Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (23)
Ostatnio w rezerwacie nie można narzekać na nudę. Najpierw wybory (moje pierwsze kanadyjskie wybory!), potem polowanie, w końcu Winter Road Spring Mini Festival, który rozpoczął się w środę, ale po kolei.
Wybory w Wunnumin upłynęły spokojnie i bez szczególnych emocji. Wygrał konserwatysta, co było do przewidzenia, mimo że większość znanych mi "jabłek" głosowała na liberałów albo NDP. "Jabłko" to pejoratywne określenie, jakie Indianie nadają czasem swoim współplemieńcom, które oznacza "Indianina żyjącego i myślącego na sposób białych": czerwony z zewnątrz, biały w środku.
Dla mnie były to wybory szczególne, bo moje pierwsze. Poprzednie mnie ominęły, bo w geście sprzeciwu wobec bezsensownej śmierci Roberta Dziekańskiego na lotnisku w Vancouverze, wzbraniałem się przed przyjęciem kanadyjskiego obywatelstwa i przez długi czas zwlekałem z wysłaniem wniosku o nie. W końcu jednak doszedłem do wniosku, że skoro już żyję w tym kraju, to warto mieć jakiś wpływ na to, jak jest rządzony. Nieco o to trudno przy głupawej ordynacji wyborczej (jakoś zawsze bardziej mi się podobała ordynacja proporcjonalna niż większościowa), ale lepsze to niż nic.
Same wybory były raczej mało ekscytujące, tym bardziej że mój kandydat przegrał, dużo bardziej ekscytujące było oglądanie relacji ze studia wyborczego z gronem miejscowych. Mój gospodarz bardzo się martwił losem Stephena Harpera i ilekroć na ekranie były pokazywane wyniki liberałów, zadawał pytanie "I co Stephen Harper teraz ze sobą zrobi?". Nie śmiałem powiedzieć, że pan Harper to przewodniczący Partii Konserwatystów, która w wyborach odniosła zwycięstwo. "Ot, poinformowany wyborca" – myślałem sobie.
Jeszcze bardziej ekscytujące było moje pierwsze "prawdziwe" polowanie. Niby bywałem już na polowaniach wiele razy, ale tym razem to nie była żadna amatorszczyzna w stylu hasania po lesie z procą w poszukiwaniu głuszców, tylko prawdziwa poważna operacja. Wszystko zaczęło się wcześnie. Prawdziwi myśliwi w rezerwacie wstają wcześnie. Tak około 3.30 nad ranem.
Było jeszcze ciemno, gdy wsiedliśmy w samochód R., jednego z najbardziej doświadczonych myśliwych w rezerwacie, i pojechaliśmy w stronę lotniska. Tam bez zbędnej zwłoki przesiedliśmy się na dwa skutery śnieżne i czym prędzej ruszyliśmy w dalszą drogę. Sunęliśmy środkiem zamarzniętego jeziora, spowici poranną mgłą. Kruchy o tej porze roku lód trzeszczał groźnie pod ciężarem skutera, który czasami zapadał się niebezpiecznie w zewnętrzną warstwę roztopionego lodu (slushu). Znikoma widoczność sprawiała, że wzrok nie był w stanie przebić mgły na dalej niż 40-50 metrów, co sytuacji dodawało grozy i magii. Nieregularna linia brzegowa jeziora to przybliżała się, to uciekała ode mnie, przesuwając przed moimi oczami znikające szybko we mgle pokręcone i niewyraźne kształty drzew i skał. Nie mogę znaleźć odpowiednich słów, by opisać magię tej porannej podróży. Po niespełna godzinie dotarliśmy na miejsce: Purdy Bay, i bez słowa zaczęliśmy rozstawiać decoys. Operacja była poważna – mieliśmy ich aż czterdzieści! Przy ich rozstawianiu o mało co nie zażyłem kąpieli. Nie znając jeziora, chciałem przejść po lodzie zbyt kruchym, by mógł mnie utrzymać, co wzbudziło śmiech mojego przewodnika. Gestem wskazał mi bezpieczniejszą, okrężną drogę.
Około piątej rano decoys były już rozstawione, pozostało usiąść i czekać. Polowanie na gęsi przypomina nieco pilotowanie samolotu: godziny nudy przeplatane są krótkimi momentami przypływu adrenaliny. Siedziałem sobie na skrzynce na mleko, spoglądając w szare, chmurne niebo, wtulając się w parkę i wsłuchując w ryk wiatru. Było zimno. Ubrałem się tak, jakbym się ubrał na mroźny zimowy dzień: para ocieplanych kalesonów, dwie pary spodni, specjalny trykot z długimi rękawami, kamizelka, ciepła bluza, kurtka i ciężka zimowa parka, mimo tego dygotałem z zimna. Siedzenie bez ruchu nie pomagało. Miejsce było odsłonięte i wiejący z prędkością 30 km/h wilgotny wiatr przeszywał mnie chłodem aż do szpiku kości. Prócz jego wycia panowała absolutna cisza. Monotonia (wszystko tonęło we mgle) i szarość krajobrazu sprawiła, że zasnąłem.
Z krótkiej drzemki obudził mnie gwałtownie huk wystrzałów i zapach prochu. Zanim się zorientowałem, co się dzieje, nasz indiański przewodnik ustrzelił dwie kaczki. Była szósta rano i niebo robiło się jaśniejsze. Myśliwy wyszedł z czatowni i poszedł po kaczki. Spoglądałem na niego z podziwem i zazdrością. Masywny mężczyzna, o szerokich barach i dumnym spojrzeniu sunął pewnie przez lód po swoją zdobycz. Ubrany w maskujący strój myśliwych, nie wydawał się odczuwać dotkliwego zimna, które tak mocno dawało mi się we znaki. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest tu u siebie, że jest w swym żywiole. Jego obecność dawała mi poczucie bezpieczeństwa, pewność, że wszystko będzie dobrze. Jestem tu przecież z zawodowcem.
Jedna z kaczek trafiona została w skrzydło i ciągle żyła. Leżała na lodzie nie dalej niż półtora metra od kamienistego brzegu jeziora. Śledziłem wzrokiem przewodnika, który zmierzał ku niej z uśmiechem na ustach. Ściszonym głosem chciałem wyrazić swój podziw, ale słowa wiwatu zamarły mi na ustach. Mój przewodnik był od kaczki nie dalej niż dwa kroki i nie dalej niż dwa kroki od brzegu, gdy nagle zniknął mi z oczu, zapadając się całkowicie pod lód. Stałem oszołomiony, nie wiedząc, co robić. Po sekundzie czy dwóch, które wydawały się wiecznością, przewodnik wynurzył się z wody i rzucił mi błagalne spojrzenie o pomoc, które mnie otrzeźwiło i pchnęło do działania. Wyskoczyłem z czatowni, złapałem za leżący nieopodal drąg i ruszyłem w jego stronę. Zanim jednak pokonałem dzielące nas dwadzieścia metrów, myśliwy wydostał się na ląd o własnych siłach. "Zimno" – rzucił krótko i ruszył w stronę ukrytego w nadbrzeżnych zaroślach szałasu.
Zostaliśmy w czatowni sami, nie wiedząc, co robić. W niczym jednak nie mogliśmy pomóc, o powrocie nie było mowy, więc jedyne, co mogliśmy zrobić, to usiąść i trzymać się planu polowania na gęsi. Po niespełna godzinie wpatrywania się w chmurne, puste niebo i wsłuchiwania się w bezlitosne wycie niestrudzonego wiatru, usłyszeliśmy gęganie pary gęsi. Złapałem za strzelbę, a mój towarzysz zaczął je wabić ile sił w płucach. Za wszelką cenę starałem się zachować powagę, ale jak tu się opanować, jak człowiek widzi kolegę o poczerwieniałej z wysiłku twarzy, który wydaje z siebie zabawne i coraz bardziej rozpaczliwe piski, ku całkowitej obojętności gęsi? Już miałem parsknąć śmiechem, gdy od strony szałasu rozległo się głośne gęganie – nasz przewodnik, nie bacząc na ziąb, wyskoczył na zewnątrz w samej bieliźnie i zaczął pomagać wabić gęsi. Pomogło. Gęsi zatoczyły jeszcze dwa okrążenia i wylądowały tuż naprzeciw nas. Powoli, by ich nie spłoszyć, podnieśliśmy się z moim towarzyszem z czatowni, wycelowaliśmy, równocześnie nacisnęliśmy spusty naszych strzelb, huknęły jednocześnie jakby oddano pojedynczy strzał... Obie padły jak na komendę. Moja pierwsza gęś i zresztą ostatnia tego dnia. Okazji do strzelenia więcej było sporo, ale nie mając doświadczenia i nie będąc dobrze obeznany z bronią, za to niesiony emocjami, strzelałem za nisko, za wysoko, za szybko, za późno i za każdym razem niecelnie... Dzień zakończyliśmy z pięcioma gęsiami (czy też gęśmi) i dwoma kaczkami.
Tym razem postanowiłem upiec moją gęś z jabłkami, bo jakoś mi się ten przepis nachalnie narzucał na myśl od dłuższego czasu. Przy okazji znalazłem fascynującą stronę internetową promującą mięso gęsi: www.gesina.info.pl.
Najlepszy czas na polowanie na gęsi już minął, ale niektórzy z miejscowych próbują szczęścia codziennie. Jest szansa, że jezioro niedługo odmarznie i zacznie się sezon polowania na kaczki. Trudno zresztą mówić o "sezonie". Miejscowi wydają się polować, kiedy tylko się da. W końcu jeść trzeba cały czas, a nie tylko w jakimś "sezonie".
Skoro już mowa o jedzeniu, to na najbliższe dni zanosi się niezła wyżerka w związku z Winter Road Spring Mini Festivalem. Wódz i rada plemienia postanowili uczcić udany sezon zimowej drogi – w przeciwieństwie do poprzedniego roku, w tym roku udało się do rezerwatu przywieźć paliwo, materiały budowlane i inne towary, bez których osada nie mogłaby funkcjonować.
Festiwal zaczął się w środę sporą biesiadą, na którą wszyscy mieli wstęp wolny. Przez następne trzy dni w rezerwacie odbywać się będą gry i zabawy, miejscowa hala rozlegać będzie śmiechem i muzyką, a każdego wieczora (co najważniejsze) wszyscy zgromadzą się przy swoich odbiornikach radiowych, by grać w bingo, o czym za tydzień.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki