Nie jestem mistykiem. A jednak nie mogę oprzeć się myśli, że jest jakaś nić – straszna i czerwona – która łączy traktat ryski z całą naszą dzisiejszą tragedią. Biegnie ta nić, wije się fantastycznie, niemal kapryśnie, od mogił pomordowanych, a za życia odartych ze skóry ułanów pod Rohaczewem i Niemirowem, od miejsca kaźni pułkownika Mościckiego w borach poleskich, gdzie w trzy lata później wytknięto granicę ryską. Później biegnie ta nić do sali sejmowej, gdzie zagrzmiały z galerii słowa "Kainie Grabski". Gubi się ta nić na lat dwadzieścia, by później zabłysnąć krwawo nad Katyniem. Później – nad Wilnem, gdzie "sprzymierzeńcy" likwidowali Armię Krajową. I wreszcie zatrzymuje się ta nić czerwona wśród wystygłych rumowisk Warszawy. Zatrzymuje się – na jak długo? (…) Wśród potępieńczych swarów, gdy sęp wyjada nam serca i mózgi, zaczynamy wyrzekać się braci zza Buga, tak jak w roku 1921 wyrzekliśmy się po kainowemu braci zza Dźwiny, Słuczy, Berezyny i Druci. (…) Traktat ryski nie był nawet katastrofą, bo katastrofy w dziejach narodu nie można przywiązywać do jakiejś chwili. Był tylko objawem, zapewne najjaskrawszym, choroby toczącej myśl polską. Był objawem atrofii racji stanu. Racji opartej na pewnym minimum moralności politycznej. Był objawem raka dojutrkostwa zbudowanego na fałszywym poczuciu bezpieczeństwa. (…) W polskiej psychice załamał się duch przygody. Wyprawa kijowska, która po dziś dzień irytuje pewnych naszych polityków, zdobycie Mińska, Borysowa i Bobrujska – to ostatnie podrygi ducha przygody. Od roku 1920 jesteśmy w defensywie – napisał Michał Kryspin Pawlikowski w książce "Wojna i sezon".
11 lipca odbyły się w Warszawie i innych miastach uroczystości upamiętniające 70. rocznicę "krwawej niedzieli" na Wołyniu, kiedy to Ukraińska Powstańcza Armia, realizując polityczny program depolonizacji Kresów Wschodnich, wymordowała dziesiątki tysięcy cywilnych, a więc bezbronnych Polaków. Z tej okazji prezydent Komorowski uczestniczył w odsłonięciu pomnika pomordowanych na Żoliborzu, zaś o godzinie 12.00 na placu Trzech Krzyży rozpoczęła się msza w intencji ofiar tego ludobójstwa, a następnie pochód ruszył Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem w stronę placu Zamkowego. W uroczystości tej wzięło udział zaledwie kilkaset osób, co jak na dwumilionową Warszawę stanowi garstkę, ale nawet w tej sytuacji myślą przewodnią przemówień było "przebaczenie" w celu "pojednania" – oczywiście "w prawdzie", jakżeby inaczej – ale skąd tu wziąć prawdę, skoro jest ona pierwszą ofiarą każdej wojny? Kiedy tak stałem przed kościołem św. Aleksandra, na placyku, na którym wszyscyśmy się bez trudu pomieścili, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że oto uczestniczę w ceremonii wbijania cmentarnego krzyża w pamięć o Kresach Wschodnich – bo przecież ceną i zarazem warunkiem "pojednania" – cokolwiek by to nie znaczyło – jest akceptacja depolonizacji Kresów, a więc – wprawdzie pośrednio, niemniej jednak – uznanie skuteczności ludobójstwa, jako narzędzia polityki. Wszystko jedno, czy w imię "realizmu politycznego", "pojednania" czy "Chrystusa" – tak czy owak, od 1920 roku jesteśmy w defensywie.
Tym większej, że nawet w tej sytuacji środowisko "Gazety Wyborczej" piórem Wojciecha Maziarskiego szalenie się martwiło, czy obchody 70. rocznicy ludobójstwa na Kresach Wschodnich nie zostaną aby wykorzystane do "rozhuśtania namiętności i podsycenia plemiennych antagonizmów". Gdzieżby tam środowisko "GW" przyznało mniej wartościowemu narodowi tubylczemu prawo do posiadania jakichś "namiętności" czy "podsycania plemiennych antagonizmów". Wiadomo, że "namiętności", z których wynikają "plemienne antagonizmy", to może posiadać tylko plemię starszych i mądrzejszych, które strzegąc tego swojego monopolu, energicznie zwalcza uczucia narodowe w krajach swego osiedlenia. Podobnie zazdrośnie strzeżonym monopolem jest "ludobójstwo", zarezerwowane dla jednego wydarzenia w historii świata – bo jakże uznawać za "ludobójstwo" niechby nawet idącą w setki tysięcy masakrę, skoro z Talmudu wynikają poważne wątpliwości, czy jej ofiary powinny być bez zastrzeżeń zaliczone do rodzaju ludzkiego? Stąd też dramatyczne wahania wśród Umiłowanych Przywódców w Sejmie – czy zuchwale nazwać tę zbrodnię "ludobójstwem", czy też, wzorem Senatu – nie naruszać uświęconego i obwarowanego kodeksem karnym monopolu i tylko z podwiniętym ogonem bąkać o "znamionach" ludobójstwa. Czegóż to się nie robi dla świętej sprawy pojednania, ale przede wszystkim – również zachowania właściwej hierarchii między narodami!
A tymczasem Sławomir Sierakowski z "Krytyki Politycznej", powołując się na jakiegoś swojego ukraińskiego kolaboranta, twierdzi, że pojednanie już się odbyło, i to nawet dawno. My tu przestępujemy z nogi na nogę, nie mogąc się doczekać ustalenia "prawdy", a prezydent Kuczma z naszym "Kwachem", jak gdyby nigdy nic, już dawno pochlali i się "pojednali". Czy to wyglądało tak samo, jak w przypadku Ericha Honeckera, któremu Caryca Leonida niemal nie rozgniotła ust w namiętnym pocałunku, czy jakoś inaczej – mniejsza o to, bo jeśli tylko Sierakowski nie koloryzuje, to znaczy, że do pojednania żadna "prawda" nie jest potrzebna, a jeśli już cokolwiek – to najwyżej szampan i owoce, czyli mówiąc wprost – wódka i ogórek.
Podczas kiedy mnożą się wątpliwości wokół pojednania polsko-ukraińskiego – czy dopiero na nie czekamy, czy już się dokonało za sprawą Leonida Kuczmy i naszego nieszczęsnego prezydenta Kwaśniewskiego – kolejne pojednanie nabiera charakteru galopującego, niczym suchoty. Chodzi oczywiście po pojednanie polsko-rosyjskie, a właściwie nie tylko polsko-rosyjskie, ale i polsko-niemieckie, a nawet – polsko-żydowskie. Impulsem do tego przyspieszenia stało się niewątpliwie rozporządzenie prezydenta Putina, nakazujące FSB nawiązanie współpracy ze Służbą Kontrwywiadu Wojskowego w Polsce. Od razu nasiliła się walka z "faszyzmem", to znaczy – z polską młodzieżą, a konkretnie – z tą jej częścią, której na Polsce zależy, a którą w związku z tym okupująca nasz nieszczęśliwy kraj soldateska uznała za zagrożenie dla swojej okupacji. Ponieważ ci wszyscy bezpieczniacy dla miłego grosza sprzedaliby nawet własną matkę, nie mówiąc już o naszej biednej Ojczyźnie, to natychmiast zarysował się kształt przestępczego porozumienia: listy jeńców i skazańców będą układać stosownie do swoich potrzeb starsi i mądrzejsi, a następnie będą je przekazywać do realizacji tubylczym bezpieczniakom – tak samo jak za Stalina, kiedy to semiccy czekiści z Koszykowej każdego dnia telefonicznie decydowali, komu dzisiaj zdzierać paznokcie, a komu nie. W zamian za to, kiedy już po "odzyskaniu mienia żydowskiego" szlachta jerozolimska zainstaluje się w naszym nieszczęśliwym kraju na dobre, bezpieczniacy zachowają posady i uposażenia. Najwyraźniej jakieś decyzje w tej sprawie muszą być przygotowywane, bo poseł Janusz Palikot stręczy się strategicznym partnerom i Partnerowi Jeszcze Bardziej Strategicznemu, że jakby został premierem, to zaraz sporządziłby spis wszystkich "faszystów" i zacząłby ich "gnębić". Co konkretnie by im robił, to się okaże; kto wie, czy nie posunąłby się do czynów "o znamionach ludobójstwa"? Jestem przekonany, że ta deklaracja została wysłuchana gdzie trzeba i zostanie wzięta pod uwagę przy ustalaniu przywódcy zjednoczonej lewicy. Wprawdzie przysłowie powiada, że "nie dał Pan Bóg świni rogów, boby ludzi bodła" – ale nie można przecież wykluczyć, że dla posła Palikota zrobi wyjątek i dopuści go na premiera naszego nieszczęśliwego kraju.
Dodatkową poszlaką wskazującą na taką możliwość jest swoista licytacja wśród Umiłowanych Przywódców lewicy. Właśnie Józef Oleksy, który w swoim czasie kazał się pokazać w telewizji, jak to zatopiony w modlitwie "zawierza się" Matce Bożej obecnej w cudownym obrazie na Jasnej Górze, złożył propozycję prezydentowi Komorowskiemu.
Dzisiaj etap jest oczywiście inny, a zatem i inne mądrości etapu, zatem Józef Oleksy Jasną Górę omija szerokim łukiem, natomiast nie tylko uczestniczył w niedawnej apoteozie generała Jaruzelskiego, ale już po zakończeniu uroczystości kanonizacyjnych zaapelował do prezydenta Komorowskiego o "państwowe uhonorowanie" generała Jaruzelskiego. Co konkretnie miał na myśli – trudno zgadnąć, więc nie jest wykluczone, że chodzi o to, by na koszt państwa pośmiertnie zakonserwować generała w spirytusie i w specjalnym gąsiorze umieścić w podziemiach Wawelu, dokąd albo w rocznicę urodzin, albo w jakąś inną, pielgrzymowałyby gromady bezpieczniaków i oczywiście – realistów politycznych, którzy do generała Jaruzelskiego odczuwają coś w rodzaju osobliwego nabożeństwa tym większego, im bardziej z naszego mniej wartościowego narodu tubylczego ulatuje duch przygody. Stanisław Michalkiewicz
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!