W sali, w której odbywały się posiedzenia Rady Wydziału, zgromadzili się już wszyscy członkowie Rady. Ostatni przyszedł świeżo upieczony doktor habilitowany, bardzo utalentowany, dokonał już trzech plagiatów i nikt tego nie zauważył. Był też ambitny, właśnie zaczął uczyć się języka angielskiego. Wszyscy wróżyli mu wspaniałą karierę.
Usiadł obok zasłużonego dla nauki profesora, który kiedyś organizował konferencje naukowe, podczas których wychwalał dokonania Bolesława Bieruta, a teraz był pomysłodawcą nazwania nie tylko jednej z sal w Instytucie salą im. Unii Europejskiej, ale też nadania takiego patrona wydziałowi, czym zdobył sobie wszystkich uznanie. Ten to ma głowę na karku, powtarzano. Inne wydziały mogą nam pozazdrościć takiego wstrzelenia się w aktualną sytuację!
Po drugiej stronie siedział profesor, o którym wszyscy wiedzieli, że ma głowę do biznesu. Raz, dwa założył z paroma kolegami wyższą szkołę i teraz jako jej rektor wyciągał gruby szmal od studentów w zamian z wpisy do indeksu. Niektórzy co prawda mówili, że kiedyś ta sprawa się rypnie, ale on odpowiadał, że ma takie plecy, że nikt mu nie podskoczy, czym zyskał sobie jeszcze większe poważanie w oczach swoich kolegów. Wielu pracowników naukowych bez najmniejszego skrępowania podlizywało się mu, śmiało z nieśmiesznych dowcipów, stawiało wódkę, wiadomo, każdy chciał być zatrudniony w prywatnej wyższej szkole i brać pieniądze właściwie za nic.
Dalej usadowiła swą pokaźną tuszę pani profesor, która na podejmowane badania naukowe za każdym razem otrzymywała z centralnej komisji zaskakująco duże sumy. Nikt nie miał wątpliwości, że większość forsy trafiała do kieszeni pani profesor, ale nikt się temu nie dziwił, w końcu jej mąż zasiadał w tejże centralnej komisji zatwierdzającej projekty badawcze i mogła sobie na to pozwolić.
Obok pani profesor zajmował miejsce pan profesor, który był znany z tego, że stawiał studentom i doktorantom bardzo wysokie wymagania odnośnie do prac magisterskich i doktorskich. Na każdej obronie, na którą przywlókł swoje cielsko, tubalnym głosem oznajmiał, gdzie to studentowi przytrafiła się literówka, a nawet gdzie brakowało przecinka, choć nie zawsze słusznie. Wszyscy, a zwłaszcza studenci i doktoranci, byli pod dużym wrażeniem jego wystąpień. Coś tam między sobą mówili negatywnego o panu profesorze, że na niczym się nie zna czy coś podobnego, ale przecież nie miało to najmniejszego znaczenia. Był profesorem pełną gębą, o czym świadczyła otrzymywana pensja.
Był też profesor pochodzący z rodziny profesorskiej. Jego ojciec był profesorem, on był profesorem, jego żona był profesorem, a syn i córka robili kariery naukowe, córka pisała habilitację, a syn właśnie obronił doktorat. Może trochę późno, bo zbliżał się do czterdziestki, ale za to miał trzy etaty, na uniwersytecie, w prywatnej uczelni i Polskiej Akademii Nauk, a do tego kosił gruby szmal na unijnych projektach. Studenci co prawda nabijali się, że cała rodzina pisała na ten sam temat i to nie za bardzo inaczej, ale przecież studenci nie znają się na nauce.
Po jego lewej stronie siedział profesor o wielkim dorobku naukowym. Od lat wertował prace magisterskie studentów oraz prace doktorskie, coś tam sobie przepisał, dzięki czemu miał wiele publikacji w czasopismach naukowych oraz wiele wystąpień na konferencjach naukowych, szczególnie tych, które odbywały się w miejscowościach atrakcyjnych pod względem turystycznym.
W sali znajdowało się naukowców zacznie więcej. Nie możemy ich wszystkich przedstawić, bo oto wybiła godzina dwunasta i czas było zacząć posiedzenie Rady Wydziału. Posiedzenie wyglądało zawsze tak, że pan dziekan oznajmiał co i jak, a rada się na to natychmiast zgadzała. Tak miało być i tym razem.
Pan dziekan, którego autorytet w środowisku od czasu gdy prasa doniosła, że był tajnym współpracownikiem SB, wzrósł do tego stopnia, że nikt nie miał wątpliwości, że zostanie wybrany na dziekana na kolejną kadencję, wstał, odkaszlnął i zaczął mówić:
– Hrum, hrum, hrum, hrum…
Michał Pluta
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!