Ryby milczą, krowy ryczą, nieloty skrzeczą, orły polują. Dobrze pamiętam? Może rozłóżmy zatem skrzydła, by raz i drugi wrzasnąć sobie za orlim przykładem? Na dobry początek.
Dla otuchy sobie wrzaśnijmy, boć pora po temu najwyższa. Albo, albo. Albo my ducha odzyskamy, polując, albo wrogowie nasi, nas uprzednio upolowawszy, wezmą i zjedzą kawałek po kawałku. Czy tam łykną w całości od tak zwanej ręki. Włochy pożerane są właśnie teraz. Notabene: ktoś z tego powodu płacze? Jakoś nie słyszę.
ŁZY FIDIASZA
Znający temat utrzymują, że na przestrzeni ostatnich paru dziesięcioleci, Niemcy zainwestowały we włoski półwysep około stu miliardów euro. W kawał solidnego buta zainwestowały, można powiedzieć. Bilans odrobinę kaleczą imigranci, ubogacający Włochów na siłę, ale to się w końcu załata. Programy integracyjne czynią cuda, zwłaszcza gdy integrowanych traktuje się kolczastym drutem.
Swoją drogą: jak to możliwe, by państwo kilkadziesiąt lat po przegranej wojnie, zyskało w Europie pozycję hegemona? Mówię o Niemczech. Ale o tym przy innej okazji, bo w związku w ostatnimi wydarzeniami nasuwa się dość oczywiste pytanie: czy we współczesnych okolicznościach przyrody Włochy mogą powtórzyć manewr brytyjski i wyjść z Unii? Odpowiedź brzmi: bez wojny nie mogą, jednakowoż spróbują, bowiem z tego rodzaju haka uzależniającego każde rozsądne państwo spróbowałoby się urwać. I dlatego wojna w Europie wciąż jest możliwa. Niekoniecznie tradycyjna zresztą. Kto, spoglądając na kolebkę cywilizacji europejskiej, powie, że to państwo pobite, podbite, wykupione, a następnie zniewolone trwale, do ostatniej kolumny Partenonu można powiedzieć? Chyba Fidiasz, szlochający do spółki z Kallikratesem.
NIE DO ZAAKCEPTOWANIA
Sąsiedzi Grecji z lewej strony mapy, czyli zza Adriatyku, Włosi znaczy, nie mogą powołać rządu, czy raczej rządu powołać im nie wolno, albowiem włoskiego ekonomistę, kandydata na stanowisko ministra finansów, prof. Paolo Savone’a, obwołano “wrogiem publicznym nr 1” – nie tylko Niemiec, ale i Komisji Europejskiej. Gość pragnie powrotu do waluty narodowej, naród pragnie gościa, i co im zrobisz? No coś przecież uczynić trzeba, nikt normalny nie wtapia w interes stu miliardów, a potem darowuje, bo jakimś Włochom uroiła się ekonomiczna niepodległość. Żadne takie.
W konsekwencji prezydent Włoch odmówił uznania wyboru koalicji partii, które wygrały wybory parlamentarne, po czym zadecydował o powołaniu “rządu technicznego”. Co z kolei oprotestowali zwycięzcy wyborów. Tymczasem sytuacja, w jakiej nie Włochy decydują o tym, jaki kształt ma przyjąć rząd w ich kraju, wydaje się nie do zaakceptowania dla kogokolwiek poza Brukselą i Berlinem. I może jeszcze poza Paryżem. Tak czy siak, twarda i bezwstydna zarazem ingerencja we włoską scenę polityczną, dowodzi, że w Unii Europejskiej nie ma już miejsca na suwerenność innych państw członkowskich niż Niemcy i Francja.
TAK DZIAŁA ŚWIAT
Właściciele Europy wyznaczyli się sami. Sami sobie nadali przywileje, owinięte w pozłotko zwane wciąż demokracją, przy czym rozziew między elitami a obywatelami staje się nie do pokonania inaczej, niż z uwzględnieniem rozlewu krwi.
Przejdźmy teraz do uogólnień. Otóż indywidualnie wyrastamy z dzieła naszych rodziców i dziadów, ale nasza kultura, kultura Europy, zwana “kulturą białego człowieka” (symbolicznie, symbolicznie), również z czegoś wyrasta i tylko ktoś nie ogarniający problemu zapyta, z czego mianowicie konkretnie (właśnie o tego rodzaju deficytach wiedzy mówię).
Zapominając o jednym i drugim, znaczy o dziele rodziców i dziadów, oraz o źródłach i fundamentach rodzimej kultury, zapominamy nie tylko o bliźnich i wspólnocie ludzkiej jako takiej. Zapominamy też o sobie. Tak działa świat. Niedługo potem prymat przejmuje zasada wzajemności, więc nasze wartości zapominają o nas – i jest już pozamiatane. Pozamiatane po nas, po cywilizacji białego człowieka, generalnie po świecie, jaki znaliśmy. Jeden z możliwych wniosków brzmi: wkraczamy w między-epokę i Bóg jeden wie, jak bardzo poobijani z niej wyjdziemy. O ile w ogóle nam się to wyjście powiedzie.
***
Internet chwali przemówienie naszego pana prezydenta, czy tam prezydenta, naszego pana, wygłoszone w Zielonej Górze przy okazji 58. rocznicy Wydarzeń Zielonogórskich (walki uliczne 30 maja 1960 roku w obronie likwidowanego “Domu Katolickiego”, kiedy na ulice wyszedł co dziesiąty Zielonogórzanin).
“Władza usiłowała wycisnąć odejście od tradycji, pamięci i wiary, czyli od wartości wpisanych w Polskość od chrztu Polski. To się jednak nie udało. Nie udało się nawet tu, tak daleko od ojcowizny, gdzie byli ludzie wyrwani ze swoich korzeni. Nie udało się dzięki Bogu, dzięki wam, waszym pradziadkom i ojcom.
Dziękuję wam dziś za to bohaterstwo. Dzięki temu pokolenie moje i mojej córki mogą żyć w wolnym kraju” – rzekł prezydent, a ja nie zdzierżyłem, pytając Dudę Andrzeja wprost: “Co też pan mówi, panie prezydencie?” i słysząc w odpowiedzi szczere i brutalne do krwi: “Słowa, słowa, słowa”.
Czy to możliwe, by Duda Andrzej mógł zareagować tak po szekspirowsku cynicznie? Nie wiem, nie było mnie tam. Ale głowy, że nie mógłby, w zakład nie zaoferowałbym. Już nie.
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!