Chciałem wybiec na zewnątrz i w rozpaczy rzucić się na sopel albo co, ale w ostatnim momencie wyszeptałem "Co-ro-na". Po dwóch lemoniadkach zapomniałem o początkowym rozczarowaniu lokalem i zdecydowałem się, że może zdejmę czapkę. Po trzech zdjąłem kurtkę, a po czterech zdecydowałem, że może jednak usiądę, bo chyba zostanę na dłużej. Skoro byłem jedynym klientem, to usiadłem przy barze i zacząłem rozmawiać z barmanką. Meksykańskie piwo i sytuacja siedzenia w barze przypomniała mi postać pewnego krakowskiego wykładowcy na religioznawstwie. Ten szanowany przez studentów wybitny znawca Ameryki Południowej twierdził, że hiszpańskiego i znajomości miejscowej kultury nauczył się właśnie w cantinas, czyli barach. Sam zaś wiem z lektury "Tomka na Czarnym Lądzie" (i innych przyrodniczo-podróżniczych książek dla młodzieży), że na zwierzęta najlepiej zasadzić się przy wodopoju. Ludzie to też zwierzęta, w dodatku stadne, co znaczy, że lubimy się spotykać i że często robimy to właśnie przy wodopoju – tego czy innego rodzaju. Stąd wcale nie żartowałem, pisząc tydzień temu, że do baru poszedłem "w celach poznawczych".
Rozmowa z barmanką pozwoliła mi dowiedzieć się, że z pracą w Sioux Lookout krucho, że najwięksi pracodawcy to szpital i kolej, że w lecie nie jest źle, że jest plaża i festiwal jagód, ale zimą miasteczko zamiera, że rok temu obchodziło 100-lecie istnienia i że średnia wysokość czynszu wynosi 900 dolarów. Dowiedziałem się też mnóstwa szczegółów natury osobistej, mało tu istotnych. Po kolejnej lemoniadce doszedłem do wniosku, że chyba jestem uczulony na te limonki, co to się je tradycyjnie wkłada w butelki Corony, bo jakoś mi się ciężko było wypowiadać. Zresztą dobrze, bo ludzie zaczęli się schodzić do baru i barmanka i tak była zajęta. Usiadłem więc cichutko w kącie i pogrążyłem się we własnych przemyśleniach i refleksją nad wydarzeniami z przeszłości – tej odległej i mniej odległej. A były one tego rodzaju...
Gdy mnie filozofia, którą studiowałem w Krakowie, zmęczyła do granic wytrzymałości, postanowiłem zdawać na kulturoznawstwo, specjalność religioznawstwo – na tym samym zresztą wydziale co mój pierwszy kierunek. Egzamin był prawdziwym koszmarem z uwagi na jego niezwykle dynamiczne tempo: w nieco ponad 60 minut trzeba było zaznaczyć odpowiedzi na bodajże 80 pytań z zakresu wiedzy ogólnej (literatura i historia Polski i świata, podstawowa wiedza geograficzna, pop-kultura polska i światowa), po czym odpowiedzieć na kolejne 40 pytań testu na inteligencję (dokończ wzór, odpowiedz, czym rysunki się od siebie różnią, a w czym są do siebie podobne, rozwiąż proste zadania z algebry i takie tam), a na koniec jeszcze parę dziesiątek pytań sprawdzających rozumienie jakiegoś fachowego tekstu naszpikowanego specjalistycznym żargonem. Pamiętam niesamowity pośpiech, z jakim zaznaczałem odpowiedzi, i strużki potu spływające mi po plecach. Nie dało się poświęcić więcej niż 15 – 20 sekund na każde pytanie, był upalny czerwiec czy lipiec, sala egzaminacyjna nie była klimatyzowana, a obecność paru setek równie spoconych, zestresowanych kandydatów nie poprawiała sytuacji. Spośród kilkuset zdających egzamin zająłem szóste miejsce. Zdałem. Dostałem się na kolejne "elitarne" studia.
Otworzył się przede mną nowy fascynujący świat. Świat biblioteki zbyt małej, by mogło do niej wejść więcej niż pięć osób na raz (wliczając dwie pracujące tam bibliotekarki). Świat dwóch salek wykładowych na drugim piętrze Collegium Broscianum – też zwykle zbyt małych, by pomieścić wszystkich zainteresowanych wykładem studentów (pamiętam zajęcia, podczas których koledzy wdrapywali się na stojący w rogu piec kaflowy, by na nim usiąść – a na zwolnione przez niech "miejsca stojące" z tyłu wchodziło do salki dodatkowych parę osób czekających dotąd na zewnątrz). Świat wycieczek do Tyńca i klasztoru Kamedułów na Srebrnej Górze. Świat wieczornych wykładów z filozofii religii, które miały miejsce w podziemiach kościoła Dominikanów. By na nie trafić, trzeba było przejść przez rozświetlony blaskiem świec kościół, chcąc, nie chcąc, wsłuchując się w głos chóru wyśpiewującego po łacinie kolejne części nieszporów, skręcić w boczną nawę, pchnąć ciężkie, drewniane wrota, prześlizgnąć się przez nie w pogrążony w półmroku średniowieczny krużganek, którym szło się dalej. Głosy mnichów z wolna cichły w oddali, a uszy wypełniał nowy dźwięk – echo moich własnych kroków zakłócające martwą ciszę otaczających mnie kamiennych epitafiów, z których płaskorzeźby zmarłych przed wiekami krakowskich notabli spoglądały przed siebie niewidzącymi oczyma. Jeszcze jeden zakręt, drugi, parę schodków w dół i było się na miejscu. Przy odrobinie wyobraźni samo dotarcie na wykład było przygodą – rodzajem podróży w czasie.
Bielany - wycieczka do Kamedułów
Poza tym religioznawstwo niosło ze sobą interesujące zajęcia, dosyć łatwe egzaminy (za wyjątkiem tych kończących kursy ze starożytnego i nowożytnego chrześcijaństwa, które były wtedy prowadzone przez szalonego frustrata), możliwość poznania fajnych, pozytywnie zakręconych ludzi (była tam cała masa dziwaków różnej maści), i rewelacyjną lokalizację Instytutu – przy samym Rynku (Rynek Główny 34). Słowem, były to świetne studia!
Ach, gdyby móc cofnąć czas i zanurzyć się znów chociaż na chwilę w kolorycie krakowskiego, żakowskiego życia. Znów być młodym, beztroskim i ciągle myśleć o życiu w kategoriach tego, co się jeszcze może wydarzyć, a nie, jak zaczynam to robić coraz częściej: w kategoriach tego, co się już wydarzyło, a co się już nigdy nie wydarzy. Świetnie to ujął Dąbrowski w swoim satyrycznym rysunku. Ciężko jest mi myśleć inaczej, a to za sprawą mojej żony, a od początku lutego: byłej żony. Poznaliśmy się w Krakowie, gdzie przyjechała studiować religioznawstwo. Ze względu na nią wyjechałem z Kraju Dębu Bartka do Kraju Klonowego Liścia, rzucając w cholerę studia religioznawcze, pozostawiając przyjaciół, znajomych, rodzinę, wszystko co znałem i kochałem za Wielką Wodą. Wiem, wiem – nie ja pierwszy, nie ja ostatni.
Gdy cztery lata temu wyjeżdżałem do swojego pierwszego rezerwatu, nawet nie podejrzewałem, że tymczasowe (planowane na rok, najwyżej dwa) rozstanie zaowocuje całkowitym rozpadem naszego małżeństwa. Oczywiście mieliśmy swoje problemy mniejsze i większe i zaczęły się one wcześniej, ale fizyczna separacja i życie w dwóch różnych światach nie pozwoliły na znalezienie sposobów na ich rozwiązanie i tylko odepchnęły nas dalej od siebie. Chcąc, nie chcąc, utrata najbliższej rodziny stała się kolejną ceną, jaką przyszło mi zapłacić za uczenie na północy.
Izolacja, o której niejednokrotnie pisałem, z biegiem czasu staje się bardzo ciężkim brzemieniem. Zakrada się cicho i atakuje z zaskoczenia. Niby jest Facebook, e-mail, telefon, Skype, ale jednak mimo to znajomi, przyjaciele, nawet członkowie rodziny zaczynają się z wolna oddalać, ich problemy stają się dla mnie coraz mniej zrozumiałe, a moje życie dla nich to już totalna abstrakcja. Owszem, mogę opisać, opowiedzieć, narobić zdjęć, ale koniec końców nasze codzienne doświadczenia stają się tak odległe, że zaczynamy tracić wspólny grunt porozumienia, który budowany jest przez życie razem i zmaganie się z podobnymi problemami.
Ten trzymał się z dala od walczących kolegów i koleżanek
Jak na przykład dzisiaj... Gdy wychodziłem z domu, stado na poły bezpańskich psów toczyło zajadłą walkę o jakieś resztki pożywienia – krew tryskała wokół radośnie, barwiąc śnieg na różowo, kłaki fruwały w powietrzu. Zagwizdałem i wszedłem prawie w sam środek walki, wiedząc, że nic mi nie grozi i że uspokoi to psy na tyle, że nastąpi chwilowy rozejm, co zresztą się stało. Po prostu wiem, że gdy jestem w nowym rezerwacie, muszę dać psom czas na oswojenie się. Od czasu do czasu rzucić im jakąś przekąskę, jednak bez karmienia ich regularnie – tak by nie naprzykrzały mi się za bardzo, stale żebrząc o jedzenie, ale jednocześnie traktowały mnie jako przyjaciela. Do szkoły doszedłem w eskorcie sześciu potulnych psów, które jeszcze chwilę wcześniej wyglądały, jakby miały się wzajemnie zagryźć i rozedrzeć na strzępy. Dla mnie normalka, tak jak dla kogoś innego wystanie się w korku na 401.
W szkole podczas przerwy rozmawiałem z jedną koleżanką nauczycielką o tym, jakie ma strzelby i jakie karabiny, i o tym, co sam planuję kupić. W Mississaudze pewnie rozmawialibyśmy o tym, gdzie kupiła torebkę. Z drugą rozmawialiśmy o tym, że będzie musiała odśnieżyć dach, bo śnieg na nim zaczyna być za ciężki, co grozi zawaleniem stropu. Życie.
Po krzyku - pare warkniec, pare ugryzien i problem polubownie rozwiazany
Po szkole poszedłem do najbliższego sklepu. Nie miał nic z rzeczy, których potrzebowałem, a były to naprawdę podstawowe produkty: śmietana, foliowe woreczki na pakowanie kanapek etc. Postanowiłem pójść do drugiego sklepu, a że zaczynało się ściemniać, zdecydowałem, że przejdę na przełaj przez jezioro, co miało mi zaoszczędzić drogi. Nie miałem rakiet śnieżnych i nie wziąłem pod uwagę tego, że przez ostatnie dwa dni prószyło śniegiem i że zrobiło się na tyle ciepło (-6°C), że wcześniej twardo zbity śnieg stał się luźniejszy. Skutek był prosty do przewidzenia – zapadałem się w śnieg po kolana, a że z lenistwa i dla wygody prawie nigdy nie wiążę butów, wkrótce mój spacer do sklepu stał się mało przyjemny. Wracałem do domu już po ciemku przy nikłym świetle księżyca w ostatniej kwadrze i zachmurzonym bezgwiezdnym niebie. Przygoda? Nie. Codzienny banał, jakim jest wyjście do sklepu i moje głupie niedopatrzenie, które kosztowało mnie odrobinę dodatkowego wysiłku i ekstra 15 minut przedzierania się przez śnieg. Nic, co by warte było zapamiętania przez zapis w pamiętniku, ale coś o czym pewnie powiedzielibyśmy partnerowi jako anegdotkę.
Takie codzienne drobnostki, o których się normalnie zapomina po dniu lub dwóch, powoli stają się naszą kulturową rzeczywistością, codzienną treścią, normą, która ma wpływ na kształt naszego nastawienia do życia, naszych oczekiwań, poziomu wytrzymałości na niewygody, poziomu komfortu w określonych sytuacjach, tego, kim jesteśmy, czy też raczej – tego, kim się stajemy. Jeśli dwie osoby zaczną wzrastać, rozwijać się w dwóch różnych środowiskach, a do tego nie mają wspólnego domu, który mógłby być ich spoiwem, trudno się dziwić, że ich drogi się w końcu rozejdą.
Aleksander Borucki
Północ Ontario