No kto by pomyślał, że podstarzały, łysiejący chłop z brzuszkiem będzie się bawił sankami. A jednak! Przez cały tydzień moje myśli uciekały do weekendu i sanek. Na marginesie dygresja-pytanie: jak po polsku powiedzieć weekend? Nie pamiętam tego terminu z dzieciństwa, bo gdy byłem szczeniakiem, mieliśmy tak zwane pracujące (czyli po polsku "robocze") soboty i wolne niedziele.
"Praca" w soboty polegała na noszeniu kwiatków pod pomnik patrona szkoły – jakiegoś bohatera, co to się "kulom nie kłaniał", ale za to miał problem z alkoholem. Fajna praca – spacer przez park i odstanie kilku chwil w pełnej powagi ciszy.
Wkrótce jednak tych roboczych sobót było coraz mniej i przez pewien czas miałem wolne i soboty, i niedziele. Musiało mi podświadomie brakować tej atmosfery podniosłości towarzyszącej składaniu kwiatów przed pomnikiem Świerczewskiego, bo zostałem ministrantem, więc miałem wolne tylko soboty – niedziele wypełniły się nowymi obowiązkami. Chyba już bliższe mi "Wochenende" niż "weekend". Zabawne, w jaki sposób słowo zakradło się niepostrzeżenie do języka i raczej na dobre w nim już zostanie.
http://www.goniec24.com/u-indian/item/1924-sankami-na-ryby#sigProId87dab5ba8c
Tak czy inaczej, cały tydzień wyczekiwałem czasu, kiedy znów będę mógł pohasać na sankach. Sanki to nie zwyczajne sanki, ale skuter śnieżny Yamaha Bravo 250 i jakoś tak się składa, że co tydzień mam okazję poszaleć nim (w granicach rozsądku) na zamarzniętym jeziorze.
Tutejsza szkoła ma widać rozsądniejszych kierowników niż dwie poprzednie, skoro ktoś pomyślał o tym, by zapewnić nauczycielom dostęp do tego rodzaju sprzętu.
Pisałem już, że najgorszym wrogiem na północy nie są trudności w uczeniu indiańskich dzieci przyzwyczajonych do swobody i robienia, co im się podoba.
Nie jest nim brak materiałów i pomocy szkolnych ani chłód i wysokie ceny żywności, tylko najzwyczajniejsza w świecie nuda.
W tym roku naprawdę nie szczędziłem wydatków, by zapewnić sobie tutaj atrakcyjny pobyt – przytargałem tu łyżwy, narty biegowe, rakiety śnieżne, x-box i dziesiątki gier, telewizor i zewnętrzny dysk twardy, na którym jest ponad dwa tysiące filmów. Mam karabin, książki, gry planszowe, dostęp do Internetu.
Gotuję co dwa, trzy dni, sprzątam co tydzień, robię kursy doskonalenia zawodowego przez Internet, pisuję do "Gońca", planuję lekcje i sprawdzam prace uczniów. Słucham muzyki, medytuję, ćwiczę ciało i ducha. Słowem, staram się być zajęty cały czas, ale i tak są chwile, gdy jest bardzo ciężko, jak na przykład w zeszły tydzień.
Po całym tygodniu bardzo ciężkiej pracy – uczyłem codziennie, po czym miałem szkolenie od 18. do 21., a potem jeszcze musiałem zrobić zadania na mój internetowy kurs – przyszedł w końcu wyczekiwany piątek. Też wypełniony zajęciami, bo i szkoła, i pchli targ zaraz po lekcjach (czyli noszenie stołów tam i z powrotem), a potem siatkówka aż do 22. Wróciłem do domu, usiadłem przy stole i ogarnął mnie smutek, że chciałoby się jakoś ciekawie zmarnować trochę czasu, a tu nie ma jak. Sklepy pozamykane, restauracji nie ma, no bida.
Na szczęście nazajutrz wybrałem się "na sanki".
Pojechaliśmy sankami we trójkę na ryby. Prócz mnie wybrał się jeszcze jeden biały nauczyciel i miejscowa nauczycielka, Indianka. Zawsze to dobrze mieć miejscowego przewodnika, który zna dobre miejsce na łowienie ryb. Znajomy z pobliskiego rezerwatu narzekał niedawno, że gdy udał się z synami w swoje ulubione miejsce, to "ryby nie chciały brać" – w czterdzieści minut złowili zaledwie 32 sztuki.
Pokrzepiony tą opowieścią radośnie sunąłem swoimi sankami za naszą indiańską przewodniczką. A to się będzie działo! – myślałem.
Istotnie – najpierw zgubiłem rękawiczkę, próbując nakręcić film z jazdy sankami, potem mój kolega zgubił okulary, następnie przez prawie pół godziny nie mogliśmy uruchomić świdra (auger), potem we trójkę musieliśmy na nim "wisieć", bo lód gruby jak co złe i bardzo ciężko się wierciło, a na koniec złapaliśmy tylko jedną rybę. Na dodatek był to szczupak, i to dosyć mały. Aż mi żal było boczku, którego użyłem jako przynęty.
Na szczęście ludzie w tutejszym rezerwacie są mniej rozpieszczeni niż ci w poprzednich i zgodnie ze słowami towarzyszącej nam Indianki "wszystkie ryby jedzą".
Pamiętam swój tekst z pierwszego rezerwatu, w którym opisywałem łowienie ryb spod lodu przy pomocy sieci. Dziwiłem się wtedy, że z kilkudziesięciu złowionych ryb większość została z pogardą wyrzucona – w tym szczupaki i miętusy (burbot). Można sobie o tym poczytać w tekście sprzed dwóch lat w cyklu "Dwa światy" – odcinek 10.
http://www.goniec.net/goniec/inne-dzialy/goniec-u-indian/goniec-nr-5-2011.html
Tym razem jednak "jobeesh" (miejscowa nazwa szczupaka) znalazł amatora. Koleżanka z pracy ponoć go uwielbia.
Cieszyłem się, że mogłem jej dać tę rybę, bo wcześniej dostałem od niej całkiem spory kawałek mięsa z łosia (łosiny?). Co prawda jakieś takie ciemne, ale i tak się zjadło. Wrzuciłem z boczkiem, cebulą i czosnkiem w brytfankę, dodałem nieco musztardy, podusiłem osiem godzin i jest potrawka jak się patrzy.
Z resztą boczku próbowaliśmy się zasadzić właśnie na miętusa. Co prawda Indianka przewidziała, że nic z tego nie będzie, bo i pora roku, i dnia za wczesna i miejsce nie to, co trzeba, ale co tam – piękna, słoneczna pogoda, cisza i spokój. Można siedzieć godzinami i machać wędziskiem.
Czas "umilały" nam opowieści Indianki, głównie o jej burzliwym życiu osobistym. Mój kolega nie wiedział, gdzie oczy podziać, widać było, że doświadczył kulturowego szoku. Ja też zamilkłem, bo nijak było to skomentować, a własnymi historiami nie chciałem się dzielić, wiedząc, że ludzie tu bywają mało dyskretni i z opowiedzianej dla żartu historii potrafią zrobić nie lada sensację.
Indianka musiała się zreflektować, że coś jest nie tak, bo rzuciła na zakończenie "Dużo w tym dramatyzmu, czyż nie?" co łatwo było skwitować pełnym zrozumienia mruknięciem, po czym rozmowa przeszła na bardziej neutralny grunt – polowanie.
Indianka zaczęła opowiadać niestworzone historie, próbując zrobić na nas wrażenie, ale biedaczka nie wiedziała, że primo: w dzieciństwie jednym z moich ulubionych bohaterów literackich był mości Zagłoba – łgarz jakich mało, a secundo (jak kto woli "po drugie primo"): nie jest to mój pierwszy rok w rezerwacie i że się już podobnych (i lepszych) historii nasłuchałem.
W związku z tym każdą jej historię komentowałem stwierdzeniem "no tak, oczywiście w to wierzę, bo mojemu znajomemu też się to wydarzyło, tyle że na dodatek..." i tu dorzucałem swoją jeszcze bardziej nieprawdopodobną historię. Przypominało to nieco licytację, w której powoli zaczynałem brać górę, co zaczynało Indiankę denerwować, więc zakończyłem sprawę, mówiąc, że wspaniale byłoby się od niej nauczyć sztuki polowania, tropienia zwierząt i szukania leczniczych roślin. Było, nie było jej pokolenie jest ostatnim, które mieszkało "w lesie". Dopiero z rozpoczęciem szkoły zamieszkała w wiosce – wcześniej przemieszczała się z rodzicami lub dziadkami od szałasu do szałasu, zastawiając sidła i wnyki i sprawdzając wcześniej zastawione. Dopiero na lato, lub po upolowaniu łosia, wracało się do wioski.
Spojrzałem na rozpościerające się przede mną wielkie jezioro. Pomyślałem o tych wszystkich niezbadanych zatoczkach, wyspach, rzekach łączących jedno jezioro z drugim. Pomyślałem o niezmierzonym ogromie otaczającego mnie lasu, o bogactwie zamieszkującej go zwierzyny. O leczniczych roślinach, o których zachodnia medycyna ciągle nie ma pojęcia i o których wiedza przepada z każdym dniem. O tym, jak swobodnie można oddychać, mając rozpostarte nad sobą gwiaździste niebo, wokół siebie dziewiczy las i czyste jeziora. Owszem, również ciężka, mozolna praca, a czasami głód i chłód. Potem pomyślałem, ile "dobrego" przyniosło Indiance cywilizowane życie – agresywni partnerzy nadużywający alkoholu, pobicia, nałogi, choroba nowotworowa, marnowanie życia nad głupotami z Internetu... Może byłoby lepiej zostać w tym lesie.
Aleksander Borucki
Północ Ontario