Solidarnej Polski za skierowaniem projektu do komisji głosowało 40 posłów PO, to teraz – już tylko 14.
Okazało się, że premier Tusk wytłumaczył im, że tu nie chodzi o żadne sumienie – bo podobnież mieli takie wzruszające wątpliwości. Najśmieszniejsze było, że do "sumienia" odwoływała się również pani Joanna Kluzik-Rostkowska, jakby nie wiedziała, że skoro już ktoś politykuje, to jego sumienie politykuje też. Natomiast żadnych wątpliwości natury duchowej nie miał poseł Niesiołowski, który zarzucił nawet obrońcom życia, iż tak naprawdę wspierają... Palikota. Widać, że nazbyt długie przebywanie w Sejmie w końcu każdemu musi paść na mózg tak, że nie jest w stanie postrzegać świata w innych kategoriach niż przepychanki wśród Umiłowanych Przywódców.
A one też obfitują w niespodzianki. Oto w Unii Europejskiej trwa debata nad budżetem na następną siedmiolatkę 2014–2020. Nasza Złota Pani Aniela wraz ze swoim francuskim kolaborantem kombinują, żeby strefa euro miała osobny budżet, a reszta hołoty – osobny. Premier Tusk odgrażał się, że na to nie pozwoli, ale wiadomo, że w poważnych sprawach, ani on, ani inni jemu podobni nic do gadania nie mają, skoro państwa poważne postanowią inaczej. Zresztą – dlaczego miałoby być odwrotnie, skoro taka, dajmy na to, Nasza Złota Pani przecież wie, że nasz nieszczęśliwy kraj w końcu postąpi tak, jak go pokieruje Stronnictwo Pruskie i Stronnictwo Ruskie – bo wskutek stopniowego eliminowania wpływów Stronnictwa Amerykańskiego – te dwa stronnictwa w tubylczej bezpiece dominują. Toteż chociaż premier Tusk twierdził, że żadnego odrębnego budżetu eurolandu nie będzie, a to dzięki jego poważnej zastawce, jaką przedstawił podczas dwóch godzin ostrej kłótni – ale oczywiście plecie jak Piekarski na mękach, bo wiadomo, że "zdolności fiskalne" strefy euro będą ustalane jak najbardziej. Wprawdzie rzeczywiście – nie nazywają się one budżetem – i pewnie to właśnie premieru Tusku udało się załatwić – ale jak zwał, tak zwał...
Teraz tylko wszyscy trwają w niepewności, ileż to Nasza Złota Pani ze swoim francuskim kolabem i Angielczyków rzeszą bladą preliminują dla naszego nieszczęśliwego kraju. Mówi się o 300 miliardach euro; że to niby: 300 miliardów – albo śmierć – ale wydaje się, że przy takim postawieniu sprawy raczej będziemy śmierdzieć, podobnie jak ten napadnięty, od którego w ciemnej ulicy bandyci zażądali: "pieniądze, albo śmierć!". – No a ty co? – pytają już po wszystkim napadniętego przyjaciele. – A co miałem zrobić? Śmierdziałem!
Zanim jednak nastąpi to ostateczne rozwiązanie kwestii budżetowej, nie tylko bezpieczniacy, ale nawet prezes Kaczyński zamierza premieru Tusku odpuścić. Pewnie obawia się, że w przeciwnym razie wszystko byłoby zwalone na niego. Zresztą i tak będzie, bo premier Tusk na widok kłębiących się nad nim czarnych chmur chyba też jest świadom, że egzekucja jest już postanowiona, a tylko odroczona do czasu ostatecznego rozwiązania kwestii budżetowej.
Stanisław Michalkiewicz
Europejska Unia Cywilizacji Łacińskiej
Tak się ciekawie składa, że już od wielu wieków żyjemy pomiędzy Niemcem a Ruskiem. I co najważniejsze, że nie widać możliwości, aby te warunki zmienić. Było też w historii kilka koncepcji współżycia z tymi sąsiadami. Jedne chciały, żeby mieć za przyjaciela Niemców, inne za przyjaciela chciały mieć Rosję. Doświadczenie nasze uczy nas, że ani jeden, ani drugi naszym przyjacielem nigdy nie był. Nie czytałem jeszcze książki p. prof. Andrzeja Nowaka pt. "Strachy i Lachy". Ale wysłuchałem już wielu jego prelekcji i tej niedawnej o stosunkach polsko-rosyjskich też i wiem, że o przyjaźni z tymi państwami trzeba raz na zawsze zapomnieć. No może na najbliższe tysiąclecie.
Tylko płaskie, jednowymiarowe spojrzenie na człowieka, tylko kalkulacje ekonomiczne mogą podsuwać jakieś pomysły o współpracy między tymi trzema krajami sąsiadującymi ze sobą.
Od niedawna mamy trzecią koncepcję. Na imię jej Unia Europejska. W tym przypadku też wysłuchaliśmy, wyczytaliśmy wiele "mądrych przepowiedni", że tylko w ten sposób uchronimy się od napastliwości naszych sąsiadów i, że tylko na tej drodze stworzymy sobie dobrobyt, i to jeszcze nie tyle my stworzymy, co oni nam stworzą. Na naszych oczach i ta koncepcja się wali. Więc, co robić? Najlepiej byłoby, gdyby stworzyć Polskę silną, czyli nie słabszą od Niemiec i nie słabszą od Rosji. Wtedy może wybiłaby z głów niemieckich i z głów ruskich wszelkie myśli o zniewalaniu innych narodów.
Zauważmy może jeden drobny szczegół. Gdzie leży problem? Otóż nie leży on w Polsce. Polska nie ma zamiarów zniewalania Niemiec. Polska nie ma zamiaru zniewalania Rosji ani żadnego innego narodu. Co więcej, my nie mamy nawet najmniejszej ochoty korzystania z "bratniej pomocy" żadnego z tych sąsiadów. Z "bratniej pomocy" Rosji korzystaliśmy do roku 1991. Wystarczy aż nadto. A z "bratniej pomocy" Niemiec korzystamy, powiedzmy od 2004 roku. Ale to nigdy nie było życzeniem narodu polskiego. Nawet przystąpienie do Unii Europejskiej zostało na nas wymuszone.
My mamy tylko jedno życzenie – odpieprzcie się od nas. My, Polacy, potrafimy i chcemy żyć po swojemu, po polsku, po katolicku. To Niemcy i Ruscy nie mogą żyć bez wtrącania się w wewnętrzne sprawy Polski i Polaków. To "wtrącanie się" jest najbardziej delikatnym zwrotem z możliwych. Bo tak po prostu każda z tych "bratnich pomocy" to nic innego, jak wyniszczanie Polski i Polaków.
Patrząc na to, co się dzieje w Polsce i z Polską dzisiaj, musimy się zgodzić, że zbudowanie w najbliższej przyszłości Polski silniejszej od Niemiec i silniejszej od Rosji, a nawet może należałoby powiedzieć silniejszej od Niemiec i Rosji razem wziętych, jest zadaniem ponad nasze siły. Więc pozostaje nam koncepcja czwarta. Wcale nienowa. Nawet sprawdzona już w historii. Unia wolnych narodów Europy Środkowej. Zwana kiedyś Unią Polski z Litwą. A dzisiaj można by ją nazwać Europejską Unią Cywilizacji Łacińskiej.
Nie muszę i zresztą nie potrafię powiedzieć wiele więcej na ten temat. Bo na ten temat powiedział i napisał już wystarczająco dużo p. prof. Włodzimierz Bojarski.
Zachęcam każdego, komu leży na sercu dobro Polski i Polaków, a także pokój w Europie, aby sięgnął po opracowania p. prof. Bojarskiego. Ja na razie zapoznałem się z książką p. profesora pt. "Dokąd Polsko?". Podtytuł tej książki brzmi – Wobec globalizacji i integracji europejskiej. Książka została wydana w r. 2002, jeszcze przed przystąpieniem Polski do UE. Ale nic nie straciła na aktualności. Wręcz odwrotnie, dzisiaj już gołym okiem widać, że analizy, opinie i prognozy pana profesora spełniły się, i to aż nadto.
Zaczyna się ona od stwierdzenia, że, cytuję:
"Przyszłość w szerokim ujęciu całości jest nieprzewidywalna dla człowieka i społeczeństw, które są w ręku Boga. On jest Panem historii. Nie jesteśmy więc skazani na żadne determinizmy ani prognozy długookresowe. W ogromnym obszarze wolności i możliwości jest też miejsce dla odpowiedzialnej ludzkiej inicjatywy i programu, w służbie prawdy i dobra wspólnego, planowanych i realizowanych kompetentnie, z roztropnością i przezornością".
I nieco dalej czytamy:
"Jest jednak naiwnością oczekiwanie, że rządzący w Europie Zachodniej dzisiejsi masoni i liberałowie, do niedawna jeszcze socjaliści i komuniści, a synowie i wnuki kolonizatorów, imperialistów i faszystów, zbudują upragnioną Europę Ojczyzn.
Taką wspólnotę państw i ojczyzn musimy i możemy zbudować tylko sami, wspólnie z innymi bliskimi nam narodami i państwami Europy Środkowej, w obszarze dawnej Słowiańszczyzny i cywilizacji łacińskiej".
"Taka wspólnota mogłaby stać się rzeczywistym partnerem współpracy z UE na Zachodzie oraz Rosyjską Wspólnotą Niepodległych Państw na Wschodzie Europy. Byłaby gwarantem dobrego sąsiedztwa i pokoju, przywracając Europie długookresową równowagę geopolityczną, utraconą po rozbiorach Rzeczypospolitej".
"W epoce wielkich zmagań ateizmu z katolicyzmem, uformowanie takiego bloku państw chrześcijańskich w centrum Europy, z nadzieją odbudowania w nich cywilizacji łacińskiej, będzie miało ogromne znaczenie dla przyszłości całego kontynentu i świata.
Poparcie tej idei przez Stolicę Apostolską wydaje się dziś możliwe i równie ważne jak mobilizacja Europy Środkowej do koalicji antytureckiej w XVII wieku.
Koniecznym warunkiem budowy prawdziwie duchowej jedności w ramach jednego społeczeństwa i państwa oraz dowolnej grupy państw była przez stulecia i pozostaje jedna etyka chrześcijańska, ta sama w życiu osobistym, rodzinnym, społecznym i międzynarodowym".
Ale wiem, że są jeszcze co najmniej dwie książki pana profesora poświęcone tym problemom. Wyszła jeszcze w 2006 r. książka profesora pt. "O przyszłość Polski. Problemy i wyzwania XXI wieku", która jest kontynuacją i rozwinięciem strategicznym myśli zawartych w poprzednich publikacjach z uwzględnieniem szerokiego kontekstu historycznego i europejskiego. Natomiast nakładem Klubu Inteligencji Polskiej ukazała się kolejna bardzo cenna praca prof. Włodzimierza Bojarskiego pt. "Jak było i jak jest naprawdę. CO ROBIĆ?", z podtytułem: "Refleksje dotyczące przemian lat 1979–2009".
Zanim zbudujemy Polskę silną, trzeba pomyśleć o zbudowaniu w Środkowej Europie, Siły, która ostudzi zapał i Niemców, i Ruskich do zniewalania innych narodów. Taką Siłą, z Bożą pomocą, może być unia narodów, którym nie jest obca cywilizacja łacińska, jak ją określił w swoim czasie inny wielki Polak, prof. Feliks Koneczny.
I na zakończenie jeszcze jeden cytat z książki "Dokąd Polsko?".
"Wydaje się, że Naród polski oraz Kościół katolicki w Polsce, w samym sercu Europy, stoi przed potrójnym wyzwaniem:
1. Strategicznego oparcia się światowej agresji laicko-masońskiej, kosmopolitycznej i neokolonialnej, która może spowodować także nową falę prześladowań.
2. Wykreowanie nowego, współczesnego ideału – modelu życia społeczno-państwowego (»Państwo Boże«) oraz przygotowania i podjęcia jego realizacji.
3. Wielkiego ożywienia wiary, podjęcia misji jednoczenia sąsiednich narodów i wspólnego budowania nowej, katolickiej cywilizacji – »Wspólnoty Ojczyzn« – w konfrontacji z obcymi cywilizacjami Wschodu i Zachodu.
Niechaj ta wielka misja zespoli serca i umysły, ożywione światłem i mocą Ducha Świętego, abyśmy z rozwagą oraz z wiarą, nadzieją i miłością zdołali podjąć historyczne wyzwania XXI wieku".
Zapraszam do lektury tej książki, do lektury innych opracowań p. prof. Bojarskiego i do rzeczowej dyskusji na temat – co robić i czego nie robić, żeby Polska nie zginęła, żeby nie zniszczono cywilizacji łacińskiej, żeby powstała "Wspólnota Ojczyzn", i żeby inne narody zrozumiały i zaakceptowały te idee.
Narody, nie rządy.
Emanuel Czyżo
Toronto
Błąd taktyczny profesjonalistów propagandy
Drugą połowę września spędziłem w starym kraju, w Gdyni, spacerując po plaży i zajadając smażoną flądrę prosto od rybaków orłowskich. Jako że w Kanadzie od wielu lat nie mam telewizora, z nostalgią codziennie oglądałem między innymi różne polskie wiadomości, dzienniki, teleekspresy. Profesjonalizm ogłupiania i prania mózgów doprawdy osiąga nowe, wyższe poziomy. Manipulacji medialnej TVN-u, Polsatu i innych płatnych stacji (na żądanie rządu) nie można już porównywać z prymitywnymi metodami starych komunistów PRL-owskich. Teraz jest nowocześnie, europejsko i z uśmiechem radosnym połechtanym prawami człowieka, polityczną poprawnością i wstydem przed oczami Zachodu.
Doczekałem się ciekawej wiadomości. TVN drugiego października pokazał krótki reportaż o homofobicznej mowie nienawiści... i to gdzie? W szkole gimnazjalnej, w Polsce, w centrum Europy to miało miejsce. Pani nauczycielka Elżbieta Haśko, wykładając przygotowanie do życia w rodzinie w jednej z klas gimnazjum w Wiązownicy koło Jarosławia, ośmieliła się przedstawić uczniom fakty związane z możliwościami leczenia terapeutycznego homoseksualizmu. Mało tego, zgodnie ze swoim zwyczajem nauczycielka umieściła co ważniejsze punkty do dyskusji na Facebooku. Trzeba było słyszeć ten krzyk! Dziennikarze TVN-u zgodnie rozpoczęli znoszenie medialnych drew, budując stos medialny, żeby medialnie spalić nauczycielkę-czarownicę. Leczenie homoseksualizmu... co za wstyd przed Europą.
Następnego dnia "Gazeta Wyborcza" dołączyła swój grożąco-straszący lament do medialnych oskarżycieli, żądając dyscyplinarnego usunięcia nauczycielki z szeroko pojętego pola oświaty. Pani Elżbieta najspokojniej w świecie i prosto do kamery stwierdziła, że nie używała żadnego języka nienawiści, ale tego, co powiedziała, nie wycofa, bo to prawda jest naukowa.
I tu, ze zdziwieniem muszę przyznać, maszyna prania mózgów nawaliła na całego. Jedną z najnowocześniejszych metod zwalczania wiadomości politycznie niewłaściwych jest (oczywiście zakładając kontrolę mediów) zamilczenie informacji na śmierć. Setki przykładów i drastycznych prób zamilczania obserwowaliśmy w kwietniu 2010 po tragedii smoleńskiej. Zamiast profesjonalnie i europejsko zamilczeć niedouczoną nauczycielkę z Wiązownicy, której nikt na mapie pokazać nie potrafi, GW coraz głośniej zaczęła krzyczeć i wzywać do akcji dyscyplinarnej. Lepszej reklamy tematowi michnikowcy zrobić nie mogli. Posypały się e-maile i listy od zwykłych ludzi, od naukowców, lekarzy i psychologów potwierdzające nieodpowiedzialne tezy niegrzecznej nauczycielki. Czując poparcie naukowe, pani dyrektor szkoły praktycznie odmówiła akcji dyscyplinarnej, nie odnajdując śladów mowy nienawiści. Kurator okręgowy z Rzeszowa obiecał, że się sprawie przyjrzy, również nie kojąc rozdrapanej rany na honorze dumnego członka UE. Błąd w sztuce na tak wysokim poziomie ogólnokrajowego prania świadomości nie powinien się zdarzyć. Pytanie, czy poseł Biedroń z Ruchu Palikota może być terapeutycznie uleczony ze swojej homoseksualnej dumy, nadal pozostaje bez oficjalnej odpowiedzi, co społeczeństwu daje do myślenia.
Wszystkim zainteresowanym tematem leczenia homoseksualizmu, a nie paradowania z gołą dupą po ulicach, odsyłam na strony NARTH (tylko po angielsku), czyli National Association for Resarch and Therapy of Homosexuality. Możemy tam prześledzić przyczyny i fazy leczenia zaprezentowane przez A. Dean Byrda Ph.D., profesora psychiatrii z uniwersytetu stanowego Utah i wiceprezydenta NARTH, który od ponad dwudziestu lat prowadzi terapię mężczyzn homoseksualistów.
Po przeczytaniu i postudiowaniu tematu okazuje się, że pani Elżbieta Haśko jest niewinna "nienawiści" i ma stuprocentową rację. Jako czytelnicy "Gońca", możemy wesprzeć panią Elżbietę modlitwą i również wyrazić swoją opinię, pisząc krótki e-mail do pani dyrektor szkoły w Wiązownicy, Agnieszki Kukułki: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. i do pani kurator-wizytator Marioli Kiełbu: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..">Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..
Bardzo proszę o kulturalną treść e-maili, żeby was o mowę nienawiści nie posądzono. Do tej pory ta historia uczy, że bać się nie należy, a przy swoim mocno obstawać. Głowa do góry, pani Elżbieto, jak panią ze szkoły wyrzucą, to my, czytelnicy "Gońca" z Kanady, zrobimy zrzutkę dolarową dla pani.
Janusz Beynar
* od redakcji: Janusz Beynar urodził się w 1962 roku w Gdańsku, w wieku dwudziestu pięciu lat wyjechał na trzydniową wycieczkę do Rzymu i Watykanu, która trwa do dziś. Od 1988 roku mieszka w Kanadzie. Pochodzi z rodziny, której przygoda z piórem sięga trzy pokolenia wstecz, aż do początków twórczości Pawła Jasienicy (właśc. Leona Lecha Beynara). Jest miłośnikiem kanadyjskiej przyrody, z plecakiem i wiosłem w ręce przemierzył blisko dwa i pół tysiąca kilometrów.
Widziane od końca: Wariant uliczny musi mieć ręce i nogi
Na początek trochę teoretyzowania. Petycje, marsze, bierny opór, wszystkie te przedsięwzięcia sprowadzają się do założenia, że trzeba skutecznie wpłynąć na postępowanie rządzących, i obracają się w chorej dychotomii "my-społeczeństwo"; "oni-władza". "My" chcemy wpłynąć na to, żeby "oni" byli inni, inaczej rządzili, pozwolili nam na większy zakres swobód, poprawili warunki naszej egzystencji. Postawa taka zakłada, że oni "nie wiedzą" o naszych problemach, albo że się zanadto "odizolowali", "zapomnieli", usiłujemy zwrócić ich uwagę, zawrócić z niewłaściwej drogi...
Mówiąc wprost, jest to objaw mentalności niewolniczej, być może do przyjęcia, jeśli jesteśmy mniejszością lub chcemy zwrócić "uwagę społeczną" na jakiś mało nagłośniony problem lub położenie jakiejś grupy. Gdy chodzi nam zaś o całość, czyli o kraj, o państwo, o gospodarkę jako taką; o wolność, to nie ma tu co podpisywać petycji czy listów, tylko trzeba się zorganizować i zmobilizować do przejęcia władzy; do rządzenia, wykorzystując po temu wszystkie dostępne mechanizmy. Jeśli to możliwe, demokratyczne, a jeśli te drogi są pozamykane, to "mimodemokratyczne".
Najważniejsza zaś jest to, byśmy wiedzieli, po co chcemy władzę uzyskać, o jakie państwo nam chodzi i, generalnie, dlaczego ci, którzy rządzą obecnie, powinni być tej władzy pozbawieni.
Chodzi bowiem o jasność i prostotę myślenia, aby każdy uczestnik naszej strony barykady jasno widział cel działania i środki, jakich trzeba do osiągnięcia celu użyć.
Środki te mogą być wielorakie, zmieniać się z czasem, ewoluować, jednak muszą być znane i czytelne.
Podobnie jak żadne państwo nie powinno rozpoczynać wojny bez ustalenia strategicznych celów walki i nakreślenia warunków sytuacji powojennej, tak żadna partia i ruch nie powinny wyprowadzać ludzi na ulice czy zachęcać do masowego protestu, dopóki nie mają planu nowego ułożenia. To samo dotyczy zresztą działalności terrorystycznej we współczesnym świecie używanej jako skuteczna broń w realizacji interesów politycznych słabych państw i narodów.
Działania idealistycznego terroru XIX wieku czy utopistów spod znaku Rote Armee Fraktion to margines. Terroryzm jest groźny nie za sprawą oderwanych od życia, sfrustrowanych dzieci z dobrych domów, tylko zimnej kalkulacji politycznej.
Tak było w przypadku terroru żydowskiego w Palestynie Brytyjskiej, tak było w przypadku terroru OWP czy IRA, tak jest w przypadku terroru "Al-Kaidy".
Wracając do wyprowadzania ludzi na ulice – owszem – może to być skuteczny manewr polityczny. Najczęściej jednak ruchawka taka bywa sprowokowana przez stronę przeciwną, która będąc przy władzy, wie, jak przygotować prowokację i jak jej użyć do własnych celów – walk frakcyjnych, rozpoznania przeciwnika, rozładowania nastrojów społecznych.
Dlatego ruchawka uliczna ma w walce sens jedynie wówczas, gdy jest zaordynowana przez autentycznego lidera narodowego bez szans na zdobycie władzy legalnymi drogami; gdy jest wykalkulowanym działaniem politycznym, a nie nurzaniem się w chaosie ulicy, gdy wiadomo, co chcemy uzyskać w jej rezultacie i kiedy iść do domów, słowem, gdy jest częścią skutecznej walki o władzę, a nie sprowokowanym ujściem społecznego niezadowolenia.
Tak więc z ulicą trzeba ostrożnie i aby realnie wykorzystać jej siłę dla sprawy narodowej, trzeba się najpierw zorganizować, tak byśmy po raz kolejny nie marnowali sił, tracąc impet i ducha na kolejne pokolenie.
Jeśli chcemy naprawdę walczyć o swoje, a nie tylko pozorować, trzeba się walki uczyć, m.in. po to by wiedzieć, że jeżeli urządzamy pokaz siły, to żeby coś z niego wynikało; by realnie poprawić nasze położenie. Raz warto to robić, a innym razem nie; bo – jak mówi klasyk Sun Tzu – jeśli jesteś silny, udawaj słabego, jeśli dobrze zorganizowany, udawaj chaos.
Nasze polskie nieszczęście polega na braku przywództwa, miejmy więc nadzieję, że jakieś się objawi z przyczajenia.
W każdym razie najważniejsze, byśmy nauczyli się myśleć w kategoriach realnej polityki, a każda nasza akcja miała ręce i nogi, a nie tylko – jak to często bywało i bywa – wyłącznie serce.
Andrzej Kumor
Mississauga
Konik, szabelka i... szara rzeczywistość
W roku 2004 Rafał Ziemkiewicz opublikował książkę pt. "Polactwo" (chociaż początkowo miało być: "Gówno chłopu nie zegarek, czyli co Polacy zrobili z niepodległością"). Pamiętam, że w trakcie lektury zżymałem się, czasami trochę sobaczyłem i nie byłem do końca przekonany, czy jest sens pisania takich książek – no bo już sam tytuł można było odbierać jako obraźliwy, wpisujący się w nurt Polish jokes, czy innych Polenwitze.
Ale, mimo początkowych wątpliwości, przeczytałem dzieło Ziemkiewicza do końca – dochodząc w pewnym momencie, że jego publicystyka zawiera ogromny ładunek prawdziwych obserwacji i jeżeli nawet można się z nim nie zgadzać, to jednak trudno nie przyznać mu racji...
Oczywiście łatwiej jest nam wmawiać sobie nawzajem minione bohaterstwo, przypominać, kto był przedmurzem chrześcijańskiej Europy i jak to poszliśmy w bój bez broni... no i kolejne bohaterskie powstania, które nam nic nie dawały poza utratą krwi.
Oczywiście – czy to spadek po szlacheckich 10 proc. ogółu ludności w dawnej Polsce? – znacznie łatwiej rozrywać ledwo zabliźnione rany niźli dyskutować o cenie, o szansach, o tym, co można nie tyle osiągnąć, co stracić; łatwiej przypominać, że my to bardziej za waszą niż naszą itd., itp.
Oczywiście można też mówić o minionej głupocie, która doprowadziła do takiego, a nie innego, rozwoju wydarzeń, ale czy kierowaliśmy się, jako naród, głupotą jedynie w minionych wiekach, czy oderwanie od rzeczywistości pozostało nam do dzisiaj? I czy to wmawianie sobie, że coś się nam należy za Monte Cassino, Wrzesień, Sierpień, nie jest przejawem owej nieśmiertelnej – w naszym przypadku – choroby?
Zachwycamy się, że w Warszawie manifestowało może i 200 tys. osób w obronie Telewizji Trwam i wolności mediów, a ilu mamy Polaków? I jak się to ma procentowo do ogółu? I ile osób oddało głosy na Ruch Palikota, czy aby nie znacznie więcej? Dlaczego tak się dzieje, przecież mamy wolną Polskę i nie umiemy się w niej rządzić? Nie umiemy wybierać ludzi, czy – trywialnie mówiąc – olewany wszystko, myśląc tylko (krótkowzrocznie), a co mnie to obchodzi... I zawsze winien jest ON, ONI.
Pisał Ziemkiewicz: ...przegraliśmy wojnę. Byliśmy przez pół wieku okupowani. Zresztą za zgodą i przy obłudnym współczuciu sojuszników, dla których szafowaliśmy – nikt nie odważy się powiedzieć tej oczywistej prawdy, że niepotrzebnie – krwią polskich żołnierzy. Walczyliśmy dzielnie, konspirowaliśmy, cierpieliśmy, nie tylko w ubiegłym stuleciu, ale w całej naszej historii, oczywiście, że o tym wiem.
Tylko że to wszystko dawno i nieprawda. Nie chcemy pamiętać, że kiedy jedni Polacy szli do powstania, do lasu, walczyć za ojczyznę, to inni podążali za nimi, żeby poległych powstańców obdzierać z butów. Tymczasem, naturalną koleją rzeczy, tych pierwszych było coraz mniej, aż w końcu wyginęli – a drudzy mnożyli się, kwitli, aż wreszcie przyniesiono im w darze ustrój będący spełnieniem ich marzeń, idealnie dostosowany do ich oczekiwań, i jeszcze dowartościujący poczuciem dumy z własnej, chamskiej tężyzny i przekonaniem, że wszyscy, którzy nie pracują łopatą, żyją z łaski robotnika i chłopa. I tak oto socjalizm, narzucony knutem i naganem czekisty, stopił się z pańszczyźnianą mentalnością Polaka i stał się jego drugą naturą, a naród ongiś słynący z niezłomnej walki o wolność, dziś spontanicznie stawia pomniki Gierkowi, wielbi Jaruzelskiego i masowo głosuje w wyborach na funkcjonariuszy obalonego reżimu.
Staliśmy się polactwem, bo z nas polactwo zrobiono, ale pozostaliśmy nim po odzyskaniu niepodległości już z własnego wyboru. Obdarowani przez historię wolnością, o jakiej bez żadnej nadziei marzyły przeszłe pokolenia, pozostaliśmy w duszach niewolniczą trzodą. Bo tak jest wygodniej. A trochę także dlatego, że nikt nie ma odwagi polactwu powiedzieć w oczy prawdy (...) U nas tak już jest, że cokolwiek się dzieje, winni są zawsze Oni. Inni. Obcy. Nie swoi. Winni są głupi i nieuczciwi politycy, ale w żadnym wypadku nie ci, którym wystarczy obiecać mieszkania na wiosnę, żeby na takich właśnie głosowali. Polskę okradają wielcy aferzyści, ale w żadnym wypadku nie drobni kombinatorzy, wyłudzający masowo zasiłki, renty i zwolnienia lekarskie. Wtrącają ją w nędzę doktrynalni liberałowie, którzy nie pozwalają dodrukować tak bardzo potrzebnych pieniędzy, ale na pewno nie szkodzi Ojczyźnie prywata i egoizm prostych roboli, dla których Polska istnieje tylko po to, żeby dopłacać do ich psu na budę potrzebnych miejsc pracy, choćby to ją miało doprowadzić do ostatecznego upadku i bankructwa (...) Jak na razie demokracja u nas okazała się chocholim tańcem, w którym politycy, zamiast cokolwiek zaoferować, poczuli się zmuszeni pląsać w lansadach wokół prymitywa, schlebiać mu, łasić się do niego i na wyścigi przedkładać to właśnie, co mu powinno się najbardziej podobać: że jest wspaniały, że wszystko mu się należy i że będzie mu lepiej bez żadnego wysiłku (...) Chamuś w gumofilcach, podkoszulku i beretce, jak z satyrycznych rysunków Krauzego, stał się polskim bożkiem i wyrocznią. To on mówi elitom, czego chce naród. To pod jego kątem układa się polityczne programy, to na jego rozum przykrawają świat media. Nawet Kościół, przestraszony wybuchem antyklerykalizmu w początkach lat dziewięćdziesiątych i nieskrywaną gotowością chamusia do przetrzepania biskupich szkatuł, pilnie uważa, by nie narazić mu się zbyt rygorystycznym stawianiem spraw...
To nieco długawy cytat, ale przedstawia sprawę jasno i Trudno się z autorem nie zgodzić, nawet w tak przykrej sprawie, jak obdzieranie powstańczych trupów! Zresztą we wspomnieniach śp. ks. Sedlaka, twórcy bioelektroniki, znajdziemy bolesny opis z września 1939 r. Wzięty przez Niemców jako zakładnik, po jakimś czasie powrócił do swego mieszkania, które w tym czasie zostało dokładnie splądrowane... cenniejsze, materialnie, rzeczy zniknęły, ale nie jego notatki, na których mu najbardziej zależało: Usiadłem na murawie, łeb zwieszony – jak po napadzie Tatarów – poszła bielizna, płaszcze, 2 radia. To wszystko, co przez tyle lat gromadziło się powoli, odejmując od ust, w jedną noc ponad 650 złotych. To nie wojna zabrała, to katolicy, Polacy, parafianie (...) Niedaleko pod lasem stoczono nocą bitwę (...) Rano trzeba było rannym pomóc i trupy pogrzebać. Żaden chłop nie ruszył się z okolicy, bo "strzylać" będą. Ktosik przyniósł wiadomość, że konie bezpańskie biegają po lesie, można "se" wziąć. Ruszyły chłopy ławą. "Kunia" za darmo, ostatecznie dlaczego nie? Chłop polski, bez ludzkich uczuć, bez litości w chłopskiej siermiędze, złodziej z dziada pradziada. Nigdy przekonania do chłopów nie miałem, ale wojna jeszcze bardziej ugruntowała mnie w tym. Chłop i dziś zdolny jest zrobić rzeź galicyjską, dziś jeszcze tkwi w nim zarzewie buntu przy całej jego głupocie (...) On umie chodzić tylko pod karabinem i batem.
Ktoś postawi mi zarzut, że dawne chłopstwo to zupełnie inna historia, ale czy to, co współcześnie obserwujemy, nie potwierdza tego, co pisał we wrześniu 1939 r. ks. Sedlak?
Trzeba tylko nieco podnieść poprzeczkę, względnie rozszerzyć obszar opisywanego zjawiska. Dziś mówimy nie tyle o samym chłopstwie, ale o znacznym odsetku naszego społeczeństwa, które Ziemkiewicz określa mianem polactwa.
Ks. Sedlak pisał: Jak wiele trzeba, by duszę chłopską odmienić, jak wiele lat jeszcze, by iskrę człowieczeństwa wydobyć na powierzchnię i ugruntować ją, by ją nie każdy kradł kto chce lub zapalał jakim chce płomieniem.
Minęły dziesiątki lat i czy mamy inne społeczeństwo? Czy obserwujemy inne zachowania? Znaczny odsetek Polaków, może przeszło 50 proc., chyba niewiele ma wspólnego z naszą historią, patriotyzmem; chyba nie bardzo się utożsamia z polskością i w szerszym kontekście z człowieczeństwem.
Nie będę sięgał po kolejnych autorów ani cytował ich przemyśleń i obserwacji, ostatecznie jestem maleńkim atomem tworzącym naród polski i nie ukrywam wcale, że kiedy widzę zachowanie rodaków, nawet tutaj, na obczyźnie, czuję, jak rumieniec pali lica.
To prawda, że nikt nie jest doskonały, ale przecież w którymś momencie musi nastąpić przebudzenie, otwarcie na drugiego człowieka z ewangelicznym przesłaniem, że kocham bliźniego jak siebie samego. Tyle tylko, że jeżeli nie kocham siebie, to i do bliźniego nie wyciągnę ręki, zwłaszcza jeżeli powodzi mu się znacznie lepiej...
Napisałem, że książka Ziemkiewicza – nie jakaś wielka literatura, ale za to bardzo potrzebna publicystyka – skłoniła mnie do refleksji, do innego spojrzenia na tych, którzy stroją się w piórka mężów stanu, i na tych, którzy idą do urn wyborczych i... no, właśnie, i głosują tak, że na usta ciśnie się jedno słowo: polactwo!
Nie można zrozumieć tego, co się dzieje nad Wisłą, jeżeli nie przyjmiemy do wiadomości, że znaczny odsetek naszych rodaków to rzeczywiście ciemna masa, pozwalająca sobą manipulować. i to w sposób perfidny. Powrót komunistów do władzy, pamiętamy? Kwaśniewski dwie kadencje prezydentem, pamiętamy? Pani Kopacz, obecnie marszałek Sejmu, w 2010 r. minister zdrowia, kompletnie skompromitowana i przyłapana na kłamstwach w sprawie tragedii pod Smoleńskiem...
Tylko polactwo może pozwolić na to, aby tacy ludzie utrzymywali się u władzy, aby ich ponownie wybierać. Nie tylko nóż w kieszeni się otwiera, kiedy zastanowimy się, że pod Smoleńskiem zginęło blisko 100 osób z prezydentem na czele, i władze polskie nie uczyniły nic (albo bardzo niewiele), aby np. wrak sprowadzono do Polski, aby ofiary w sposób godny przebadano i pochowano. Przecież po tak straszliwej tragedii powinny się posypać – w przenośni – głowy odpowiedzialnych za przygotowanie wizyty w Katyniu. Czy ktoś słyszał o dymisjach, o biciu się w piersi? Odniosłem wrażenie, że niektórzy gotowi byli tańczyć z radości.
Haniebne zachowanie polactwa w Warszawie, kiedy pojawił się krzyż na Krakowskim Przedmieściu, i przymykanie oczu przez władze na prowokacje, czy wręcz atakowanie osób modlących się.
Myślę, że najgorsze, co mogłem przeczytać, to wpisy w sieci obrażające rodziny ofiar. To się w głowie nie mieści, co ludzie mogą wymyślić i napisać. Nie muszę przypominać, że w trumnach znajdują się zwłoki innych osób, że rodzina Anny Walentynowicz dopiero po otwarciu trumny przekonała się, że "grób jest pusty". Oczywiście nie był, ale były to zwłoki innej ofiary smoleńskiej tragedii.
Dzisiaj, kiedy DNA pozwala zidentyfikować zwłoki, pomylić ciała?! Brak słów i zupełna beztroska polskiego rządu.
Zacząłem jednak mówić o wpisach pod informacją o zamianie zwłok, zresztą takich świństw nie brakuje i na innych stronach. Trudno zrozumieć, jak można wyszydzać syna śp. A. Walentynowicz dlatego tylko, że chciał, aby w grobie było ciało jego matki. Trzeba być pozbawionym ludzkich uczuć, albo zwyczajnym prowokatorem, który podszczuwa innych durniów do ślinienia się żółcią. Nie, normalny człowiek czegoś takiego nie napisze, uszanuje tragedię i ból najbliższych.
Chciałoby się takiego pastucha zapytać: a gdyby to twoja matka zginęła i ktoś zamieniłby ciała, nie miałoby to dla ciebie najmniejszego znaczenia? Nie wierzę, ale jakże łatwo jest, korzystając z anonimowości, pluć nienawiścią i śmiać się z ludzkiego bólu.
W normalnym świecie, no bo nie w tusklandii, po takiej tragedii wszystkie służby stanęłyby na głowie, aby nie tylko wyjaśnić wszystkie okoliczności związane z tragedią, ale otoczyć rodziny opieką i nie dopuścić do takiej kompromitacji, jak zamiana ciał. Inna sprawa, że takie potraktowanie tragedii rzuca jednoznaczne światło na Bul-Komorowskiego i Tuska, ze wszystkimi przydupasami wartymi jedynie pognania batogiem po pastwisku; kury szczać prowadzać – jak miał się wyrazić o politykach Piłsudski.
No i mamy takie elity, jakie i społeczeństwo, czy też znaczna część społeczeństwa wspominająca Gierka, dziękująca Jaruzelskiemu (że uchronił nas przed sowieckim najazdem, co jest udowodnioną bzdurą; dodam, że Jaruzel wręcz błagał Breżniewa o interwencję, ale może zbyt chłodno go całował przy powitaniach... myślę, że starsi czytelnicy pamiętają te obrzydliwe pocałunki dygnitarzy komunistycznych), zaczytująca się urbanowskim "Nie", jednym słowem, mamy polactwo: ludzi nie rozumiejących nic, nie myślących w ogóle.
I jak gdyby tego było mało, a mamy przecież rok 2012, przeszło 50 proc. ankietowanych mówi, że Aleksander Kwaśniewski to idealny kandydat na premiera...
Źle się dzieje w państwie duń... to znaczy w państwie polskim. I nie widzę siły, która byłaby zdolna cokolwiek zmienić. Ostatnie marsze, słuszne w walce o wolne media, ale chyba nie mające wiele wspólnego z gospodarką, z wolnym rynkiem. O tym jakby zapominano, ale czy mamy ekonomistów prawdziwie wolnorynkowych i czy wyborcy chcą słyszeć apele o zaciskaniu pasa? Nie i mają chyba rację, bo ileż może mieć dziurek pasek...
Książkę Ziemkiewicza przeczytałem ponownie i muszę stwierdzić, że chociaż upłynęło 8 lat od jej wydania, niewiele straciła na aktualności, a ów przysłowiowy "chamuś w gumofilcach, podkoszulku i beretce" nic nie stracił ze swej ważności, zakończę więc Ziemkiewiczem:
Z każdym dniem przegrywamy przyszłość, odbieramy naszym dzieciom szansę życia w wolnej i normalnej Polsce. Codziennie triumfuje głupota lewicowych i lewicujących polityków, gotowych podejmować najbardziej szkodliwe dla państwa i narodu decyzje, byle tylko poprawić swoje szanse na usadzenie się w Sejmie, rządzie, radach nadzorczych i zarządach wciąż niesprywatyzowanych, państwowych pseudospółek. I każdego dnia polactwo, doprowadzone do totalnego skołowania, sfrustrowane, skundlone, oduczone troski o jakiekolwiek wspólne dobro, wymusza na swoich elitach taką właśnie politykę. Aby pod siebie. Aby do jutra (...) W Polsce nie trafi się Pinochet, bo skąd takiego wziąć w armii zdominowanej przez komunistycznych trepów po moskiewskiej akademii, w Polsce nie będzie rodzimego Reagana ani Thatcher, bo tam było do kogo się odwołać, była jeszcze normalna, zdrowa struktura społeczna, trochę tylko zniszczona socem, a u nas – pańszczyźniane chamstwo i niewiele więcej.