W podskórnej świadomości Polaków żywy jest spaternalizowany obraz „kresowej” Ukrainy; takiej brzydszej siostrzyczki, której trzeba pomóc wyjść za mąż. Zazwyczaj też traktuje się Ukrainę i Ukraińców jako jednolite państwo i naród. Jeśli tylko pozyskamy je do idei Intermarium, zaraz zrobi się z nas mocarstwo – no bo oczywiście postgiedroyciowi Polacy uważają siebie za siłę dominującą.
Tymczasem rzeczywistość jest skomplikowana.
Po pierwsze, nie ma jednej Ukrainy i nie ma jednych Ukraińców.
Owszem, na zachodzie u naszych granic mamy tych „prawdziwych”, gdzie silny jest nacjonalizm elit i kult Bandery, ale na wschodzie Ukrainy te rzeczy nie robią wrażenia – więcej tam Rosjan, Polaków (paradoksalnie, bo tych z zachodniej wypędziły czystki etniczne). Wreszcie, last but not least, na Ukrainie jest mnóstwo „kosmopolitów”, którzy mają tam całe mnóstwo bardzo dużych interesów – których stosunek do miejscowych jest dość ambiwalentny. Z Ukrainy do Izraela wyemigrowały całe masy zukrainizowanych Żydów. Związki te są silne do dzisiaj. Mówiła o tym niedawno rozczarowana Nadia Sawczenko, banderowskie enfant terrible. Zresztą wielu „prawdziwych” banderowców zaczyna sobie zdawać sprawę, że ukraińskie duże misie tak podczas majdanu, jak i po wykorzystują ich w charakterze łatwego do zmobilizowania mięsa armatniego do realizacji szerszych projektów. Stąd też wysokie napięcie na linii rząd – weterani i żołnierze walczący na wschodzie z Noworosją. Weterani widzą, że ukraińskie elity nadal w najlepsze handlują z Rosją, a jednocześnie każą im prowadzić z nią proxy-wojnę. Zdają sobie też sprawę, że ich wpływ polityczny w Kijowie jest niewielki.
Jedną z głównych metod prowadzenia szerszej polityki jest wywoływanie i zarządzanie konfliktem. Tutaj tkwi niebezpieczeństwo dla Polski, bo siły zewnętrzne działające na Ukrainie są obecne także nad Wisłą. Można tak sformułować konflikt, aby w jego efekcie uzyskać ustępstwa gospodarcze, intratne zamówienia rządowe czy dostęp do surowców. W naszym coraz bardziej zglobalizowanym realu nie chodzi o to, kto jaką flagą wymachuje, lecz kto na kogo pracuje. To zaś, że polityka Warszawy nie jest spójna, łatwo wykazać na przykładach. M.in. po niedawnej czterogodzinnej różnicy w tonie reakcji wobec wypadków na Białorusi.
Tu dygresja o niedawnych demonstracjach antyrządowych na Białorusi i w Rosji. W artylerii nazywa się to rozpoznanie ogniem. Wiadomo, że jedną z metod osłabiania rządów nam nieprzychylnych czy nazbyt suwerennych jest futrowanie ich wewnętrznych przeciwników. Robi się to zarówno przy pomocy oficjalnych narzędzi, jak i pod stołem – patrz sorosowe NGO. Nawiasem mówiąc, rozśmieszyło mnie, gdy niedawno stary jaszczur Dick Cheney z groźną minką stwierdził, że rzekome mieszanie się Moskwy w kampanię wyborczą w USA stanowi „akt wojny”; rozśmieszyło, bo Stany Zjednoczone mieszają się tak wszędzie, gdzie tylko mają interes – Rosji nie wykluczając. Stąd między innymi decyzja Putina o wyrzuceniu finansowanych z zagranicy NGO – w ubiegłym roku Rosja zaostrzyła zresztą przepisy z 2012 roku. Putin uznał, że po przyjęciu w Rosji w 2012 roku ustawy o „zagranicznych agentach”, „pewne obce państwa postanowiły przeorientować kanały finansowania”, żeby obejść ograniczenia prawne. „Środki są przekazywane różnymi kanałami niby to do organizacji pozarządowych, potem stamtąd płyną za granicę, nie tylko do Rosji, ale i do wielu innych krajów” – tłumaczył.
Chyba jest oczywiste dla każdego rozgarniętego człowieka, że tego rodzaju wpływy są silne na Ukrainie i w Polsce – również ze strony rosyjskiej. Bo w końcu czekiści od pokoleń wiedzą, jak grać tymi klockami, że wspomnę tylko finansowanie ruchów pacyfistycznych przez pokój miłującą ojczyznę proletariatu.
Na Ukrainie zewnętrzne środki służyły m.in. do przygotowania majdanu, w tym drugim mogą służyć nawet do zmiany rządu – są to rzeczy znane i wielokrotnie opisywane. Problem tylko w tym, że na co dzień – zamiast myśleć (na podstawie nawet tych skąpych dostępnych informacji) – powtarzamy propagandę...
W tym kontekście niedawny zamach na polski konsulat może być rosyjską prowokacją, ale nie musi; może być działaniem rozczarowanych banderowców, usiłujących negocjować w Kijowie (w podobny sposób, jak jest nim blokowanie torów). Tak czy owak, polska reakcja powinna być ostra – mniej więcej taka jak Izraela wobec zamachów w Autonomii Palestyńskiej – czyli na przykład zamknięcie granicy do czasu spełnienia warunków bezpieczeństwa wokół polskich placówek. To gest, bo wiadomo, że stuprocentowego bezpieczeństwa nikt nie zagwarantuje, ale nie może być tak, że każdy atak na polskie interesy na Ukrainie będzie tłumaczony rosyjską prowokacją. W Polsce oprócz pożytecznych idiotów – mamy całe stada agentów wpływu, którzy nawet gdyby doszło do polsko-banderowskiego konfliktu zbrojnego, tłumaczyliby to prowokacją Rosjan.
Polskie rządy różnią się tym od siebie, że odbierają telefony z różnych stolic, a budową polsko-ukraińskiego konglomeratu nie tylko zainteresowani są giedroyciowi pogrobowcy, ale jest w tym przede wszystkim żydowski interes gospodarczy i polityczny. Dlaczego? Proszę popatrzeć, kto co ma na Ukrainie i kto co ma w Polsce. Kompatybilność narzuca się sama.
Pozostaje więc odpowiedź na pytanie, jak na tym wszystkim wyjdą zwykli Polacy, i na kogo będą pracować…
Andrzej Kumor
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!