Był to rok wypełniony przygodami, uczeniem się nowych rzeczy i odkrywaniem siebie na nowo. Przyznam, że rzadko bywałem w domu. Polowania, łowienie ryb i różnego rodzaju ekspedycje czy to na skuterze śnieżnym, czy to na canoe, czy też motorowej łodzi wypełniały mi czas. Bywało, że wychodziłem z domu przed piątą rano, by wrócić po dwudziestej trzeciej: poobijany, przemarznięty do szpiku kości, umęczony do granic wytrzymałości, ale szczęśliwy odkryciem czegoś nowego, spełniony. Czynne spędzanie czasu sprawiło, że na pisanie było go mało. Mając do wyboru: z jednej strony wędkę lub strzelbę albo karabin i blade światło księżyca na jeziorze, a z drugiej rozklekotaną klawiaturę mojego starego laptopa i wpatrywanie się w bladą poświatę monitora, bez wahania wybierałem to pierwsze. Za każdym razem.
Obecny rok przyniósł wiele zmian. Zmian bynajmniej niezaplanowanych, zmian wynikających z gorączkowych, nieprzemyślanych decyzji. Porzuciłem swoją świetnie wyposażoną klasę i dzieciaki, które mnie uwielbiały, porzuciłem rezerwat, który stał się moim domem, porzuciłem łatwą pracę i szefa, który chciał mi nieba przychylić, i znowu skoczyłem w nieznane.
Z borealnych lasów północnego Ontario przeniosłem się w prerie Alberty, do placówki jeszcze bardziej wysuniętej na północ. Dystans mniej więcej taki jak z Madrytu do Moskwy, tyle że w kierunku zachodnim. Właściwie to mogłem napisać "jak z Moskwy do Madrytu", by zachować zgodność porównania z rzeczywistym kierunkiem mojej tułaczki, ale jest coś na rzeczy w tym, że wyszło, jak wyszło. Ilekroć w podstawówce spoglądałem na mapę Europy, Moskwa wydawała się być ostatnim dużym miastem, poza którym nie ma już nic, tylko stepy i tajga aż do samego Pekinu. Podobnie i tu: wydaje mi się, że dojechałem do ostatniej granicy, ostatnich rubieży cywilizacji, poza którymi jest już tylko tundra i wieczna zmarzlina. Co prawda do obu mam jeszcze spory kawałek drogi, ale trudno otrząsnąć się z tego poczucia, widząc znaki drogowe na Alaskę czy tablice rejestracyjne Terytoriów Północno-Zachodnich. Nigdy nie byłem tak daleko od domu. I nigdy nie czułem się tak bardzo sam.
Samotność jest największą zmorą uczenia na północy. Trudne warunki pracy można znieść – w końcu wiedziałem, w co się pakuję, i wyszkolono mnie, by dać sobie radę w trudnych sytuacjach. Parszywie niskie pensje też można przeboleć – w końcu nie tylko o pieniądze w życiu chodzi, można przyjąć mentalność Stasi z "Siłaczki" i zadowolenie z nowego domu czy samochodu zastąpić poczuciem spełnionego obowiązku. Brak świeżej i zróżnicowanej żywności można jakoś obejść, werbując znajomych i nakłaniając ich do przysyłania paczek (niczym do więzienia). Nudę można zwalczyć, rzucając się w wir pracy, czytając, pisząc, gotując, sprzątając, polując etc.
Samotność... Tej zmory łatwo pozbyć się nie da. Po zbyt wielu latach wracania po pracy do pustego domu, po latach samotnego spędzania weekendów i świąt, z dala od znajomych i rodziny zacząłem podawać w wątpliwość swoje życiowe decyzje. Najlepsze lata mojego życia upływają mi na... no właśnie na czym?
http://www.goniec24.com/u-indian/item/5470-jak-z-moskwy-do-madrytu#sigProId0607917ef2
Przewidywałem, że w końcu to nastąpi. Podejrzewałem, że po latach spędzonych samotnie na dalekiej północy, po latach codziennego stykania się z nędzą, bylejakością i beznadzieją, po latach walczenia z systemem, który upadla poddanych mu ludzi, zamieniając ich w pozbawione większych ambicji zombie, wypali się we mnie ten ogień, który dotąd zagrzewał mnie do walki. Już w zeszłym roku miałem poczucie, że zaczyna mi brakować sił, cierpliwości, że już mam tego wszystkiego dosyć. Rzucałem się w wir przygód, częstokroć bez względu na głos rozsądku i bez troski o własne bezpieczeństwo, byleby tylko zagłuszyć w sobie pustkę. Czasem przynosiło mi to ulgę, czasem nie. Pod koniec roku stało się dla mnie jasne, że muszę coś zmienić. No to zmieniłem. Ale tak jak stryjek: siekierę na kijek. Jakbym wiedział, w co się wpakuję, nie ruszyłbym się z Ontario tak szybko, no ale jak to mówią hindsight is 20/20, czyli mądry Polak po szkodzie.
Na pewno nie ruszyłbym się bez uprzedniego przygotowania. Z jakichś względów wydawało mi się, że mając uprawnienia nauczycielskie w Ontario, przenosiny do Alberty (trzy prowincje dalej, no ale w końcu ten sam kraj) będą łatwe. Nic bardziej błędnego! Wydaje mi się, że łatwiej było przejść proces imigracji z Polski do Kanady, niż uporać się z biurokracją związaną z uznaniem mojej ontaryjskiej licencji nauczyciela przez władze Alberty. Uzyskanie odpowiednich zezwoleń, ewaluacji etc. zajęło mi blisko dziewięć miesięcy. Przez cały ten czas szkoła płaciła mi najniższą stawkę. Nie mogli inaczej.
Sprawy związane z licencją były dopiero początkiem moich problemów. Po przyjechaniu na miejsce okazało się, że dom, jaki mi przeznaczono, to kompletna ruina. W rezerwatach nie ma możliwości wynajęcia, czy też kupienia domu, zresztą za co? Trzeba brać to, co dyrekcja przydzieli. Mój dom pozostawiał wiele do życzenia. Nauczyciel, który w nim wcześniej przez kilka lat mieszkał, miał trzy duże psy, które zostawiał w domu na całe dnie, kiedy był w szkole. Nie będę opisywał zbyt wielu szczegółów, dość powiedzieć, że miejsce było okropne. Przez kilka miesięcy mieszkałem na skrawku czystszej podłogi, podczas gdy reszta domu była remontowana.
Jeden rzut oka wystarczył mi, by zdecydować, że będę spać na podłodze (na szczęście wziąłem z sobą swój sprzęt biwakowy): brązowe i brunatne plamy nie zachęcały do bliższej styczności z materacem. Nie wiem, może były to plamy po czekoladzie i wiśniach, albo toffi i czerwonym winie: wolałem nie sprawdzać. Kuchenka nie działała. Znaczy się działała, ale tylko częściowo – jeden mały palnik miał mi starczyć na wszystko, piecyk był zupełnie kaput. Prysznic wisiał na drucie, a właściwie na wykrzywionym drucianym wieszaku, i ciągle spadał mi na głowę podczas prób kąpieli. Toaleta huśtała się na wszystkie strony i była raczej nieszczelna. Z sufitu w kuchni zwisały strąki czegoś lepkiego i brudnego niczym pajęczyny jakiegoś wyjątkowo niechlujnego pająka. Rura pod zlewem ciekła i trzeba było podstawiać pod nią wiadro. Czarne plamy pleśni na drewnie pod zlewem i specyficzny zapach sugerowały, że komuś "się zapomniało" wypróżnić wiadro na czas. Często się musiało zapominać.
Mieszkałem w tych warunkach przez jakiś czas, tłumacząc sobie, że przecież nie jest tak źle. Miejscowi przecież jakoś tu mieszkają. Nie dość, że większość ich domów wygląda podobnie, albo i gorzej, to jeszcze są one przeludnione. Ja przynajmniej zażywałem komfortu mieszkania samemu. Komfortu... Czasami siedziałem sam przy kuchennym stole, apatycznie grzebiąc w talerzu i wsłuchując się w hałasy zza ściany. Świadomość tego, że mam sąsiada, dodawała mi odrobiny otuchy. Lepsza już ta jego przeraźliwie monotonna i hałaśliwa muzyka, niż martwa cisza potęgująca poczucie samotności.
Po pewnym czasie nie mogłem już znieść tego rozgardiaszu. Nie dość, że wracałem do pustego domu, to jeszcze na domiar wyglądał on jak zaniedbany magazyn budowlany. Robotnicy zerwali podłogę i zostawili dom tak wybebeszony na parę miesięcy. Tu młotek, tu worek gwoździ, tam znowu jakieś powykrzywiane deski. Na szczęście w rezerwacie "znalazł się" inny dom, do którego mogłem się tymczasowo przenieść, jednak pod koniec roku szkolnego musiałem wrócić do starego (już nieco odmalowanego) domu. Cztery przeprowadzki w ciągu dziesięciu miesięcy, w tym jedna wiążąca się z podróżą przez pół kontynentu, nie były czymś miłym.
Miałem dosyć. Dosyć tego wszystkiego. Chciałem to wszystko rzucić w cholerę i wyjechać. Gdzieś. Nie wiem gdzie. Nie wiem też za co. Było źle. Pomoc przyszła z całkiem niespodziewanej strony. (Cdn.)
Aleksander Borucki