Zdaje się, że „polski obóz władzy” czuje oddech na karku, bo zaczyna apelować do ścigających go lewicowych watah, strasząc… brunatną Polską.
Piotr Wierzbicki w opublikowanym w „Rzeczpospolitej” tekście wskazuje na narodowego ducha młodzieży – materializującego się m.in. podczas Marszu Niepodległości (już niebawem w Warszawie – zapraszam), i ostrzega opozycję, że jeśli PiS zostanie odsunięty od władzy, to przyjdą „gorsi” – „formacja narodowa objawi się jako ruch radykalny w programie i działaniu”. Wówczas naszym ciotkom rewolucji rzeczywiście połamią parasolki, tak że płakać będą za Jarosławem Kaczyńskim.
Podobny argument pojawił się też na niektórych forach internetowych… że niby jak za trzy lata po nieudanych reformach, władza będzie leżała na ulicy, to pierwsi schylą się po nią „narodowcy”.
Wynika z tego przekazu, że presja jest silna, co można wyczuć, czytając zagraniczne gazety – ciekawe, że PiS, który z natury Żydów lubi, kąsany zażarcie jest jako „skrajna prawica” właśnie przez liberalne środowiska żydowskie…
Wygląda na to, że zbrunatnieniem Polski zaczynają straszyć tak ci z prawa, jak ci z lewa.
Powody mogą być dwa.
Albo rzeczywiście ktoś w PiS-ie postanowił zagrać znanym posunięciem typu – jesteśmy dla was mniejszym złem?
Albo jest to przygotowanie pod dokręcenie śruby „zradykalizowanej” młodzieży – sądząc po cenzurze w Internecie (fejsbuk usuwa konta legalnych organizacji), być może naciskają na to właśnie „zagraniczni koledzy”.
W każdym razie, jeśli ktoś ma nadzieję, że ruch narodowy mógłby w niedalekiej przyszłości objąć w Polsce władzę, to przede wszystkim musi… wierzyć w demokrację; musi być przekonany, że polski system polityczny odzwierciedla poglądy większości, a nie interesy dużych graczy. Oczywiście, jeśli środowiska narodowe będą potrzebne „dużym misiom”, no to mogą zostać wykorzystane – choćby do patriotycznej mobilizacji – jak na Ukrainie. Aby jednak same z siebie były w stanie zagrać o Polskę – marzenie ściętej głowy.
Określenie „władza leży na ulicy”, choć powabne, nigdy nie opisywało prawdziwych zdarzeń. Po to by rządzić, trzeba mieć struktury, kadry i pieniądze; trzeba mieć kanały propagandowe i komunikację etc. Po prostu trzeba mieć zdolność wpływania na rzeczywistość. Jeśli ta zdolność sprowadza się do aranżacji niewielkich ruchawek ulicznych, to o czym tu mówimy?
środowisko narodowe do tej pory nie potrafiło stworzyć nawet jednej silnej organizacji politycznej. Prawdopodobnie dlatego, że jest wystarczająco zinfiltrowane przez system, by nie stwarzać kłopotów.
Organizacja polityczna wymaga dobrej propagandy, wywiadu wewnętrznego i zewnętrznego oraz finansowania. Słowem, narodowcy nie są na polskiej scenie politycznej wystarczająco poważnym graczem.
Po to, by byli, muszą profesjonalnie reprezentować interesy poważnej części wpływowych Polaków – np. polskiego biznesu. To prawdopodobnie jedyna droga do odbudowania polskiej endecji. Jeśli w ogóle jest to możliwe, to od dołu, a nie z góry – nie przez zafascynowanych polityczną literaturą młodych ludzi, lecz przez rozumiejących życie i układ poważnych udziałowców polskiego życia gospodarczego.
Być może wtedy. Bo obecna partia rządząca, mimo kilku dobrych kroków, skupia się na fiskalizmie i etatystycznej ingerencji państwa, a nie na wypuszczeniu polskiego żywiołu gospodarczego; odblokowaniu gospodarczej energii narodu. Tu właśnie jest pies pogrzebany. Chorego trzeba wyleczyć, a nie tyrpać elektrowstrząsami państwowej ingerencji. Niestety, „far-right” socjaliści z PiS-u tego się boją. Kiedyś mój kolega Janek Kowalski rzucił pomysł partii drobnych ciułaczy, myśląc o drobnych i średnich przedsiębiorcach. To oni stanowią sól ziemi w każdym zdrowym systemie gospodarczym. Dopóki ruch narodowy nie wprzęgnie się w interesy tego środowiska (tradycyjnie przecież popierającego endecję przed wojną), będzie tylko mniej lub bardziej podmalowanym papetem, niezdolnym nikomu realnie zagrozić.
Andrzej Kumor
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!