Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (22)
Tak jak podejrzewałem, święta na północy upłynęły pod znakiem polowań. Miejscowi i nie tylko miejscowi spędzali czas, sklecając "blinds" (czatownię) i siedząc w nich ukryci, czekali na gęsi czy też kaczki. Tym, którzy nie poskąpili paliwa, by pojechać gdzieś dalej poza osadę, udało się nawet ustrzelić kilka ptaków, co niezwłocznie zostało obwieszczone wszem wobec w postaci opisów, czy też zdjęć na Fejsbuku.
Miałem szczęście wziąć udział we wszystkich etapach procesu polowania na gęsi, choć sam nie miałem szczęścia nic ustrzelić, zresztą może i dobrze, bo ani licencji łowieckiej, ani nawet pozwolenia na broń nie mam, ale kto by się tym w rezerwacie przejmował? Nie mogłem strzelby kupić na południu, ale życzliwi miejscowi pośpieszyli z pomocą... Większość z miejscowych ma po kilka, lub nawet kilkanaście strzelb, i niektóre są chyba nawet zarejestrowane.
Łowy czas zacząć... Zaczyna się dosyć prosto – najpierw trzeba znaleźć dobre miejsce, co łatwe, jak się mieszkało w okolicy od dziecka i się wie, gdzie gęsi zazwyczaj lądują. Tam buduje się czatownię, która jest rodzajem parawanu skleconego z patyków, gałęzi, sosenek. Jak człowiekowi nie zależy szczególnie na jej wyglądzie (czatownia nie musi być piękna), to można to zrobić w góra 10 minut, pod warunkiem że ma się pod ręką potrzebne materiały.
Miejscowi zwykle mają więcej niż jedną czatownię (blind) i przemieszczają się od jednej do drugiej w zależności od pogody i postępujących roztopów. Niektóre czatownie są tuż za wioską, do innych trzeba jechać dwadzieścia kilometrów i więcej po z wolna roztapiającym się lodzie.
Potem pozostaje rozstawić decoys ("bałwanki") i zaczaić się w krzakach z książką, najlepiej grubą. Jak na horyzoncie pojawią się gęsi czy też kaczki, trzeba – jak mi powiedziano – zacząć hałasować ile wlezie, naśladując ich głosy. Gęsi ponoć myślą podobnie jak mieszkańcy polskich akademików i przylecą przywabione hałasem z nadzieją na grubszą imprezę. Wtedy trzeba powstrzymać nerwy, pozwolić im wylądować i dopiero wtedy strzelać. Miejsce, w którym byłem, widać nie było najlepsze, bo przez cztery godziny czajenia się w krzakach i walki z sennością zobaczyłem zaledwie jednego orła i dwa kruki. Pewnie trzeba było wybrać się dalej, bo jak wyczytałem na Fejsbuku, grupa lokalnych nastolatków upolowała 18 gęsi i 13 kaczek – nie dalej jak w zeszły wtorek.
Cóż, sam nic nie ustrzeliłem, ale zgodnie z miejscową tradycją myśliwi chętnie dzielą się zdobyczą (w szczególności jak im się zaoferuje pieniądze na benzynę, choć wielu czyni to zupełnie bezinteresownie), tak że dostałem dwie nikkah (gęsi). No i klops. Co taki jak ja mieszczuch ma teraz z nimi zrobić?! Pozostaje chyba zakopać pod drzewem, byleby nikt nie zobaczył... Trzeba było wziąć się za skubanie, a następnie za opalanie ptactwa. Nie miałem pojęcia, jak to zrobić, ale szczęśliwie pośpieszono mi z pomocą, udzielając porad: spokojnie, powoli, nie więcej niż 2-3 pióra na raz, tak by nie zedrzeć skóry; zostawić pierze, które się następnie opali. Zresztą różnych technik jest sporo.
No i w końcu gotowanie. W sumie mógłbym sam wrzucić ptaka do piekarnika i upitrasić gęś z jabłkami, bo co to za sztuka? Chciałem jednak "tradycyjnie". Do tego to już potrzebne były miejscowe kucharki. W niespełna dwie godziny przygotowały kilka "typowych" dań: gotowaną gęś, owsiankę na gęsi, kluski z gęsią, oczywiście bannock (coś w rodzaju podpłomyka). Smaku potrawom dodawał fakt, że gotowanie odbyło się od początku do końca na zewnątrz, na ognisku, bez kuchni, bieżącej wody i tak dalej. Za stoliki i krzesła posłużyły oczywiście nieocenione skrzynki na mleko.
Przy okazji historyjka z rodzaju zabawnych lapsusów językowych. Przypomniała mi się, bo gęś w języku oji-cree to "nikka", czyli słowo nieco zbliżone w brzmieniu do indiańskiego odpowiednika wydry (niggak).
Swego czasu czarterowe loty w okolicy obsługiwał ciemnoskóry pilot. Razu pewnego został poproszony o przywiezienie starego myśliwego z jego "trap line". Myśliwy ów mało co rozumiał po angielsku, jeszcze mniej potrafił powiedzieć. Pilot zaś miejscowego języka wcale nie znał. Był jednak miły i po wylądowaniu chciał nawiązać przyjacielską rozmowę ze starym Indianinem. "How was the hunt? Was it good?" – zapytał. Indianin potakiwał głową, nie mając większego pojęcia, o co chodzi. "I see you have many hides and fur here" – zauważył pilot. Indianin nic nie odpowiedział. "What did you kill?" – zapytał ponownie pilot, pokazując ręką na skóry. Indianin załapał, o czym toczy się rozmowa, i próbował wytłumaczyć, co udało mu się upolować, pokazując na palcach ile. Osiem kun, dwa bobry (amik), jeden wilk (mahingan), dwa lisy... Tym razem to pilot potakiwał głową. Indianin uśmiechnął się do pilota, ciesząc się z dobrego przebiegu rozmowy. Pokazał na palcach trzy i próbując znaleźć angielski odpowiednik wydry (w oji-cree to "niggak") powiedział ... "niggers". Na czym rozmowa się skończyła, bo pilot z przerażeniem uciekł do samolotu i odleciał bez myśliwego.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki