Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (24)
Jest środa wieczór, gdy piszę te słowa z Wunnumin Lake. Myślę o odległym o setki kilometrów Thunder Bay, gdzie rodzina i przyjaciele Jordana Wabasse (15-letniego ucznia szkoły Dennis Franklin Cromarty) zbierają się w smutku w centrum wolontariuszy, skąd prawie codziennie grupy ochotników wyruszały na poszukiwanie zaginionego chłopca. Zaledwie dwa dni temu, w 90 dni od czasu jego zaginięcia, odnaleziono w rzece Kaministiquia ciało chłopca. Dziś wieczorem koroner oznajmił, że odnalezionym jest Jordan. Przyczyna śmierci: utonięcie. Jak na ironię, Dennis Franklin Cromarty obchodziło również dziś ceremonię zakończenia roku szkolnego dla uczniów klasy 12. Cóż, życie musi toczyć się dalej.
Tymczasem w rezerwacie zakończył się "minifestiwal zimowej drogi" i znowu jest wszystko po staremu, co oznacza, że szkoła ponownie stała się obiektem ataków wandali. Póki festiwal trwał sobie w najlepsze, wandale świętowali, popijając bełt (homebrew) i tańcząc (czy też raczej pląsając) w miejscowej "remizie" do 2 – 3 w nocy. Teraz jednak znów nie ma rozrywek, więc trzeba się czymś zająć. Wczoraj rano włamano się do miejscowego przedszkola, demolując je, a na zakończenie dnia wybito dwie szyby w szkole. Straty spowodowane wandalizmem idą w setki tysięcy dolarów, nie wspominając już o straconym czasie i straconych złudzeniach.
Nowi nauczyciele dziwią się mojej obojętności, temu, że wzruszam ramionami, widząc kolejne grafitti, kolejną wybitą szybę, kolejną zabawkę czy pomoc naukową bezmyślnie zniszczoną i porzuconą przed szkołą. Po pewnym czasie człowiek po prostu obojętnieje, obniża się jego próg wrażliwości... Rzeczy z gruntu wynaturzone stają się w końcu normalne i nawet w jakiś sposób znajome i oczekiwane. Pamiętam, jak sam na początku mojego uczenia w rezerwacie złościłem się, że miejscowi nauczyciele wykazują podobną obojętność, że "nic nie robią", by zmienić sytuację.
Teraz sam rozumiem, jak mało można uczynić bez współpracy rodziców. Prostym przykładem jest sytuacja sprzed miesiąca, kiedy to grupa nastolatków włamała się do obu miejscowych sklepów, kradnąc pop-corn, chipsy, napoje gazowane etc. Miejscowa policja złapała kilku młodocianych... i co z tego? Nastolatkowie mieli świetną zabawę na komisariacie, żartując sobie, śmiejąc się z siebie nawzajem i po prostu wygłupiając się. Policjanci zadzwonili do domów, ale w niektórych przypadkach rodzicom nie chciało się odebrać ich "pociech" z komisariatu. Bezradni policjanci musieli wypuścić zatrzymanych. Konsekwencji nie było i nie będzie.
Podobnie sprawa ma się ze szkołą. Szef naszego wydziału oświaty "nie wierzy w karanie winnych". Zamiast porządnego złojenia skóry, aresztu domowego, prac społecznych stosuje się "restorative justice", które polega na tym, że "winny" i "poszkodowany" prowadzą dialog w obecności i pomocy mediatora. Wygląda to tak, że większość poszkodowanych nie ma odwagi wyrażenia tego, co czują lub myślą, a większość poszkodowanych po prostu przeczekuje nudne, nieprzyjemne spotkanie, co najwyżej burcząc słowa przeprosin, które nie mają nic wspólnego ze skruchą czy poczuciem chęci naprawy sytuacji. Sytuację komplikuje fakt, że szkoła jest w sumie bezosobowa, nie ma kto jej reprezentować, co najwyżej dyrektor.
Wracając jednak do największego wydarzenia ostatnich dni, czyli "Winter Road Spring Mini Festival", to trzeba powiedzieć, że impreza była dosyć udana. Zaczęła się już w zeszły czwartek i trwała przez cztery dni aż do niedzieli. Każdy dzień w sumie wyglądał podobnie: około południa miejscowi zbierali się w Norman Hall, by gotować góry jedzenia, które było dostępne za darmo i dla wszystkich, oprócz nauczycieli, którzy w tym czasie musieli organizować gry i zabawy dla dzieci i nie mogli skorzystać z tego aspektu festiwalu. Oczywiście słowo "organizacja" stosowane jest tu w luźnym sensie konieczności bycia gdzieś indziej, niż początkowo planowano i dokąd się przyszło, rozpoczęcia zajęć później niż planowano, po odświeżającej godzinie stania przed zamkniętym budynkiem i czekania na Bóg wie co, i w końcu robienia czegoś innego, niż planowano, bo do tego, co planowano nie przywieziono czegoś tam, i tak dalej.
Po grach i zabawach (jak już się w końcu odbyły) był czas na krótką chwilę wytchnienia przed (tu fanfary!) grą w BINGO. Bingo jest miejscowym bogiem. Gdy się rozpoczyna, wszystko inne zamiera i traci znaczenie. Milkną wszystkie odgłosy normalnego życia i słychać jedynie szum maszyny losującej numery i stukot dabberów (wypełniony tuszem mazak z gąbką na jednym końcu służący do znaczenia numerów na karcie do gry w bingo).
Popełniłem błąd, kupując w przedsprzedaży kartę na trzy festiwalowe dni (bagatelka dwieście dolarów!). Mając kartę, nie mogłem nie grać, a to kosztowało mnie dodatkowo kilkanaście godzin mojego życia. Bingo zaczynało się codziennie około siódmej wieczór i trwało do dziesiątej lub jedenastej w nocy. Zwykle grane jest "przez radio", tym jednak razem ze względu na festiwal było grane "tradycyjnie" – w sali Norman Hall. Frekwencja dopisała. Naliczyłem ponad stu obecnych (nie licząc dzieci i młodzieży), co w przybliżeniu stanowi 25 proc. miejscowej społeczności. Nagrody były spore i emocje sięgały zenitu przy okazji ostatniej gry, kiedy wygrana padła dopiero przy 66 numerze, czyli bardzo późno (typowo przy grze w bingo używa się 75 liczb). Wygraną stanowił dwuletni truck lub – w przypadku większej ilości wygranych – dziesięć tysięcy dolarów do podziału.
Po bingo szybko sprzątano salę i zamieniano ją w dyskotekę. Skoczna muzyka rozbrzmiewała codziennie do drugiej – trzeciej w nocy, a długo po tym wokół szkoły (oddalona zaledwie 3 minuty marszu od Norman Hall) krążyły watahy nietrzeźwych nastolatków. Jak łatwo się domyślić, frekwencja była znikoma, bo kto by się przejmował nauką, gdy się odbywa tak ważny festiwal. Wcześniej od szkoły ważniejszy był sezon polowań na gęsi, niedługo rozpocznie się sezon polowania na kaczki, po tym będzie sezon łowienia ryb, sezon zbierania jagód, sezon polowania na głuszce, sezon przygotowywania się do zimy, sezon drogi zimowej, sezon łowienia spod lodu, sezon hokejowy... Czasami mnie samemu wydaje się, że nawet jeśli szkoła to dobry pomysł, to jest jakoś tak źle zaplanowana – za bardzo zbiega się z innymi ważnymi wydarzeniami w życiu. W końcu, szkoła nie ucieknie, czyż nie?
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki