Prosto z Białorusi
Kości zostały rzucone. Tak miał powiedzieć Juliusz Cezar, ruszając na podbój Galii, czyli obecnej Francji. W czwartek, 12 lipca, ruszyłem z Warszawy na Białoruś. Pojechałem najpierw pociągiem do Białegostoku, potem taksówką na skraj miasta, gdzie powiewając dwoma dwudolarówkami, zatrzymałem po trzech minutach samochód z Baranowicz wracający po sprzedaży w Białymstoku ropy i małych zakupach dla domu. Prowadził zawodowy kierowca jeżdżący na furgonetce rosyjskiej Gazella, co osiem dni jeździ do Polski, zarabiając na przewozie ropy gdzieś z 50 dolarów, i jak wszyscy podobnie jest zły, że Prezydent zezwala jedynie tutejszym samochodom jeździć nie częściej niż co osiem dni.
Nikt jeszcze nie obliczył, jaki jest bilans przyjazdu do Polski jednego białoruskiego auta. Wiadomo – przewozi ropę, dwie paczki papierosów, dwie półlitrówki wódki. Natomiast zawsze coś wywozi. Ci, co wywożą więcej, zwłaszcza telewizory, które są w Polsce tańsze, odbierają na granicy podatek VAT, ale śmiem twierdzić, że co najmniej połowa towarów jedzie na Białoruś bez zwrotu tego podatku.
Na granicy mieliśmy szczęście, bo wytłumaczyłem kolejno trzem wopistom, że wiozę dla Polaków tamtejszą prasę, w tym wypadku głównie tygodnik "Niedziela". Dostałem tego z 16 kg po pielgrzymce Radia Maryja w Częstochowie, oraz sporo "Przyjaciółki" i innych kolorowych pism. Dzięki uprzejmości wopistów przejechaliśmy koło 400-metrowej kolejki aut czekających na odprawę i wjechaliśmy już na sam teren kontroli. Ostatecznie pokonanie granicy zajęło z 70 minut. Było też szczęście po białoruskiej stronie, bo nie przeglądali nam maneli, gdzie jeszcze były dwa komputery, jeden dar pana Chestera Sawki z Chicago dla tutejszej szkoły polskiej, a drugi mój do roboty na miejscu.
Po 45 minutach jazdy mój kierowca podrzucił mnie do Wołkowyska, do pani Marii, u której już kilka lat temu biwakowałem, gdy próbowałem wtedy stanąć w wyborach do parlamentu Białorusi. Rozgościłem się, a pani Maria dała mi kolację i przekazała lokalne plotki: jedna zła wiadomość, że chłopak, który po polskiej miejscowej szkole dostał się na uniwersytet w Lublinie, miał wpadkę, przewożąc narkotyki do domu, i teraz będzie siedział ze cztery lata.
Następnego dnia przyjechała po mnie dyrektorka polskiej szkoły, zabrała jeden komputer, drugi przywiozę następnym razem, zawiozła mnie do pani Anny, prezeski zdelegalizowanego tutejszego oddziału Związku Polaków, gdzie zdeponowałem część prasy, oraz do zakładu Welmet, którego załoga może wystawić mnie jako kandydata w wyborach.
Mówiący po polsku i sympatyczny starosta był zajęty, więc złożyłem tylko kurtuazyjną wizytę szefowi powiatowej komisji wyborczej, który na wieść, że będę ubiegał się o mandat w jego okręgu wyborczym, powiedział dyplomatycznie, że każdy obywatel ma prawo stawać do wyborów.
Wołkowysk wygląda odświętnie, bo postawione siedem lat temu z okazji ogólnokrajowych dożynek ogrodzenia zostały odmalowane, a ulice czyste, ba, i na słupach są flagi zielone i czerwone, bo 14 lipca jest święto miasta, bowiem tego dnia po trzech dniach walki Niemcy opuścili miasteczko, które przez 60 lat się znacznie rozrosło i teraz ma dwa duże kościoły katolickie, gdzie msze są po polsku odprawiane. Ba, z Wołkowyska pochodzi kilkunastu księży.
Odwiedziłem też tutejszego aktywistę opozycji, który powitał mnie serdecznie, ale jak wielu stwierdził, że szanse na wygrane są nikłe, ale w każdym razie obiecał pomoc, bo w myśl tutejszej ordynacji muszę ewentualnie zgłosić 10 nazwisk ludzi, którzy dostaną zezwolenia na zbieranie dla mnie podpisów. Zebranie 1000 podpisów jest drugim warunkiem dostania się na listę kandydatów, a trzeci warunek to wystawienie człowieka przez jakąś zarejestrowaną partię.
Ostatnim krokiem było udanie się do proboszcza drugiego, dwa lata temu otworzonego kościoła. Przyjął mnie niechętnie, w ogóle nie chciał mówić ze mną, gdy dowiedział się, że będę kandydował, ale dość ostro powiedziałem mu, że składam wizyty wszystkim liczącym się ludziom miasta, czyli też lokalnemu kapłanowi prawosławnemu. Trochę się rozchmurzył, pokazał kościół, gdzie jeszcze jest sporo do zrobienia, bo ołtarze są prowizoryczne, i wylądowałem w jego jadalni przy kawie.
Okazało się, że proboszcz, absolwent seminarium z Grodna, sporą część kosztów kościoła pokrył, zbierając złom po okolicznych wioskach, ale miał też niekoniecznie miłe doświadczenia z Polski. Kilka miesięcy temu był na Jasnej Górze i poprosił, by przekazali mu jakieś intencje mszalne, czyli wsparli finansowo. Niestety, został niekoniecznie elegancko potraktowany, a przecież Jasna Góra ma moc pątników, którzy w kolejce stali np. niedawno podczas pielgrzymki Radia Maryja, by zamówić Msze Święte.
Następnego dnia o 11.00 rozpoczęła się pod miejscem pamięci, gdzie pali się stale ogień i są popiersia czterech z 125 krasnoarmiejców Orłowskiej Dywizji i tablica z mniej więcej 110 nazwiskami tych, co polegli przy wyzwoleniu miasta. Uroczystość zgromadziła z 500, w tym odświętnie ubranych lokalnych notabli, oficerów policji w białych koszulach, oficerów armii i straży pożarnej oraz zapędzonych na nią dzieci z miejskiej półkolonii. Orkiestra wojskowa z Baranowicz odegrała hymn Białorusi. Odczytał przemówienie prezes rady powiatu, podkreślając, jak w czasie niemieckiej okupacji walczyło sowieckie podziemie, oczywiście nie wspominając, że było tu też podziemie akowskie, znacznie od niego silniejsze. Dodał, że w tutejszym obozie zagłodzili Niemcy 22 tysiące czerwonoarmiejców oraz zginęło z 6 tysięcy mieszkańców, w tym – nie dodał – większość to byli Żydzi. Przemówił prezes weteranów i na koniec odczytała laurkę dziewczyna – prezes nowego komsomołu – o wyraźnie polskim nazwisku Baranowska. Po tym złożono liczne wieńce i kwiaty, a dalej zebrani udali się na główny plac miasta. Po drodze złożyli wianki na grobach "internacjonalistów", czyli rodaków, którzy ubrani w sowieckie mundury poszli walczyć w Afganistanie i tam polegli. Na głównym placu postawiono wielką zasłoniętą dachem scenę i rozpoczęły się występy miejscowych i przyjezdnych zespołów, w tym zespołu z Toligatti, czyli miasta pobudowanego, by produkować tu sowieckiego Fiata noszącego nazwisko byłego szefa włoskiej kompartii zmarłego ze 30 lat temu podczas urlopu w ZSRS.
Rozmawiałem z matką jednej z dziewcząt z tego zespołu i powiedziałem, że to skandal, by jakość ich samochodów przez 20 lat się nie poprawiła. U nas rządzi mafia i patrzą tylko na swe kieszenie, powiedziała ta pani, która z zespołem jechała tu aż dwie doby i, co gorsza, rodzice musieli sami pokryć koszty przyjazdu, bo Wołkowysk to miasto braterskie Toligatti.
Co ciekawe, większość ludzi na placu nie oglądała zespołów, a tylko różne kioski z jedzeniem, gdzie też były pod namiotami stoły, a najpopularniejsze były szaszłyki ze świniny sprzedawane na wagę. Kilogram 120 tys. rubli, czyli z 14 dolarów.
Było moc stoisk z towarami przemysłowymi. Niestety, oprócz jednego stoiska rzemieślnika ze Słonimia produkującego wyroby z drewna reszta to chiński chłam. Były też liczne atrakcje dla dzieci, jak zjeżdżanki z wypchanych powietrzem górek czy strzelnice, gdzie można było oddać ognia z wiatrówek. Była też jakaś delegacja z Polski z jakiejś miejscowości nieopodal granicy białoruskiej i zespół z tej miejscowości potem występował.
Oczywiście, gdzie tylko mogłem, przedstawiałem się i dodawałem, że będę kandydował na posła, ale na razie formalnej propagandy nie mogę prowadzić, a zasadniczo kampania zaczyna się dopiero15 lipca.
Po południu była druga seria występów, ale teren przed sceną był ogrodzony, by nań wejść, trzeba było przejść przez dość pobieżną kontrolę milicji, gdzie zawsze była jedna dama, która kontrolowała głównie damskie torebki.
Poza występami zespołu z Polski nie było żadnego miejscowego występu po polsku, choć był jeden występ, gdzie młodzian śpiewał jakąś popularną piosenkę po angielsku.
Po południu było zatrzęsienie dzieci z młodymi mamami ubranymi dość elegancko, tylko ja i jakichś dwóch młodzianów było w szortach.
W poniedziałek odbyłem urzędowe wizyty, u sympatycznego starosty, u przewodniczącego Komisji Wyborczej i dowiedziałem się, że okręg się nieco zmniejszył i obejmuje tylko rejon, czyli powiat Wołkowysk.
Aleksander graf Pruszyński
Mińsk/Warszawa
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!