Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (25)
Dosyć często jestem raczej bezmyślny i bezkrytycznie przyjmuję niesprawdzone informacje, i co gorsza – podejmuję na ich podstawie decyzje. Było tak w miniony czwartek, kiedy to wyszedłem z domu ubrany w szorty, a to tylko dlatego, że dzień wcześniej mój współlokator powiedział mi, że nazajutrz temperatura ma wynieść +24 stopnie. Właściwie wiele się nie pomylił, bo było +24, tylko że w skali Fahrenheita (czyli po ludzku: -4 C). Rower z trudem niósł mnie ku szkole wśród śnieżnej zamieci, mam nadzieję, że ostatniej w tym roku.
Mimo tego, że przemarzłem do kości, postanowiłem trzymać się dzielnie i nie zmienić szortów na sensowniejsze ubranie podczas przerwy na lunch. Miejscowi z politowaniem kręcili głowami, a jeden nawet powiedział, że przeze mnie zima będzie dłuższa, bo zgodnie z miejscowym przesądem, ubierając się nieodpowiednio do warunków pogodowych – zaklinamy jeszcze gorszą pogodę. Trzeba przyznać, że jest w tym pewna mądrość. Ja byłem ubrany nie na to, jaka pogoda była, ale na to jaka chciałbym, by była. Cóż, nie jestem pierwszym, który zapłacił karę za myślenie życzeniowe.
W piątek mieliśmy tak zwany dzień tradycyjny, kiedy to dzieci niby mają przyswajać sobie elementy miejscowej kultury i tradycji. Założenie słuszne, tylko trudno wykonalne, gdy nie ma instruktorów, którzy mogliby im te elementy przybliżyć. Skończyło się na tym, że wraz z nauczycielką Anishinaabemowin (Oji-Cree) wzięliśmy dzieci na spacer, czy też nawet dwa spacery – jeden przed, a drugi po lunchu.
Najlepiej nasze "dni tradycyjne" podsumowuje rozmowa dyrektora szkoły z jedną z miejscowych nauczycielek, której miałem przyjemność być świadkiem kilka miesięcy temu. Wyglądało to tak: dyrektor wchodzi do jej klasy i widzi, że część dzieci siedzi przy swoich biurkach, część przechadza się po klasie, część leży na podłodze. Nie ma żadnych znaków, które wskazywałyby na to, że coś się dzieje – w sensie przyswajania sobie przez dzieci wiedzy. Poirytowany zwraca się do siedzącej przy biurku nauczycielki: "Dlaczego dzieci nic nie robią?". "Jak to nic? Mamy dzień tradycyjny..." – broni się nauczycielka. "No ale uczniowie po prostu siedzą i nic nie robią. To chyba nie jest miejscowa tradycja!" – dyrektor nie daje za wygraną. "Jak to nie? Właśnie, że jest" – ucina nauczycielka.
Niestety, coś w tym jest. Na przykład w zaledwie jeden tydzień wybudowano w rezerwacie "doczepkę" do miejscowego kościoła zielonoświątkowców. Budynek jest duży, okazały. Tempo robót było zaskakująco szybkie. Okazało się, że w pracę nie są zaangażowani miejscowi, tylko grupa wolontariuszy z południa. 10 chłopa postawiło kościół w mniej niż osiem dni. Tymczasem miejscowa brygada budowlańców od ponad roku zmaga się z ukończeniem nowego "centrum biznesowego" – ja szumnie określono szopę stojącą nieopodal kościoła. Końca robót nie widać. Nie ma kultury przestrzegania terminów ukończenia robót, nie ma poczucia odpowiedzialności przed innymi.
Wracając do naszego "dnia tradycyjnego": przed lunchem mieliśmy łowić ryby, ale żadne z dzieci nie przyniosło wędki ani nie było ubrane odpowiednio, więc większość czasu spędziliśmy, chodząc z uczniami od domu do domu po to, by mogli wziąć, co im potrzebne: wędki, kurtki etc. Gdy w końcu opóźnieni ponad dwie godziny dotarliśmy do miejsca, skąd mieliśmy łowić, to było zbyt wietrznie, by nawet spróbować. Mnie samego gwałtowny podmuch wiatru zrzucił ze śliskich kamieni wprost w lodowatą wodę. Moi uczniowie z trudem utrzymywali się w pozycji stojącej. Na dodatek wiatr przywlókł ze sobą lodowe kry ze środka jeziora, więc o zarzucaniu wędek nie było mowy. Sporo jednak uciechy było w przeskakiwaniu z kry na krę, w próbach utrzymania równowagi na mniejszych krach i "rozhuśtania" większych...
Po lunchu poszliśmy na "nature walk". W moim mniemaniu była to strata czasu, bo taki "nature walk" powinien mieć jakiś cel: a to obserwujemy zmiany w przyrodzie (wiosna w końcu i wszystko budzi się do życia po siedmiu miesiącach zimy), a to szukamy znaków obecności drapieżników, a to uczymy się nazw drzew i innych roślin... Tymczasem nasza koordynatorka programu tradycyjnego nie miała żadnych pomysłów, włącznie z tym dokąd pójść. Chcąc nie chcąc, musiałem wziąć sprawy w swoje ręce i wyznaczyć cel wędrówki, a co ubawiło mnie setnie, bo mieszam tu zaledwie drugi rok, a ona – całe życie. Podczas samego spaceru zasugerowałem, by przepytała dzieci z nazw drzew w miejscowym języku, na co odpowiedziała ze szczerym uśmiechem, że sama zna tylko dwie nazwy: brzozy i topoli. Cóż, nazwać brzozę w Anishinaabemowin, to i ja potrafię (łigosz).
Tu i ówdzie próbowałem zatrzymać dzieci, coś im pokazać i wyjaśnić, ale nie bardzo były zainteresowane, więc zrezygnowany postanowiłem po prostu cieszyć się z faktu, że nie muszę siedzieć cały dzień w klasie, że po prostu chodzę sobie po lesie, nic w sumie innego nie robiąc, i mam za to płacone jak za każdy zwyczajny dzień uczenia. Nie było to łatwe, bo nie lubię dostawać pieniędzy za "nic", no ale w końcu nadzorowałem dzieci, więc jakąś tam pracę wykonałem.
To było w zeszły piątek. Nie minął tydzień, a lód całkowicie zniknął. Ba! Tydzień! Już w poniedziałek pierwsi śmiałkowie poszli "pływać", czyli taplać się w wodzie, bo tak naprawdę pływać to mało kto potrafi. Pogoda przyniosła gwałtowne ocieplenie i wtorek i środa przywitały nas temperaturami rzędu 26-28 stopni Celsjusza. W połączeniu z brakiem jakiegokolwiek wiatru i całkowicie bezchmurnym niebem żar był nie do zniesienia.
Tak się złożyło, że we wtorek szkoła wzięła udział w porządkowaniu rezerwatu (czytaj: zbieraniu śmieci, jakie ludzie przez ostatnie parę miesięcy beztrosko rzucali gdzie popadnie). Zebraliśmy ponad 300 (!) ogromnych worów na śmieci, które wypełniliśmy po brzegi puszkami, butelkami, papierami, bliżej niezidentyfikowanymi kawałkami plastiku, zużytymi pieluchami, pojemnikami po oleju silnikowym, opakowaniami po chipsach i tak dalej. Niby wszystko pięknie, ale serce mi się krajało, widząc piękny las i jezioro tak strasznie zanieczyszczone! Przy tym ogromie pracy nie zebraliśmy nawet połowy z leżących dookoła śmieci. Najgorszy jednak był stosunek dzieci do tego, co robiliśmy: albo nie potrafiły dostrzec śmieci i przechodziły obok nich obojętnie (co pokazuje mi, że mieszkanie wśród odpadków jest dla niektórych z nich tak normalne, że śmieci stały się dla nich naturalną częścią krajobrazu), albo buntowały się przeciw temu, co robiliśmy, wykazując, "bo przecież wszyscy tak robią" (śmiecą). Nie wszyscy.
Przez dwa lata mieszkania tutaj nie zostawiłem w lesie ani jednej puszki, butelki, opakowania. Nie byłem w Polsce harcerzem, nie udzielałem się w LOP (Lidze Ochrony Przyrody), nie należałem do PTTK, ale jakoś mi przekazano dyrektywę "gdy idziesz w las, staraj się opuścić go w lepszym stanie niż go zastałeś", czyli nie śmieć, nie niszcz roślinności, nie zabijaj i nie płosz zwierząt itd. itp. Nie potrafię zrozumieć i zaakceptować miejscowej mentalności, która zezwala na czynienie tego wszystkiego. Rozumiem polowanie, bo sam chodzę polować, bo jedzenie jest drogie i upolowanie łosia, czy nawet paru kaczek pozwala jakoś połatać domowy budżet. Nie rozumiem jednak, dlaczego dorosłym się wydaje, że siedmiolatek może biegać po rezerwacie ze swoją wiatrówką i strzelać do wszystkich bez wyjątku zwierząt w okolicy, włączając w to psy i koty sąsiadów. Nie rozumiem śmiecenia i bezmyślnego niszczenia zabawek, cudzej i swojej własności.
Obiecano dzieciom zapłacić (!) dwa dolary od wora śmieci, ale i to nie było wystarczającą zachętą. Niektórzy z moich uczniów po dziesięciu minutach "zbierania" śmieci rzucili swe worki w las i poszli na plażę pomimo moich zachęt, próśb, gróźb i wrzasków. "I already have money" – usłyszałem w odpowiedzi na moje kuszenie ich dwoma dolarami za worek. O poczuciu odpowiedzialności za wygląd wspólnoty, dumie z mieszkania w ładnym, czystym miejscu nie ma mowy.
Próbuję to zmieniać i kształtować u moich uczniów postawy bardziej przyjazne środowisku, ale przykład w pierwszym rzędzie idzie od ich rodziców lub opiekunów. Pewne rzeczy po prostu wynosi się z domu i choćbym na głowie stawał, nie będę w stanie odwrócić czy zmienić nawyków wpajanych dzieciom przez ich otoczenie, w tym rodzinę i przyjaciół. Nie da się tego zrobić, nie przeciwstawiając szkoły domowi, co w końcu prowadzi do otwartego konfliktu: my – oni.
Wspominałem o wandalizmie i włamaniach. Problem niestety narasta. Nie dalej jak dwa dni temu ktoś podpalił nieczynne zresztą od miesięcy Centrum Młodzieżowe (czy też "Youth Caffee"). Ogień szybko ugaszono, ale budynek nadaje się do rozbiórki, a większość znajdujących się w nim rzeczy (gry, meble etc.) do wyrzucenia. Dziś ma się odbyć walne zebranie członków wspólnoty. Mają radzić, jak zapobiec dalszym problemom w rezerwacie. Wiem, że spora część rodziców i członków wspólnoty za wszystko co złe obwinia szkołę (Facebook jest wspaniałym narzędziem do wymiany myśli i opluwania bliźnich... Niejednokrotnie natknąłem się w nim na nieprzychylne uwagi wobec szkoły i nauczycieli). W sumie to instytucja obca, zarządzana przez białych etc.
Mimo, że do końca mojego pobytu w Wunnumin Lake pozostał mniej niż miesiąc (odrzuciłem kontrakt na przyszły rok), ciekawy jestem wyników spotkania. Przez te dwa lata to miejsce stało się mym domem, związałem się z nim bardzo mocno i trudno będzie się z nim rozstać. Naturalne jest, że ogarnia mnie troska o "mój" rezerwat.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki