Po pięciu latach przerwy, na wokandę sądową i forum publiczne powróciła sprawa doktora G. Po przegranym przez Zbigniewa Ziobrę procesie cywilnym, wytoczonym przez doktora G. za nazwanie go mordercą ("nikt więcej przez tego pana pozbawionym życia nie będzie"), tym razem doktor G. odpowiedział wreszcie za korupcję. Dla przypomnienia, postawiono mu 50 zarzutów korupcyjnych na kwotę, uwaga!, 47.000 złotych (słownie: czterdzieści siedem tysięcy). Skazano go w końcu na jeden rok więzienia w zawieszenia na dwa lata i grzywnę w wysokości 72.000 złotych za siedemnaście tysięcy złotych przyjętych łapówek, wliczając w to egzemplarze szkockiej whisky i francuskiej brandy. Sprawa precedensowa w historii polskiego wymiaru sprawiedliwości, ponieważ oskarżony doktor G. w roku 2007 nie tylko został skuty przez agentów CBA w blasku kamer, a nagrane wcześniej zamontowaną w jego gabinecie ukrytą kamerą odwiedziny wdzięcznych pacjentów zaowocowały zarzutami również wobec nich samych. Wobec pacjentów sąd na szczęście umorzył postępowanie, odetchnąłem głęboko, o czym za chwilę. Aresztowanie to dokonało się w ostatnim roku panowania w mediach i polityce postrachu przestępców, ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego w jednej osobie, nieustraszonego Zbigniewa Ziobry. Było to zarazem w ostatnim roku trwania rządu Jarosława Kaczyńskiego, o czym wspominam nie bez przyczyny, a wyjaśnię w dalszej części tekstu.
Najpierw jednak muszę się do czegoś po tylu latach publicznie przyznać. Skorumpowałem kiedyś lekarza, tak. I chyba tylko dlatego, że ukryte kamery nie były jeszcze w powszechnym użyciu, a sam fakt był społecznie akceptowany, nie gniję do tej pory w więzieniu i cieszę się pełnią praw obywatelskich, uff. Był rok 1989. To był francuski koniak za 19 amerykańskich dolarów w Peweksie (wódka kosztowała 1 dol.), egzemplarz trzeci, bo poprzednie dwa zdążyłem opróżnić razem z gratulującymi mi potomka kolegami. Ale żeby tylko lekarza. Ponieważ moja była żona źle się czuła w ciąży i dwa ostatnie tygodnie spędziła w szpitalu, musiałem korumpować również szpitalnego portiera. Najpierw po 1 tysiąc złotych za niedozwolone w owych czasach widzenie, a po tygodniu, gdy zdążyło mi się na moją wybrankę nakrzyczeć, już za 2 tysiące. Zresztą słusznie, bo na kobietę w ciąży nie powinno się krzyczeć.
Cała moja rodzina, włączając w to moją świętej pamięci matkę, wszyscy bliżsi i dalsi znajomi korumpowali lekarzy, chociaż wtedy jeszcze się to tak nie nazywało. A nie nazywało z prostego powodu. Każdy normalny człowiek wiedział, że lekarz zarabia za mało, i chciał w ten właśnie sposób wynagrodzić krzywdę, jaka spotkała lekarzy po wprowadzeniu w Polsce komunizmu. Powiecie demagogia? Szczęśliwi ludzie bez pamięci o czasach komunizmu.
W ramach niszczenia narodu polskiego, zniszczenie wolnych zawodów, do jakich niewątpliwie zaliczają się lekarze, stało się jednym z bolszewickich priorytetów. Wracając do współczesności, w Pierwszym Świecie doktor G., lokujący się w pierwszej trójce specjalistów transplantologii w Polsce, zarabiałby co najmniej 50.000 złotych miesięcznie, powtarzam co najmniej. Czyli tyle samo ile wynoszą zarzuty korupcyjne w liczbie 47. W Trzecim Świecie, również w najczarniejszej Afryce, doktor G. zarabiałby może nominalnie trochę mniej niż w Pierwszym, ale jego standard życia byłby wyższy ze względu na niedogodności klimatyczne. Łukasz, syn moich bardzo PiS-owskich znajomych po roku stażu w szpitalu psychiatrycznym wyjechał do Norwegii. Z dwóch powodów, a nawet trzech. Po pierwsze, zarabiał psie pieniądze, niecałe 1500 złotych na rękę. Po drugie, nie chciał zarabiać więcej, wystawiając żółte papiery przestępcom (proceder kwitnie). I po trzecie, żeby normalnie żyć, co udało mu się bardzo szybko, bo po fundowanym przez rząd norweski przeszkoleniu z języka od razu dostał wynagrodzenie w wysokości prawie 30.000 polskich złotych. Dlaczego zatem w Drugim Świecie, w państwach komunistycznych to pacjenci musieli dopłacać lekarzom? Z prostej bolszewickiej przyczyny – komunistyczne państwo zostało tak zaprogramowane, żeby każdy obywatel, niezależnie od zajmowanego stanowiska, był formalnie przestępcą. Dzięki temu, w razie wyższej konieczności (gdyby ktoś próbował podskoczyć), można było go w pokazowym procesie oskarżyć o przestępstwo przeciwko socjalistycznemu państwu i społeczeństwu i rzecz jasna skazać.
Wykorzystanie tego bolszewickiego prawa przez Zbigniewa Ziobrę, gwiazdę Prawa i Sprawiedliwości, zamiast oczekiwanego przez rzesze wyborców z roku 2005 obalenia postkomunistycznego systemu okrągłego stołu, zaowocowało porażką partii Jarosława Kaczyńskiego w wyborach roku 2007. Czy stały za aferą z doktorem G. tajne służby, a zwłaszcza rozwiązywane WSI, jak twierdzi Krzysztof Kotowski w książce "Obława" gloryfikującej tę rzekomo najbardziej patriotyczną formację, nie wiem i dla własnego zdrowia – skoro mowa o lekarzu – sprawdzał nie będę. Czy stały te służby również za aferą Samoobrony, jak twierdzi wyżej przytoczony autor, również nie wiem. Wiem jedno, to zachowanie Zbigniewa Ziobry i zachowanie wiceprezesa PiS Adama Lipińskiego w pokoju posłanki Beger, i wreszcie zachowanie Ludwika "Saby" Dorna zadecydowało o porażce Prawa i Sprawiedliwości w roku 2007. Wyborcy odrzucili hunwejbinów (=Ziobro), hipokrytów (=Lipiński) i impertynentów (=Dorn). A dramatem dla Polski jest to, że rzeczywista oferta zmiany systemu do tej pory się nie pojawiła. Dzięki temu politycy dalej będą walczyć, emeryci dalej będą podniecać się ich medialnymi wrzutkami typu doktor G., a młodzi wykształceni Polacy będą emigrować.
Niestety, proces od samego początku naznaczony był wielką polityczną rozgrywką i zaperzeniem publiki. Gdyby nie brnięcie w swojej głupocie rzekomych zwolenników IV RP, którzy posunęli się do rozgrzebania życia prywatnego Doktora, i obrzydliwa "pomoc" całego salonu III RP, zwłaszcza spadkobierców UB, pewnie by został po cichu uniewinniony. Doktorowi Garlickiemu życzę na koniec rychłego powrotu do wykonywania zawodu za wynagrodzenie wystarczające do wyrzucania pacjentów z kopertami za drzwi. Będzie to oznaczało również dla nas wszystkich ostateczne pożegnanie z komunizmem. Jeśli chodzi o koniaki, sam nie wiem.
Jan Kowalski
Czarna
PS Tekst ten powinienem był napisać już w roku 2007, zaraz po zatrzymaniu doktora Garlickiego. Nie zrobiłem tego z przyczyn osobistych, czego obecnie się wstydzę. Przodkowie doktora Mirosława Garlickiego i moi leżą w tym samym grobowcu. (jk)
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!