Jedną z najbardziej kabaretowych form debaty publicznej, jakich dorobiła się nasza cywilizacja jest uczona głupota. Nasze “uczone” elity przesiąknięte pogardą do średniowiecznych (wcale niebanalnych z punktu widzenia logiki czy matematyki) debat o liczbie diabłów, które mogą się zmieścić na końcu szpilki, same bez zmrużenia powiek tokują na temat różnych a-logicznych politycznie poprawnych zagadnień pogrążając się w oparachabsurdu. Co gorsze, opary te czadzą głowy młodym, którzy dojrzewając w smrodzie przestają go zauważać.
Niedawno natrafiłem na bardzo uczoną wypowiedź jednej z matek amerykańskiego feminizmu p. Glorii Steinem, która mając na myśli globalne ocieplenie stwierdziła, że zmiany klimatyczne na Ziemi są wywołane przez… brak dostępu do aborcji i paternalistyczną strukturę naszego społeczeństwa, która wywiera presję na kobiety, by rodziły dzieci.
Logika jest tutaj prosta, jak schemat cepa i idzie tak, że gdyby kobiety nie rodziły dzieci, to ludzie - generalnie rzecz ujmując - tyle by nie smrodzili - a tym samym nasza planeta-matka Ziemia mogłaby od nas wszystkich głęboko odetchnąć. Jest w tym jakiś pomysł, szkoda tylko, że nie był wdrażany, zanim urodziła się p. Steinem.
Nawiasem mówiąc, z filozoficznego punktu widzenia, mamy tu do czynienia z ciekawym paradygmatem. Nasza zachodnia cywilizacja wyrosła na chrześcijańskich pożywkach jeszcze do niedawna widziała w każdym nowym człowieku wartość - istotę, która swym rozumem, pracą, przyczyniać się będzie do dobra nas wszystkich; z którą razem ciągnąć będziemy wózek ludzkiego losu na ziemskim łez padole.
I tak było, odkrywaliśmy kontynenty, podbijali kosmos. etc. Teraz wygląda na to, że taka ekspansja ludzkości przestała być modna, w książkach dla młodzieży przestali pisać o wyprawach na Alfa Centauri i orbitujących koloniach, a zaczęli o tym, jak ratować żółwie od niebezpieczeństwa plastikowych toreb. Słowem, mamy paradygmat, w którym górę biorą głosy chętnych do przystrzygania naszej populacji w imię własnej estetyki.
Głupoty głoszone przez p. Steinem, podkręcone przez celebryckie wzmacniacze i powtarzane przez różnych polit-poprawnych idiotów, którzy mimo zinternalizowanego lenistwa bujają się po najlepszych uniwersytetach, wychowują nowy narybek.
Mamy więc już w naszej blednącej cywilizacji parki, które kopulację tak głęboko oddzielają od rodzenia dzieci, że zatracają poczucie związku przyczynowo-skutkowego; ludzi, którzy na matkę z wózkiem patrzą jak na dym z fabrycznego komina.
Na lato jest jednak inny ważny temat. Nazywa się to cultural appropriation i nawet nie chce mi się główkować, jak by to mogło być po polsku. Tu, w Toronto, zaczęło się od tego, że jedna pani artystka pochodzenia indiańskiego zarzuciła drugiej pani artystce pochodzenia nie-indiańskiego, że w swoich bohomazach kradnie elementy jej indiańskiego dziedzictwa kulturowego.
Rozumowanie idzie tutaj tak, że kultura należy do danej społeczności - rasowej, etnicznej czy jak tam wydzielonej, i jak ktoś spoza tego kręgu sięga do jej elementów to powinien a) grzecznie zapytać, a b) zapłacić za copyright.
Wszyscy producenci łuków powinni więc płacić Indianom, a czarnego prochu i latawców Chińczykom. Chyba tak by to miało wyglądać. W każdym razie sprawa ta niczym w stalinizmie łysenkizm jest poważnie debatowana i ludzie, którzy zachowując resztki zdrowego rozsądku łapią się za głowę… tracą pracę w państwowych kanadyjskich mediach. Tu nie ma przeproś, jak człowiek podpadnie totalowi, zostaje wprasowany w asfalt przez walec historii.
Fakt, że cały postęp polega na udoskonalaniu czegoś, co ktoś już kiedyś wymyślił, nie ma tu znaczenia.
Nawiasem mówiąc, ciekawe co z kulturowymi zapożyczeniami rdzennych Amerykanów; z tego co wiem, to ponoć nie znali nawet koła i od tego moglibyśmy zacząć ich kasować. Konie też mieli od nas, bladych twarzy, potem strzelby…
Interesujące są również zapożyczenia we wzornictwie. I tutaj wracam do arcyciekawego wykładu p. Stanisława Skrzeszewskiego o polskim osadnictwie w Manitobie. Okazuje się, że dzisiaj tamtejsze indiańskie kubraki bardzo przypominają nasze łowickie. Hm czyżby było to jakieś zapożyczenie?
Po prostu kretynizm rozlewa nam się po świecie szeroką falą. My mamy jeszcze to szczęście że go zauważamy, ba - jak już wcześniej pisałem - dzięki muśnięciu skrzydłami komunistycznych total-motyli jesteśmy w pewnym sensie obeznani z zarazą. Znamy wzorce zachowań, sięgające zresztą daleko w głąb naszej kultury…
***
Przed wielu laty żył sobie cesarz, który tak bardzo lubił nowe, wspaniałe szaty, że wszystkie pieniądze wydawał na stroje. Nie dbał o swoich żołnierzy, nie zależało mu na teatrze ani na łowach, szło mu tylko o to, by obnosić przed ludźmi coraz to nowe stroje. Na każdą godzinę dnia miał inne ubranie, i tak samo, jak się mówi o królu, że jest na naradzie, mówiono o nim zawsze: “Cesarz jest w garderobie”.Cesarz zamawia niezwykłe szaty
W wielkim mieście, gdzie mieszkał cesarz, było bardzo wesoło; codziennie przyjeżdżało wielu cudzoziemców. Pewnego dnia przybyło tam dwu oszustów, podali się za tkaczy i powiedzieli, że potrafią tkać najpiękniejsze materie, jakie sobie tylko można wymarzyć. Nie tylko barwy i wzór miały być niezwykle piękne, ale także szaty uszyte z tej tkaniny miały cudowną własność: były niewidzialne dla każdego, kto nie nadawał się do swego urzędu albo też był zupełnie głupi.
“To rzeczywiście wspaniałe szaty! - pomyślał cesarz.
Oszuści ustawili warsztaty tkackie, udawali, że pracują, ale nie mieli nic na warsztatach. Zażądali od razu najdroższych jedwabi i najwspanialszego złota; chowali je do własnej kieszeni i pracowali przy pustych warsztatach, i to często do późnej nocy.
.”Chciałbym jednak wiedzieć, jak daleko postąpiła robota!” - pomyślał cesarz, ale zrobiło mu się nieswojo na myśl, że człowiek głupi albo niezdatny do urzędu, który piastuje, nic nie zobaczy; uspokoił się wprawdzie, że o siebie nie potrzebuje się obawiać, ale postanowił jednak posłać kogoś, aby dowiedzieć się, jak rzeczy stoją. Wszyscy ludzie w mieście wiedzieli, jak cudowną własność miała mieć ta materia, i wszyscy pragnęli się przekonać, że ich sąsiad jest głupi lub zły.
“Poślę do tkaczy mojego starego, poczciwego ministra - pomyślał cesarz ten będzie mógł najlepiej ocenić ich pracę, bo ma dużo rozumu i nikt lepiej niż on nie sprawuje swego urzędu”.
I oto stary, poczciwy minister poszedł do sali, gdzie siedzieli dwaj oszuści i pracowali przy pustych warsztatach tkackich. ,;Boże drogi - pomyślał stary minister i wytrzeszczył oczy - ależ ja nic nie widzę”. Ale głośno nie przyznał się do tego.
Obaj oszuści prosili go, aby łaskawie zbliżył się do nich, i pytali, czy wzór nie jest piękny i barwa wspaniała. Wskazywali przy tym na puste .warsztaty i biedny stary minister otwierał w dalszym ciągu oczy, ale nie mógł nic dostrzec, bo nic tam nie było. “Wielki Boże! - pomyślał. - Czyżbym był głupi? Tego nigdy nie przypuszczałem i nikt nie powinien się o tym dowiedzieć. Czyżbym nie nadawał się do swego urzędu ? Nie, nie mogę nikomu powiedzieć, że nie widziałem tkaniny”.
- No i co, nic pan nie mówi? - powiedział jeden z tkaczy.
- O, to jest śliczne, bardzo ładne! - powiedział stary minister i patrzał przez okulary. - Co za wzór i jakie kolory! Tak, powiem cesarzowi, że mi się tkanina, niezwykle podoba.
- To nas cieszy - powiedzieli tkacze i wymieniali nazwę barwy oraz objaśniali rysunek wzorów.
Stary minister pilnie uważał, aby móc dokładnie powtórzyć wszystko cesarzowi, co też uczynił.
Po czym oszuści zażądali więcej pieniędzy i nowego zapasu jedwabiu i złota, potrzebnego jakoby do dalszej pracy. Ale znów wszystko schowali do kieszeni, a na warsztatach tkackich nie były ani jednej nitki. Pomimo to siedzieli jak przedtem przy pustych warsztatach.
Cesarz posłał wkrótce innego uczciwego urzędnika, aby zobaczył, jak postępuje praca tkaczy i czy tkanina będzie już wkrótce skończona. Powiodło mu się zupełnie tak samo jak ministrowi. Patrzał i patrzał, ale ponieważ nie było nic na warsztatach, nie mógł więc nic zobaczyć.
- Czyż to nie cudowna tkanina? - zapytali obaj oszuści i pokazali mu, objaśniając, wspaniały wzór, który wcale nie istniał.
“Głupi nie jestem - pomyślał posłany człowiek. - A więc chyba nie nadaję się do mego świetnego stanowiska. byłoby to dość dziwne, ale nie trzeba tego po sobie okazywać”. Pochwalił tkaninę, której nie widział, i zapewnił oszustów, jak bardzo mu się podobają piękne barwy i ładny wzór.
- Tak, to przepiękne - powiedział do cesarza. Wszyscy ludzie w mieście mówili o wspaniałej tkaninie. Wreszcie cesarz zapragnął sam zobaczyć materię na warsztacie. Cesarz ogląda niewidzialna materię
(...)
- Oto szaty gotowe.
Cesarz zdjął ubranie, a oszuści udawali, że wkładają na niego różne części nowo uszytych szat. Objęli go wpół tak, jak gdyby coś zawiązywali, niby to tren; cesarz zaś kręcił się i obracał przed lustrem.
- Boże, jak to dobrze leży, jak cesarzowi w tym do twarzy - mówili oszuści. - Jaki wzór, jakie barwy! To wspaniały strój! (...)
Nikt nie chciał po sobie pokazać, że nic nie widzi, bo wtedy okazałoby się, że nie nadaje się do swego urzędu albo że jest głupi. Żadne szaty cesarza nie cieszyły się takim powodzeniem jak te właśnie.
- Patrzcie, przecież on jest nagi! - zawołało jakieś małe dziecko.
- Boże, słuchajcie głosu niewiniątka - powiedział wtedy jego ojciec i w tłumie jeden zaczął szeptem powtarzać drugiemu to, co dziecko powiedziało.
- On jest nagi, małe dziecko powiedziało, że jest nagi:
- On jest nagi! - zawołał w końcu cały lud.
Cesarz zmieszał się, bo wydawało mu się, że jego poddani mają słuszność, ale pomyślał sobie: “Muszę wytrzymać do końca procesji”. I wyprostował się jeszcze dumniej, a dworzanie szli za nim, niosąc tren, którego wcale nie było.
Czy będziemy mieli jeszcze siły krzyknąć “Król jest nagi”, czy też znikąd już nie ma ratunku?
Andrzej Kumor
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!