Poszedłem na spacer. Czasami dobrze jest przewietrzyć szare komórki. Idę sobie przez pole (prerię) i w myślach narzekam, jak mi tu źle. To źle, tamto źle, nawet porządnego lasu nie ma, tylko jakieś topole i brzozy, no i oczywiście pola, pola i jeszcze raz pola. Idę tak i narzekam i nagle widzę, że ktoś wychodzi z miejscowego kościoła. Zdziwiłem się niepomiernie, bo kościół od miesięcy był zamknięty na cztery spusty. Tak po prawdzie, to nigdy nie widziałem go jeszcze otwartego. Pójdę – pomyślałem – i pozwiedzam, bo budowla nader (jak na rezerwat) okazała. Najwyższy budynek w rezerwacie. Również i najciekawszy pod względem architektonicznym. Kształtem przypomina duże tipi. Ładnie wygląda na tle zachodzącego słońca. No i osoba wychodząca z niego nie wygląda na miejscowego, więc będzie można z kimś pogadać (czytaj: ponarzekać na rezerwat). Jak pomyślałem, tak też uczyniłem i tak poznałem księdza Juliana. Z Indii. W rezerwacie. W północnej Albercie. Mały ten świat.
Padre jakoś podejrzanie się na mój widok ucieszył i zobligował do przyjścia na następny dzień na 17. Miałem nie iść, bo czuję się "za młody" na siedzenie w kościele, poza tym już się swoje jako szczeniak-ministrant wysiedziałem, wystałem, wyklęczałem, wyczytałem i wyśpiewałem, ale z lenistwa jednak poszedłem. Z lenistwa, bo zdecydowałem, że lepsze to niż planowanie lekcji czy czytanie jakichś wypocin z trudem wyciśniętych z moich uczniów. Robię to codziennie po szkole, raz mogę sobie odpuścić. Poza tym: samotność, te sprawy etc. W kościele zawsze można liczyć na jakiś cud. A nuż się jakaś nadobna dziewoja napatoczy.
Wnętrze kościoła, chociaż widocznie zaniedbane, pozytywnie zaskoczyło mnie swoim eklektyzmem, czy też wymieszaniem elementów tradycyjnej symboliki indiańskiej z chrześcijańską. Ściana za tabernakulum była ozdobiona kocem, samo tabernakulum było w kształcie małego tipi, co zresztą wydało mi się bardzo zasadne, bo przecież z łaciny "tabernaculum" to tyle co "namiot". Przy ołtarzu chrzcielnica w kształcie stojaka na bęben, po drugiej stronie ołtarza fajka pokoju, figura świętej Kateri Tekakwithy, na ścianie medicine wheel, na stoliku z ofiarami wiernych: spora muszla abalone... No i książeczka do nabożeństwa z modlitwami i pieśniami w języku Kri opisująca symbolikę bębna z punktu widzenia Indianina chrześcijanina. Symbolika oczywiście całkowicie zmyślona zupełnie niedawno, ale koniec końców (symbolika) to rzecz umowna. Zresztą myślenie jak najbardziej dopuszczalne w indiańskiej tradycji, która uznaje, że nie ma jednej, sztywno określonej zasady tłumaczenia fenomenów świata duchowego i że każdy musi odnaleźć swoją własną drogę i sens.
Siedzę zatem w tym kościele, odnajdując swoją drogę i sens, padre Julian coś tam mruczy przy ołtarzu – ze względu na silny akcent ledwo go rozumiem, sam nie znam modlitw po angielsku, już po łacinie byłoby mi łatwiej. Na wyczucie odpowiadam więc po polsku. Czasami nawet chyba trafiam i odpowiadam co trzeba (w końcu tych "i z duchem twoim" parę razy w ciągu Mszy jest...). Całość przypomina mi powiedzenie, że prowadził ślepy kulawego, no ale jakoś ciągniemy razem: Hindus i Polak w samym sercu Kanady. Msza się kończy, zbieram się do wyjścia, ale że jestem jedynym wiernym, postanawiam czekać na księdza i zamienić z nim kilka słów. Ten wkrótce wychodzi z zakrystii – już po cywilnemu, i zaczyna mnie chwalić, że... tak ładnie się modlę w języku Kri! Nie miałem serca powiedzieć mu, że szeleszcząco brzmiące słowa to nie kri, a polski. Poszedłem do domu ubawiony jego pomyłką i dopiero gdy zasiadłem do przygotowywania lekcji na następny dzień, uświadomiłem sobie, że w obliczu tego, co właśnie widziałem – nie mam prawa narzekać.
http://www.goniec24.com/u-indian/item/5620-korespondencja-z-rezerwatu-zawsze-mo%c5%bce-by%c4%87-gorzej#sigProId361b98351e
Owszem, moja sytuacja jest trudna, a praca jest wymagająca i częstokroć niewdzięczna, ale koniec końców jest to konsekwencją moich wyborów. Nie jestem drzewem. Nie muszę siedzieć w miejscu. W każdej chwili mogę złożyć wymówienie i wyjechać. Zawsze się coś innego gdzieś znajdzie. Nie wspominając już o tym, że moja praca jest na tyle zajmująca, że w sumie nie mam zbyt wiele czasu, by się zastanawiać nad swoim położeniem. Uczniowie przychodzą codziennie.
Codziennie trzeba mieć gotowe lekcje. Codziennie coś się dzieje. Ciągle jestem w ruchu i mam świadomość, że każdego dnia chociaż odrobinę pomagam moim uczniom rozwinąć umiejętności, które w przyszłości mogą stać się pomostem do ich życiowego sukcesu. Bardzo to dla mnie budujące.
Padre Julian (i wielu mu podobnych) nie ma wyboru. Trzeba jechać, dokąd wyślą. I całymi dniami siedzi sam tylko po to, by wieczorem pójść do pustego i brudnego kościoła i celebrować Mszę, na którą nikt nie przychodzi. Na prawie 1400 mieszkańców rezerwatu, prawie nikt nie ma czasu, czy też ochoty wybrać się do kościoła. Pisząc te słowa, nie opieram się tu na jednej jedynej wizycie w świątyni. Zacząłem chadzać do miejscowego kościoła dosyć regularnie. O ile w niedzielę przychodzi garstka osób, to w ciągu tygodnia nie ma tam absolutnie nikogo. Mowa tu o rezerwacie, gdzie zajęte pracą jest może z 10 proc. społeczności.
O rezerwacie, gdzie nie ma kin, restauracji, świetlic osiedlowych, sklepów, parków, absolutnie niczego, co mogłoby stanowić źródło rozrywki. Paradoksalnie wielu uczniów w naszej szkole nosi na szyjach różańce, zamiast szkolnego odśpiewywania "O Canada" – nasza sekretarka odmawia modlitwę w dwóch językach, każde posiedzenie rady pedagogicznej czy też akademia szkolna rozpoczynane są modlitwą... I po co to wszystko? Sztuka dla sztuki?
Rozważając to wszystko, doszedłem do wniosku, że w sumie moja pozycja nie jest taka zła. Orka na ugorze jest, owszem, ciężka, ale stokroć wolę to od jeszcze trudniejszej pozycji ojca Juliana, pasterza bez trzody. Innymi słowy: zawsze może być gorzej.
Aleksander Borucki