Kiedy liberal-lewica jest nieszczęśliwa, to znaczy, że świat idzie w dobrym kierunku i robi się wesoło
Psycholodzy twierdzą,
że IQ jest wprost proporcjonalne
do poczucia humoru.
Koniec burzliwego w polityce roku 2016 Pańskiego jest tuż-tuż – kiedy dziś to piszę pod koniec listopada. Pewno zanim felieton się ukaże, to może być nawet – już! „Goniec” jest tygodnikiem, a zdarzenia biegną dzień po dniu, nie chcąc czekać na następne wydanie. Pismo ma przednich współpracowników, dla których musi znaleźć się miejsce. Szpalty nie są z gumy. Czasem muszę odczekać. Niestety, nie wszystko co dziś gorące, będzie takim za parę tygodni. Nie moja wina? Mea culpa?
Spróbuję więc może napisać parę słów na tematy, które się wolniej dezaktualizują. Awantury i wybryki opozycji „fiki-miki”. Śmieszne? Chyba tak. Aktualnie, co otworzę którąś z tutejszych polskich gazet płatnych i bezpłatnych ogólnie prawidłowo prawicowych (tylko jedna w liberal-lewo odchylona, o czym zapewnia „na gorąco”), to spogląda na mnie z łamów prezydent elekt z charakterystycznym puklem, ogniem w oczach i palcem mnie wskazującym. Prawie słyszę jego „barczysty” głos! Otwieram lodówkę – nie, tam go nie ma! Ale z butelki piwa jak dżin może wyskoczyć! To wszak fakty, pozytywne, ale jeszcze nic śmiesznego. Może dalej będzie. Dopiero kiedy liberal-lewica jest nieszczęśliwa, to oznacza, że świat idzie we właściwym kierunku i robi się wesoło. Nam, oczywiście, patrzącym prawidłowo z prawej strony.
Trumpofobia ludzi oświeconych
Na początek muszę wyjaśnić, kto to są ludzie oświeceni. Zapożyczyłem to określenie od nazwy Iluminaci, pod którą to łacińską nazwą kryją się różne grupy określające siebie jako upoważnionych przez swoją wybitną inteligencję do kierowania światem. W dobie dzisiejszej za takich wybitnie oświeconych ludzi uważają się tzw. liberalni demokraci, w przeciwieństwie do ciemniaków, czyli ludzi zacofanych, którzy wymagają światłego kierownictwa, właśnie przez ludzi oświeconych. Dla takich ciemniaków wynaleziono ostatnio różne inne określenia, jak np. populiści, faszyści czy obskuranci. Niedawno komuniści, a właściwie partia komunistyczna z jej Komitetem Centralnym na czele, uważali, że są Siłą Przewodnią Mas, wcale się z tym nie kryjąc. Stare wraca, tylko pod inną nazwą, tym razem „liberalną”.
A więc będziemy mieli Trumpa jako prezydenta. Tego nie spodziewali się nawet jego zwolennicy, którzy patrząc na TV, widzieli masową akcję propagandową, mającą na celu zdyskredytowanie Trumpa jako kandydata. Teraz, po wyborach, zwolennicy opozycji zmienili front, zarzucając amerykańskim mediom, a przede wszystkim telewizji, że poświęcały Trumpowi zbyt dużo uwagi, co spowodowało jego wybór przez ciemniaków, takich jak ja, którzy dali się nabrać na kłamliwą propagandę. Czytając tego rodzaju wypowiedzi w „wiodącej prasie”, jest dla mnie jasne, że „ludzie oświeceni”, którzy kontrolują media, liczą na przeciętnych ludzi krótką pamięć. Ciekawi mnie ta wolta tych, którzy kontrolują amerykańską propagandę, zarzucając własnym podwładnym, że zrobili błąd. Przez ten manewr próbują nas, maluczkich, przekonać, że cały mechanizm propagandowy w USA jest wolny i niezależny i on jest winny wygranej Trumpa. Inaczej mówiąc, rzucili swych pachołków na pożarcie gawiedzi.
Ciamajdan pod Mocną Ręką
Komisja w Brukseli pisze memoriały. Smrodu z tego dużo, a pożytek mały – można by powiedzieć, trawestując anonimowy wierszyk, popularny w latach II Soboru Watykańskiego, kiedy to w Kościele Nowe walczyło ze Starym, podobnie jak i teraz, kiedy to Nowe nie może ochłonąć ze zdumionego zgorszenia po zaskakującym mianowaniu przez papieża Franciszka arcybiskupa Jędraszewskiego na stanowisko metropolity krakowskiego. Niby taki postępowy ten papież Franciszek, niby nie ma nic przeciwko sodomitom i w ogóle, ale jak przychodzi do konkretów, to – jak by napisał poeta proletariacki – zaraz „wyłazi z Archanioła stara świnia reakcyjna”.
Mniejsza jednak o to, bo chodzi o Komisję brukselską i jej kolejny „memoriał”, który tym razem przybrał postać „rekomendacji”, na których zastosowanie rządowi naszego bantustanu wyznaczono dwa miesiące. Warto przypomnieć, że w lipcu br. Komisja wystosowała pierwszy „memoriał”, tym razem pod postacią „zaleceń”. Miały one zostać wykonane do 27 października, ale nie zostały – i nic.
Siła politycznego lobby żydowskiego w Ameryce przekłada się na siłę żydowskiego lobby politycznego i w Polsce… Atmosfera „utajnienia” nie sprzyja dobrym stosunkom
Z Marianem Miszalskim rozmawia Andrzej Kumor
Andrzej Kumor: Co Cię skłoniło do napisania książki „Żydowskie lobby polityczne w Polsce. Geneza, historia, współczesność”?
Marian Miszalski: – Najkrócej mówiąc – zdumienie.
Zdumiało mnie, że chociaż ludność żydowska zaczęła osiedlać się w Polsce już w XIII wieku (masowy jej napływ rozpoczął się w wieku XV), a w II Rzeczpospolitej mieszkało 3,4 miliona Żydów – nie ma w literaturze żadnej najskromniejszej nawet monografii, obrazującej powstanie i ukształtowanie się żydowskiego lobby politycznego w Polsce. A przecież ta ludność miała swe cele polityczne, wywierała wpływ na politykę, artykułowała swój interesy. Moja książka nie wyczerpuje tematu: raczej go napoczyna, otwierając drogę dla badań historyków czy politologów. Jest ona – by tak rzec – wstępnym rozeznaniem tematu.
Czy żydowskie lobby polityczne Polsce jest wyjątkowe – inne, na przykład, niż w Niemczech?
– Wyjątkowość, czy raczej specyfika żydowskich lobbies politycznych w różnych krajach wynika z ich historii i obecnej politycznej siły w wywieraniu wpływu na władzę.
Kim w końcu był Castro? Dokąd zmierzasz, Kubo?
Dwie niezwykłe rzeczy miały miejsce w czasie mojej wizyty na Kubie pod koniec listopada br. Jedna z nich to nietypowy zimny front w kraju, do którego wybrałem się, uciekając od kanadyjskich przymrozków, a druga to nagła śmierć przywódcy rewolucji kubańskiej. Obydwie dotknęły mnie osobiście, ponieważ, po pierwsze, zachorowałem na grypę, a z drugiej strony, nie miałem szans, żeby potańczyć, zajęcie, które lubię, kontynuując je od lat i szlifując je na kursach tańców latynoskich zarówno w Kanadzie, jak i na Kubie.
Podczas gdy nietypowe oziębienie to był kaprys Natury, drugie, równie niespodziewane wydarzenie zapoczątkowało dziewięciodniową ogólnokrajową żałobę. Na żadnym z pięciu kanałów telewizyjnych nie było nic poza materiałami dotyczącymi życia Fidela Castro. Zabronione było słuchać publicznie muzyki, tańczyć i pić alkohol, nawet w restauracjach, chociaż w mniejszym stopniu dotyczyło to turystów w hotelach. Chodziły słuchy, że kogoś aresztowano za to, że zbyt głośno włączył w domu muzykę. Wszystkie gazety poświęcone były tylko Przywódcy Rewolucji, z zamieszczonymi jego teraz już historycznymi zdjęciami. Każdy obywatel musiał wpisać się do ksiąg kondolencyjnych, przygotowanych przez lokalne Komitety Obrony Rewolucji. Niektóre z tych zdjęć miały specyficzną wymowę. Na jednym z nich pokazana była charakterystyczna czapka Wodza na tle jaśniejącej gwiazdy. Takiej jakby aureoli nad głową świętego. Takiej jak nad Szopką, w której urodził się Chrystus w Betlejem.
Trzeba mówić, co i jak
Bić zawsze trzeba z czuciem. Czy stan wojenny mógł być bardziej brutalny, niż był? Pewnie, że tak; tylko, że nic większego nie było potrzebne. Stan wojenny miał spełnić zadanie przygotowawcze i je spełnił.
W naszej polskiej mentalności mamy tendencję do traktowania własnej historii jako pasma spontanicznych zrywów.
Taką optykę polska historiografia narzuca od czasu zaborów. Rzeczywistość nie jest z nią jednak tożsama. Nasze „zrywy” były przeważnie wywołane i przygotowane przez zręcznych ludzi, którzy używali ich do własnych celów. Aby lepiej rozumieć takie procesy, zawsze warto prześledzić, kto i czym je wspierał, skąd były pieniądze i kto ostatecznie odnosił korzyść.
Na procesach transformacyjnych, których częścią jest polski stan wojenny, skorzystali: aparat wojskowy, partyjny oraz wąska grupa tzw. opozycji – stanowiąca przykrywkę komunistycznych przemian.
Czy zatem niskie natężenie przemocy to zasługa byłych siepaczy? Gdzie tam?!
Po pierwsze, nie było potrzeby, ponieważ tzw. społeczeństwo nie podjęło walki. Nikt do oddziałów pacyfikujących strajki nie strzelał, nikt nie podkładał materiałów wybuchowych pod obiekty wojskowe, ba, nawet jedna butelka z benzyną nie spadła na czołgi.
Miękki scenariusz był komunistom na rękę, ponieważ od siły użytego terroru zależała możliwość późniejszego „porozumienia”. Dzięki internowaniu elit „buntu”, łatwo dało się wyselekcjonować tych „konstruktywnych”, godzących się na udział w przedstawionym scenariuszu.
Poziom oporu społecznego był minimalny, a po rozbiciu strajków nie miał już żadnego znaczenia. Zaplanowane przemiany realizowane były bez przeszkód; nie powstał ani jeden niezależny polski ośrodek polityczny, nie powstały ugrupowania terrorystyczne, nikt nie strzelał. „Postgrudniowe” życie opozycji ograniczało się do wydawania kontrolowanych przez ubecję samizdatów (częściowo drukowanych na offsetach skleconych z przemyconych części, część wydawana w oficjalnych zakładach drukarskich).
Oczywiście, opozycja musiała móc „działać”, aby uwiarygodniać się jako partner w oczach Zachodu. Wojskówka, sterując procesem, pozwalała więc na różne gonitwy z esbekami. Oczywiste jest również, że samo centrum, nasz polski „Spektr”, borykało się również z wewnętrznym oporem, tendencjami odśrodkowymi, z ludźmi władzy, którzy byli przeciwni zmianom, czy też nie rozumieli planu. Wyrazem tych tarć było m.in. zamordowanie ks. Jerzego Popiełuszki.
Jak dzisiaj wiemy, zagraniczne struktury „S”, które pośredniczyły w przekazywaniu środków, były dokładnie spenetrowane. Pieniądz zawsze kusi i potrzebowano trzymać na nim łapę.
Jak pisał Michał Grodzki w „Konfidenci są wśród nas” – Dziś nie można się jeszcze pokusić o pełny opis zakresu penetracji opozycji politycznej lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przez wywiad PRL. Wiele faktów nadal czeka na ujawnienie. (...)
Etatowy oficer wywiadu zakładał podziemne wydawnictwo „Baza”, zajmował się też kolportażem, np. na SGGW wśród studentów. Wywiad rozpracowywał „Solidarność Walczącą”, miał w niej bardzo dobrze zainstalowaną agenturę, z powodzeniem prowadził działania skierowane przeciwko NSZZ „Solidarność” Rolników Indywidualnych. Departament I miał doskonale uplasowanych współpracowników w TKK – Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej, i dostawał precyzyjne meldunki ze spotkań podziemnego kierownictwa „Solidarności”. Podczas rozmów okrągłego stołu komunistyczna strona miała doskonałe informacje o taktyce i stanowisku, jakie zajmować będzie w czasie negocjacji strona „solidarnościowa”, niemal przy każdym stoliku siedzieli współpracownicy wywiadu. (...)
W latach 1988–89 agentura ówczesnego Departamentu I przekazywała informacje, które stały się podstawą do kilkuset meldunków i raportów. Jakość informacji świadczy o doskonałym uplasowaniu tej agentury. (...) Doskonale umiejscowieni agenci przekazywali informacje o: sytuacji w Ruchu Młodej Polski, środowisku „Polityki Polskiej”, „Dziekanii”; kontrowersjach w łonie opozycji przy wypracowywaniu taktyki rozmów okrągłego stołu, korespondencję „Zachód-Zachód”: „Zachód-Kraj”, „Kraj-Zachód” prowadzoną przez kilku działaczy „Solidarności”, dokumenty z posiedzeń Komitetu Wyborczego „Solidarności” w Gdańsku. (...)
Wydział XI Departamentu I rozpracowywał także zagraniczne kontakty opozycji. Jego agenci przekazali np. informacje o nocie wręczonej Johnowi Whiteheadowi z Departamentu Stanu przez Lecha Wałęsę; o pobycie jednego z przywódców opozycji w USA, Kanadzie i Rzymie, o stanowisku ambasady USA wobec opozycji, o „Solidarności polsko-czechosłowackiej”, o zagranicznych kontaktach Kościoła katolickiego, odczycie prof. Brzezińskiego na Uniwersytecie Jagiellońskim, o przygotowaniach ambasady USA do wizyty prezydenta G. Busha, o ocenach Kongresu Żydów Amerykańskich na temat sytuacji w Polsce.
Jeden ze współpracowników udzielał bardzo dobrych informacji na temat „Solidarności Walczącej”, jej struktury, taktyki, zasad finansowania; stanowiska „SW” wobec okrągłego stołu, wyborów do parlamentu, działalności „SW” w USA i Kanadzie, korespondencji „Solidarności Walczącej” do Kongresu USA.
W archiwum UOP pozostało bardzo wiele meldunków i danych przekazywanych przez tę agenturę.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy, jest oczywiste, że rzeczywistość pogrudniowa została w PRL zdominowana przez działania szeroko pojętego wywiadu i kontrwywiadu LWP i ich agentury. Reszta Polaków była albo biernymi świadkami, albo pożytecznymi idiotami, tak naprawdę nie zdającymi sobie sprawy, lub nie chcącymi przyjąć do wiadomości rzeczywistego stanu rzeczy. Oczywiście, większość z nich działała z patriotycznych pobudek, nie była jednak w stanie przeskoczyć poprzeczki na poziom pozwalający zapewnić możliwość realnej akcji politycznej. Nie wiadomo zresztą, czy przy ówczesnym rozpracowaniu wielkomiejskich środowisk było to w ogóle możliwe. Większość działaczy miała też znikome przygotowanie i pracowała zupełnie instynktownie. Przez cały okres pogrudniowy PRL nie zdołano wypracować jakiegokolwiek sensownego programu „co robić”. Większość aktywności sprowadzała się do symbolicznych gestów mających przekonać zagranicę, że „opozycja żyje”. Nie pokuszono się o opracowanie programu gospodarczej naprawy kraju (mimo oczywistej potrzeby), oddając całą inicjatywę komunistom. Gdy na scenie pojawił się Soros, z Sachsem/Balcerowiczem pod pachą, większość „polskich opozycjonistów” odetchnęła z ulgą. Wcześniej środowiska opiniotwórcze zostały wykorzystane do przygotowania gruntu pod masową grabież gospodarki. Udało się upowszechnić przekonanie, że peerelowskie zakłady produkcyjne są funta kłaków niewarte i tak na dobrą sprawę trzeba je oddać komukolwiek. Powszechne wśród tych środowisk było przekonanie, że w PRL nie ma możliwości wykrzesania kapitału inwestycyjnego i konieczny jest wielki napływ kapitału zagranicznego. Narodowe elity, głupie i niewykształcone (prócz elit technicznych), zakompleksione i nie znające języków obcych, nie były w stanie obronić narodu. Jedyne w miarę sprawne grupy przywódcze, mające informacje, znające sytuację, podróżujące po świecie, rekrutowały się ze służb wojskowych. To one przygotowały pole i przeprowadziły nomenklaturową prywatyzację, która na dobre i na złe nadała kształt obecnej Polsce..
Nie marynujmy się w mitach stanu wojennego. Nie powtarzajmy tych samych błędów. Polska ziemia rodzi. Kolejne pokolenia Polaków wchodzą w życie. Trzeba im mówić, co było i jak.
Andrzej Kumor
Para w gwizdek
Zgodnie ze spiżową sentencją wybitnego klasyka demokracji Józefa Stalina, w miarę postępów socjalizmu walka klasowa powinna się zaostrzać. I rzeczywiście! Zaostrza się, jak najbardziej, nie tylko w Ameryce, gdzie normalni, zdawałoby się, ludzie, dzisiaj skaczą sobie do oczu – czy prezydentem „powinna” zostać Hilaria Clintonowa, czy jednak Donald Trump.
Warto zwrócić uwagę, że do tej dyskusji włączył się również niedawny „mędrzec Europy”, były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa, czyli Kukuniek. Na spotkaniu z uczestnikami podhalańskiego KOD w Zakopanem powiedział, że w Ameryce wybory wygrał człowiek, który wygrać „nie powinien”. Ciekawe, skąd Kukuniek wie, że „nie powinien”? Pewne światło na tę sprawę rzuca okoliczność, że właśnie 10 elektorów, a ostatnio dołączyło do nich następnych 10, uzależniło sposób głosowania 19 grudnia od tego, czy CIA potwierdzi, że wybory w USA zostały zmanipulowane przez złego Putina, czy nie.
O. Tadeusz Rydzyk, czyli odbudowa elit działania
Naszą polską bolączką jest brak organizacji. Najczęściej w prywatnych utyskiwaniach słyszy się pomysły, „co powinno się zrobić” albo co „oni” powinni zrobić, żeby było dobrze (dla nas). Jeśli zaś już zaczynamy działać, to zazwyczaj bez fundamentów, czyli budowy struktur instytucjonalnych i finansowania. A jeśli już jakoś finansowanie sobie zapewniamy, to zazwyczaj jest to podpięcie pod cudzy kranik, państwowy, medialny etc.
Ojca Tadeusza Rydzyka mam honor znać kilka ładnych lat. Nie spotkałem na swojej drodze człowieka, który byłby w stanie działać tak skutecznie jak on, i to mimo wrogości potężnych polskich i niepolskich środowisk. Nie spotkałem człowieka, który byłby w stanie zebrać wokół siebie zespół ludzi i wybudować polskie instytucje. I to działając pod masowym ostrzałem nieprzyjaciela, w ciągłym zaporowym ogniu medialnej artylerii wroga, wśród torpedowych gnojowych ataków kłamstw. Ojciec Tadeusz szedł przez to bez strachu, nieugięty niczym szarża polskiej kawalerii. Wysyłano na niego szpiegów, podkładano mikrofony pod talerze – pamiętam takie akcje w Toronto. Przyszyto do pleców maybacha. Naprawdę musi to być człowiek kryształowy, skoro nawet posokowe kundle „Wyborczej” nie znalazły kompromatów. A przepatrzono każdą minutę życia...
Zbudował instytucje, które zmieniły polski krajobraz pobitewny, które przestrzeń duchową zabudowały warowniami polskości; od których mogło się zacząć patriotyczne odrodzenie. Zrobił to z głową, od fundamentów, czyli od zapewnienia niezależnego, składkowego finansowania.
Bez pieniędzy nie da rady. Radiu Maryja udało się to, co w Polsce jest najtrudniejsze – aby nie wisieć u niczyjej klamki; gdy odcięcie finansowania oznacza kontrolę i konieczność zrezygnowania z misyjnej działalności. Radiu Maryja udało się skłonić ludzi do łożenia na polską instytucję. A przecież po latach wyjałowienia, zachęcanie Polaków do nakładów na wspólny cel społeczny to herkulesowa robota.
O. Tadeusz Rydzyk, wyszydzany, atakowany ze wszystkich stron, budował – pokazywał nam wszystkim, że mogą mieć w nosie cudze opinie, że z modlitwą na ustach, razem, jesteśmy w stanie góry przenosić, że musimy działać razem i robić swoje rzeczy niezależnie od tego, czy komuś się to podoba.
Alleluja i do przodu – cudowne hasło odnowicieli, które zaraziło wielu.
Polska ma ten problem, że w rezultacie wojennych klęsk i okupacji w kraju zostały polskie elity przetrwania, o. Tadeusz Rydzyk był jednym z tych tytanów, którzy odbudowywali polskie elity działania. Coraz bardziej je widać, coraz bardziej Polacy wierzą w siebie – i to pomimo operacji na mózgu, jaką od kilkudziesięciu lat robią im obcy przy pomocy rodzimych lokajów.
Dzieła ojców z Torunia stoją ością w gardle tych wszystkich, którzy sądzili, że Polskę już połknęli, że jest ich. Okazało się jednak, że toruńskie radio, telewizja, szkoła medialna dokonały więcej niż efemerydy „polskich” partii politycznych zakładane dla kanalizacji narodowych aspiracji; okazało się, że ojcowie redemptoryści nie grali jedynie na fujarce, by wyprowadzić nas na manowce, że byli i są autentyczni.
Wymiar tego, co stało się w Toruniu, daleko wykracza poza materialne sprawy. Po prostu ktoś w Polsce pokazał, że można! Pokazał, że możliwa jest odbudowa i odrodzenie. I za to o. Tadeusz Rydzyk i wszyscy jego współpracownicy do końca powinni pozostać w naszych modlitwach. Czapki z głów, Ojcowie, świetna robota! Gratulacje z okazji 25-lecia!
***
Emerytowani ubecy najwyraźniej nie tracą poczucia humoru. Niedawno podczas manifestacji protestujących przeciwko odebraniu im uprzywilejowanych emerytur mundurowych, jeden z nich żalił się przez megafon, że przecież nawet podczas stanu wojennego zachowywali się po ludzku, kulturalnie… Przypomniało mi to stary dowcip o Stalinie, kiedy to podczas wizyty w kołchozie podchodzi do Ojca Narodów mały chłopczyk i mówi „daj cukierka”, na co Stalin zniechęcony odpowiada: „spie...alaj” – w gazetach zaś wychwalają dobroduszność wodza, bo „przecież mógł zabić”.
Ubecy nasi, owszem, mogli zabijać, ale nie było takiego rozkazu, zabijali więc tylko wybiórczo. To prawda, że ofiar późnego komunizmu nie było w PRL-u dużo – może jakieś 500 – tak na oko. A mogło być 50 tys., no bo czemu nie? A nie było nie dlatego, że esbekom nie chciało się zabijać, tylko że takie były uwarunkowania zewnętrzne i wewnętrzne.
Nawiasem mówiąc, gdyby peerel pod koniec był bardziej brutalny, to oni sami i ich rodziny również wędrowaliby do piachu. Bo jak jest na ostro, to jest na ostro po obu stronach. Dzisiaj esbecy protestują, bo odbiera im się apanaże, szczerze powiem, że sprawiedliwość wymaga, by po prostu mieli minimum socjalne. I nie jest to żadna zemsta, tylko sprawiedliwość.
Andrzej Kumor
Nie kręćmy się w kółko
Wspominając mój przedwojenny pobyt w Warszawie, nieco żartobliwie (lubię pisać w tym stylu) nadmieniłem, że obecna Ambasada Kanady stoi na „mojej” działce. Kamienica, w której mieszkaliśmy, była własnością mego stryja dyplomaty. Bezdzietny, obiecywał zapisać ją memu Ojcu. Praktycznie cały czas przebywał na placówkach dyplomatycznych, dlatego prawie go nie pamiętam. Wojna zastała go w Rumunii, potem Francja i Londyn. Zmarł na przełomie lat 70. ub. wieku. „Wolna Europa” podała wspomnienia o nim. Darowizna nigdy nie została zrealizowana, bo kamienica była całkowicie zburzona, a działka upaństwowiona (dekret Bieruta). Gronkiewicz sobie radziła.
W połowie sierpnia 1939 Ojciec wywiózł nas pod Kraków, gdzie bezpiecznie przeżyliśmy okupację. Gdybyśmy zostali w stolicy, pewno byśmy już nie żyli. „Zginął” mój ulubiony koń na biegunach. Ojciec pozostał w Warszawie, ale szczęśliwie dla niego ministerstwo na rozkaz ówczesnego premiera zostało ewakuowane (samochody z dokumentami) na „bezpieczniejszy” wschód. Samochodom wkrótce zabrakło benzyny, więc dokumenty zostały zniszczone, spalone.
Gra na uwolnienie
Rząd Kaczyńskiego pogrąża Polin w bagnie geopolitycznym w stopniu podobnym, jeśli nie większym, w jakim robili to poprzedni bandyci i zdrajcy. To po prostu ciąg dalszy spychania nas do dołu z wapnem. Całkowite ubezwłasnowolnienie, odrealnienie oraz głupota warszawskich partaczy i frajerów u władzy powoduje, że „Obszar Wisły” (jakże przepyszne, fantastyczne i trafne określenie stosowane przez wywiad niemiecki w 1945 roku na określenie Polski i obszaru polskojęzycznego!) znajduje się w skrajnie niekorzystnej i niebezpiecznej pozycji z punktu widzenia interesów narodu polskiego.
Na wstępie „pogratulujmy” bandytom z WSI małego zwycięstwa odniesionego nad obecną rządzącą nami ekipą ciemniaków, a które to dokonały małej zemsty za uwalenie dilu wokół caracali. WSI-oki poszły po linii najmniejszego oporu i zrobiły rzecz najprostszą, tj. zdyskredytowały ten rząd – w normalnie funkcjonującym państwie sprawa wiceministra spraw zagranicznych doprowadziłaby do poważnego kryzysu rządowego – poprzez ekspozycję oficera CIA/DIA – niepotrzebne skreślić – czyli pana Bobby’ego Greya vel Grygiełko, który z polecenia Waszyngtonu m.in. odpowiadał za dopilnowanie tego, aby to Amerykanie przechwycili polskie zlecenie na śmigłowce (to się nazywa odpowiadać za polityką ekonomiczną, czym chłoptaś od Victorii Nuland miał się m.in. zajmować na odcinku polskim). Ten przypadek pokazuje, jak słaba jest obecna władza. Atakowana i robiona na cacy jest bowiem przez V kolumnę, z którą co prawda jest po części zblatowana, ponieważ WSI ma glejt na funkcjonowanie w Obszarze Wisły otrzymany od Stanów Zjednoczonych – co czyni je immunizowanymi na poczynania frędzli od Kaczyńskiego i Macierewicza, a z drugiej strony, ma zawężone pole manewru, co wynika z uprawiania nie swojej polityki, a jedynie wypełniania wytycznych zaatlantyckiego suzerena.
Wyjątkowo porażająco smutnym widowiskiem była kolejna – po podróży do Tel Awiwu – wywołująca głęboki niepokój wizyta polskiego rządu w Londynie. Nasi durnie w swojej niewiedzy i naiwności myślą, że umacniają polskie bezpieczeństwo poprzez zbliżenie do najmocniejszego wasala Ameryki w Europie, kiedy tymczasem – pogrążając Polin mocniej w egzotycznym sojuszu z mocarstwem morskim (Waszyngton) – powtarzają błąd Becka (polecam wywiad z wiceministrem obrony narodowej Tomaszem Szatkowskim: https://www.fronda.pl/a/wiceminister-mon-tomasz-szatkowski-dla-frondy-relacje-z-wielka-brytania-sa-dzis-na-wyzszym-poziomie,82866.html, który w rozmowie z nową odsłoną „Gówna Wyborczego” nie tyle brzmi jak Beck, powtarza bowiem jego niebezpieczne frazesy, ile gada jak zwyczajny agent wpływu. Panie ministrze, czy na pańskiej twarzy zawsze musi być widoczne napięcie i strach? Niech pan popracuje nad sobą, bo trepy, które się wokół pana kręcą, muszą, oprócz pogardy, mieć tam zapewne z pana i z pańskich groźnych spojrzeń niezłą polewkę…) – doprowadzają do sytuacji, z której możemy nie mieć wyjścia, tylko stać się ofiarą krótkiego deeskalacyjnego rosyjskiego uderzenia, łącznie z użyciem taktycznej broni jądrowej.
Anglia, podobnie jak w 1939 r., nie ryzykuje wiele, wpuszczając Polaczków efektywniej w ich własne miraże. Londyn z Waszyngtonem bezproblemowo użyją Obszaru Wisły do osłabienia oporu Rosji przeciw eskalacyjnym posunięciom USA. Macierewicz – człowiek, którego działalność polityczna jest czystym szaleństwem, ten wariat bowiem prosi się o nieszczęście dla Polin – chwaląc się jakimś aliansem wojskowym z Anglikami oraz tym, że w Elblągu tuż pod Królewcem zostanie umieszczone jakieś „fiki-miki”, tj. jedno z centrów dowodzenia NATO, nie pojmuje, że sprowadza na nas niebezpieczeństwo poniesienia konsekwencji wynikających – powtórzę – z mówienia nie swoim głosem, wypowiadania suflowanych treści. Ten głupiec przecież wie, że rząd Jarosława-Polskę zbaw, wypełniając cele polityki amerykańskiej w regionie – nie otrzymując nic, zupełnie, ale to zupełnie nic realnego w zamian od swoich panów amerykańskich – doprowadził do dysbalansu sił w regionie. Panie ministrze, pan, zdaje się, nie widzi tego, że Anglia w Elblągu to stary groźny niekonstruktywny „myk” brytyjski na kontrolę regionu. Kiedyś był to Gdańsk, teraz Elbląg – port morski w końcu – z ważną Mierzeją Wiślaną i przecież pan wie dobrze, że Polin jest całkowicie bezbronne wobec dużej saturacji systemami „Bastion” – z których Rosjanie mogą odpalać poza rakietami „Onyks”, rakiety typu „Kalibr” – a który to system jest game changerem w regionie – oraz systemem „Iskander-M”, którymi załadowany jest okręg królewiecki, a w przypadku użycia których nie masz pan nic do obrony.
Wyjazd do Londynu 28 listopada br., to naturalnie konsekwencja wizyty w Izraelu, sądzę bowiem, że Warszawa z polecenia żydowskiego musiała zdać relację Anglikom z ustaleń i rozmów w Tel Awiwie. Nie jest bowiem żadną tajemnicą, że Londyn w Europie jest głównym nadzorcą i interesariuszem zwrotu mienia żydowskiego w Polin i wiodącym – poza Stanami Zjednoczonymi – komornikiem mającym dopilnować właściwej polskiej postawy wobec tego strategicznego zagadnienia. Upadlanie musi być widoczne i nie da się tego załatwić poufnymi rozmowami. Upokorzenie trzeba okazać i zaprezentować. Któż, jaki kraj, lepiej by się do tego nadawał, niż nasz Obszar Wisły? Zaprezentować światu, innym podmiotom siłę żydowskiego lobby. I PiS to wasalnie – z powodu swej małości, ograniczenia i głupoty – grzecznie wykonuje, jadąc do Anglii i upadlając Polin bez reszty. Dzięki olbrzymim żydowskim wpływom w Londynie, Anglia jest stałym nadzorcą, który pomrukami i kuksańcami (m.in. płynącymi z Izby Lordów) ponagla Polaczków, aby się nie ociągali z przyjęciem Żydów do rady nadzorczej Obszaru Wisły i nasi chłoptasie pojechali usłużnie wywiązać się ze swoich obowiązków…
Dopełnieniem faktycznej izolacji Polski – bo jakże inaczej nazwać postępujące uzależnienie polityki polskiej od obozu żydowsko-anglosaskiego – jest wizyta prezydenta Poroszenki vel Waltzmana, namiestnika Krainy U. Podmiotu, który jest na tyle silny i odgrywa w optyce imperium amerykańskiego większą rolę w planowaniu strategicznym, że po prawdzie czuje się na tyle pewnie, dzięki postawie nadwiślańskich frędzli i miernot, że może całkowicie narzucać tu swoją wolę i umacniać swoją strefę wpływów. Obszar Wisły wyizolował się na tyle w przestrzeni międzynarodowej, że banderowcy mogą sobie tutaj stawiać warunki, takie jakie chcą. Umowa polityczno-wojskowa z Kijowem (http://www.mon.gov.pl/aktualnosci/artykul/najnowsze/zaciesnienie-wspolpracy-obronnej-z-ukraina-d2016-12-02/) jest dużym błędem Warszawy, ponieważ pozycjonuje nas jeszcze niżej w relacjach z bandą kijowskich łapsów, a którzy mają nas za zwyczajnych frajerów do użycia i którzy w sytuacji, kiedy coś nie idzie po ich myśli, odwołują drugą część swojej wizyty w Polin i wracają sobie do domu, ponieważ Polaczki nie do końca chciały uczestniczyć w odsłonięciu w Chełmie pomnika znanego polonofoba Mychajły Hruszczewskiego (kwestia tracenia przez władze Obszaru Wisły na rzecz Krainy U swojej kontroli w pasie południowo-wschodnim Polin, to rzecz wymagająca oddzielnego artykułu).
Polin – czyli Spiellball
Zrekapitulujmy pokrótce „sukcesy” polskiej polityki zagranicznej powadzonej przez – poprzednio zdrajców i łotrów – a obecnie – przez samokontrolujących się głupców – od jesieni 2013 r., czyli od początku dewastacji Krainy U:
Stany Zjednoczone i Rosja to dwa centra światowe decydujące o porządku sił na Półwyspie Europejskim. Jedynym poważnym realnym zagrożeniem dla obu centrów w naszym regionie mogą być tylko Niemcy i Kraina U – które – jeśli połączyłyby się – stworzyłyby nową formę Mitteleuropy, w której naturalnie miejsce Polski byłoby całkowicie podrzędne, trzeciorzędne.
Dekonstrukcja Krainy U, dokonana tak gwałtownie przez Waszyngton ponad dwa lata temu, wynikała wyłącznie z tego, że spostrzeżono tam, że taki układ: Kraina U w Unii Europejskiej (czyli patrymonialne władztwo niemieckie nad Dnieprem – de facto marzenie germańskie od co najmniej stu lat, to przecież dzięki traktatowi brzeskiemu – czyli dilowi generalicji pruskiej z Żydami rosyjskimi – powstała Kraina U – i przy takiej lub innej pozytywnej woli Moskwy dla tego projektu, która zagwarantowałaby sobie dzięki umowie z Berlinem zachowanie akcjonariatu militarnego nad tą strefą wpływów, zapewniając sobie jednocześnie, że terytorium to nie stwarzałoby żadnego zagrożenia wojskowego dla Rosji) – stanowiłby dla Stanów Zjednoczonych zbyt duże zagrożenie dla ich interesów strategicznych. Ameryka zatem ten projekt wywróciła.
Taki układ w naszym regionie dawałby bowiem doskonałe pozycje wyjściowe dla stworzenia podmiotu balansującego, a w konsekwencji zmniejszającego, globalne wpływy USA – tj. Wielkiego Kontynentalnego Paktu Trzech – Berlin – Moskwa – Chiny. Kraina U musiała zapłonąć, tak jak zapłonęła Syria, także w końcu dlatego, że stosunkowo nie-dużym kosztem nadal wstrzymuje to ukończenie głównego projektu chińskiego, którego ostrze jest antyamerykańskie: Nowego Jedwabnego Szlaku.
Władze Polin, nie pojmując nawet, o co biega w istocie – a nawet jeśli ktoś w Warszawie pojmował, to przecież sam sobie z całą surowością wzbraniał nawet artykułowania jakichkolwiek obiekcji – za poprzedniej ekipy realizowały interes Berlina w Krainie U (misja Sikorskiego), za co zostały surowo ukarane utratą władzy przez Waszyngton, teraz zaś – Warszawa za rządów namiestników jankeskich – w ciemno żyruje politykę amerykańską, ciesząc się, że dba o interes polski, dając jednocześnie prztyczka w nos Niemcom, po prawdzie zaś powodując, że zemsta ze strony Niemiec i Rosji za te działania nie spadnie na Amerykę, ale właśnie na Obszar Wisły, czego konsekwencje odczujemy my wszyscy.
Polaczki tradycyjnie nie zdają sobie sprawy, jaka gra toczy się wokół nich. Ta gra, to walka o to, czy Polska ma pójść w kierunku bloku kontynentalnego, czy tkwić w aliansie z mocarstwem morskim. Decyzja Warszawy byłaby kluczowa, podobnie jak w 1939 r., dla porządku światowego. Zdecydowałaby w istocie o losach władztwa amerykańskiego nad światem i o tym, czy Pakt Kontynentalny zająłby miejsce prymarne w gradacji potencji globalnych. Zbrodnią władz nadwiślańskich jest to, że podejmują takie decyzje – żyrowania w ciemno polityki amerykańskiej w regionie o charakterze strategicznym – za frajer, za darmo, bezkosztowo dla strony amerykańskiej, ani bez poważnej dyskusji i zastanowienia się, który kierunek jest lepszy dla kraju, ani bez – ta pogarda dla narodu – merytorycznego przedstawienia istoty rzeczy. Kryć się bowiem woli – z powodu ułomności intelektualnych, strachu przed współobywatelami i swoimi zagranicznymi suzerenami – za propagandową szopką.
Berlin i tak w swoich celach strategicznych, dzięki m.in. brakowi suwerennej polityki polskiej oraz dzięki negocjacjom prowadzonym z Waszyngtonem i Moskwą – osiąga sporo, czego przykładem jest wejście Litwy w sferę wpływów Niemiec (wpływy militarno-ekonomiczne) oraz duże wpływy w Kijowie, który z Berlinem robi przede wszystkim poważne interesy, Warszawę słusznie traktując jako propagandowego niemającego nic poza udzielaniem kredytów Krainie U i frazesami do powiedzenia głupca, a który najmniej zyska na całości, kiedy układ amerykańsko-niemiecko-rosyjski wokół naszego regionu zostanie zawarty.
Nawiasem mówiąc, całkiem ciekawą, dającą wiele do myślenia wrzutkę wygłosił 2 grudnia br. Siergiej Wiktorowicz Ławrow na forum „Dialogi śródziemnomorskie” w Rzymie. Stwierdził on mianowicie, że stosunkowo niegłupim pomysłem wokół Krainy U byłoby, gdyby naród ukraiński, kiedy już będzie miał dość obecnych rządów, uznał za korzystne zastosowanie modelu jemeńskiego. Przypomnijmy – tamtejszy prezydent, podobnie jak Janukowycz, utracił władzę w wyniku nielegalnego przewrotu państwowego sterowanego z zewnątrz (Iran), ucieka do Arabii Saudyjskiej, ale po dwóch latach wykrwawienia i wybiedzenia, „naród” i tamtejsze walczące o władzę strony – same poprosiły o jego powrót i uporządkowanie perymetru. To ci dopiero byłaby historia… Już widzę miny naszych idiotów u władzy…
Nieobecność Polski, nieumiejętność wygrywania swoich interesów w rozdaniu dziejącym się na naszych oczach, to wielki strategiczny błąd. Prawda jest taka, że po raz kolejny w naszej historii Obszar Wisły poza pogardą Waszyngtonu, niechęcią Berlina oraz nienawiścią Moskwy, nie zyska nic z tego, co się dzieje wokół Polin. Tutejsi mali ludzie zakładają, że dojście Trumpa do władzy zmieni coś w sposób zasadniczy w położeniu Warszawy. Otóż zakładam, że polityk ten – którego postrzegam jako nowe wcielenie Williama Averela Harrimana – poza początkową niby ugodową polityką wobec Rosji i Chin, będzie prowadzić z czasem brutalną, zdecydowaną walkę o interesy amerykańskie, bez litości i bez oglądania się na cokolwiek. Jeśli nasi durnie myślą, że świńskim swędem uda się im jakoś „boczkiem-boczkiem” – w tej wielkiej układance przetrwać do kolejnych wyborów, by z woli zaatlantyckiego suzerena, dzięki grzecznemu i spolegliwemu zachowaniu wobec jego interesów, otrzymać nadanie na władztwo nad Obszarem Wisły na następną kadencję, to mogą się grubo pomylić.
Warto przypomnieć jakże oczywistą konstatację wybitnego historyka dyplomacji Piotra Wandycza: „Jako wielkie mocarstwo, Stany Zjednoczone uważają za swych partnerów inne mocarstwa; kraje mniejsze są z natury rzeczy traktowane z pewnym przymrużeniem oka. Waszyngton widzi w nich petentów zabiegających o względy Ameryki, lub też przeszkody na drodze do realizowania »wielkiej polityki«. Powiedzmy sobie otwarcie, że Polska w oczach Amerykanów zajmowała i zajmuje taką właśnie pozycję petenta-zawalidrogi; czasem jeden aspekt lub drugi występuje na pierwszym miejscu”. Pytanie, który aspekt będzie na pierwszym miejscu w polityce Trumpa? Według mnie, oba zamiennie, w zależności od interesu amerykańskiego.
The Backroom Deals
Przyjrzyjmy się, jak inne poważniejsze państwa starają się uciec spod władzy tej logiki imperialnej, która jednego dnia nakazuje wysłać Kissingera do Pekinu (jego spotkanie 2 grudnia z prezydentem Xi w ramach obwąchiwania siebie: http://www.presstv.ir/Detail/2016/12/02/496115/China-Xi-US-politics-Kissinger-Trump), a w następnym kroku odebrać telefon w Waszyngtonie od prezydent Tajwanu Caj Ing-wen (rozmowa z Trumpem), ku ogromnej wściekłości władz chińskich, które złożyły w związku z tym oficjalną notę protestacyjną.
Izrael uruchomił swoje zasoby i przegłosował w Senacie amerykańskim (to dobre określenie) przedłużenie sankcji wobec Iranu, a które to (ustawa Iran Sanction Act) traciły swoją moc 31 grudnia 2016 r. Szef perskiego MSZ Bahram Ghasemi ostro skrytykował ten ruch, jako naruszenie umów lozańsko-genewskich zawartych w 2015 roku, a które nazwał słusznie „historyczną umową”. Obama zapewne ten wniosek odrzuci w procesje legislacyjnym, ale faktem jest, że Żydzi czują pismo nosem, że trzeba kuć żelazo póki gorące i postawić należy Trumpa na zasadzie szantażu w trudnym położeniu. W trudnym, ponieważ, za podszeptem swoich doradców z razwiedki wojskowej w rodzaju generała Michela T. Flynna, wygłaszał antyperskie frazesy w czasie kampanii w celu zdobycia certyfikatu koszerności oraz głosów żydowskich i mocno gardłował przeciwko dilowi irańskiemu. Jestem święcie przekonany, że kiedy dojdzie do władzy, to mu się wszystko odmieni i nie będzie stawiał tej kwestii na pierwszym miejscu. W interesie imperium jest bowiem alians persko-amerykański, Waszyngton poprzez Teheran chce mieć wpływ na strategicznie położoną Syrię. Żydzi, według mnie, w perspektywie długoterminowej poniosą porażkę w tej grze. Nie uda się im tu złamać Ameryki na tyle, by przyjęła – tak jak tysiące razy w historii – żydowski punkt widzenia na swoje interesy strategiczne. Nie tym razem, ponieważ idzie tu o wielką grę. Żydzi zatem, umacniając drugą nóżkę, bez żenady i cienia lęku o pomruki z Waszyngtonu, bardzo mocno wspierają Moskwę w jej utrzymaniu się na imperialnym kursie i ścieżce. Robią to, pomagając Moskwie rozwijać jej możliwości produkcji rolnej, technologie agrarne, techniki rekultywacji, zwiększać możliwości produkcji żywności. To m.in. był jeden z wiodących tematów dwudniowej lipcowej wizyty Netanjahu w Rosji, jak w równie ważnej wizyty premiera Miedwiediewa w Tel Awiwie 11 listopada br. Osobiście włączyłbym czujność rewolucyjną i wszystkie systemy bezpieczeństwa, jeśli miałbym wpuszczać żydostwo do swojego kraju w szeroko pojętą tematykę ziemi, uprawy rolnej etc., ale Rosja wie, co robi. W wyniku kryzysu wywołanego sankcjami amerykańskim głównym filarem dochodów z eksportu – poza sprzedażą nośników energii – istotniejszym nawet niż zysk z handlu bronią (sic!) – jest eksport żywności i płodów rolnych. Rosyjskie zyski z eksportu broni w roku 2015 wyniosły 14,5 mld dolarów, zaś zyski z eksportu żywności w 2016 r.: 16,2 mld dolarów (w 2016 r – prognoza: niemal 17 mld dolarów). Zatem żydowscy przyjaciele Kaczyńskiego i Macierewicza poza świetnym interesem w istocie wspierają Moskwę w jej staraniach w przetrwaniu trudnego czasu, zanim tendencja się nie odwróci. Jak rozumiem, zapytam retorycznie – Warszawa ma surowo zakazane brać przykład z naszych żydowskich kolegów, sojuszników w końcu, i prowadzić niezły biznes z Moskwą? Izrael sygnalizuje, że widzi możliwości opierania się na innym układzie, niż tylko alians z Waszyngtonem. Ten kraj wyczuwa tendencje (słabnąca Ameryka) i na wszelki wypadek zabezpiecza sobie dobre pozycje wyjściowe, pokazując swoje piwotalne możliwości.
Drugi nasz sojusznik – Turcja – od wielu lat doskonale prowadzi grę na uwolnienie. Erdoğan zaczyna iść na całość, naprawdę na ostro, nie bojąc się nawet o swoje bezpieczeństwo osobiste. Przykładem tego jest jego niedawna deklaracja, iż premier Binali Yildirim podczas swojej wizyty w Moskwie – dla ratowania tureckiej liry, która przez międzynarodową banksterkę jest poddawana z polecenia amerykańskiego systematycznym wstrząsom, zwłaszcza po akcji wolnościowej Erdoğana 15 lipca br. – z Putinem rozmawia o prowadzeniu przez Turcję, Chiny i Rosję rozliczeń wzajemnych w narodowych walutach.
1 grudnia odbyło się 5. posiedzenie rosyjsko-tureckiej wspólnej grupy strategicznego planowania pod przewodnictwem szefów MSZ Siergieja Ławrowa oraz Mevlüta Çavuşoğlu. W serdecznej atmosferze, wśród przyjacielskich gestów podpisano plan konsultacji na lata 2017–2018. Turcy czują, co przyniesie Trump na Bliski Wschód. Przyniesie ogień i miecz. Podczas rozmów w cztery oczy omówiono rzeczy najważniejsze, regionalną współpracę od Karabachu po Cypr, przede wszystkim: obopólny podział zysków wokół Syrii (podkreślana jest przez strony bardzo bliska współpraca wywiadowczo-wojskowa), oba kraje wyraźnie pokazują, że są w stanie zapewnić stabilizację w regionie bez pomocy Waszyngtonu, patronując podziałowi władzy w Syrii poprzez swoją agenturę, co ładnie nazywa się (tak kiedyś o Polsce się będzie mówić): inkluzywny dialog syryjski.
Przedyskutowano także współpracę wokół Iraku (Moskwa musi być bardzo uważna, by nie zrazić do siebie zaniepokojonego tymi ruchami Teheranu, zatem będzie rozgrywała i Ankarę, i Persów zgodnie ze swoim interesem), jak również zacieśnienie współpracy ekonomicznej, zbrojeniowej, powrócenie do reżymu bezwizowego, wspólne projekty energetyczne: Turecki Potok, elektrownia atomowa, czy otwarcie rynku rosyjskiego na produkty tureckie etc.
Najlepsze jest to, że między wierszami usłyszałem na wspólnej konferencji obu ministrów, iż Ankara w istocie uznaje status quo na Krymie oraz przyjmuje rosyjski punkt widzenia na sprawę Krainy U, Moskwa zaś przyjmuje odpowiednio stanowisko tureckie wobec amerykańskiego dywersyjnego konia trojańskiego na Bliskim Wschodzie, tj. wobec Kurdów (spokojnie, tych jeszcze przedwczoraj pompowała bronią i pieniędzmi w celach antytureckich po zestrzeleniu przez Ankarę samolotu moskiewskiego 24 listopada ub.r.). To strategiczne zbliżenie zapoczątkowane osobistym listem z przeprosinami Erdoğana do Putina wysłanego przez Turcję w czerwcu br., umocnione wspólnymi wizytami: prezydent Turcji po wielkiej akcji oczyszczającej swój kraj z agentury amerykańsko-żydowskiej z 15 lipca, na swoją pierwszą podróż zagraniczną obrał właśnie Moskwę, potwierdzają także stałe konsultacje władz: rozmowy telefoniczne Putin – Erdoğan 25, 26 oraz 30 listopada, rozmowy telefoniczne Ławrow – Çavuşoğlu: 31 lipca, 10 września.
Inny, ważniejszy niż Polin, wasal amerykański – Japonia, również potrafi grać na uwolnienie. Prezydent Rosji niedługo złoży ważną wizytę w Tokio, pierwszą od 11 lat. Premier Abe po raz kolejny odwiedził Kreml – 20 listopada, a szef MSZ Japonii spotkał się 3 grudnia w Petersburgu z prezydentem Federacji Rosyjskiej, który łaskaw był z nim rozmawiać, mając za plecami wielki portret Piotra Wielkiego. Rosji zależy na silnej Japonii, jako kraju równoważącego potencję Chin i dającego pewną swobodę ruchu Moskwie w jej relacjach z Chinami. Nie bez znaczenia też jest to, że jakiekolwiek bliższe kontakty Tokio z Moskwą wywołują zgagę w Waszyngtonie, który uważnie się tym układankom przygląda. Ale Tokio to robi, Tokio potrafi mówić z każdym, jeśli przynosi to korzyść dla interesów narodu japońskiego. Tamtejszy ambasador amerykański musi grzecznie czekać na widzenie z japońskim ministrem spraw zagranicznych, jeśli zostanie wezwany, i nie przyjdzie mu do głowy podnoszenie głosu na ministra, jak robi to ambasador Jones wobec naszego durnia – pana Siedem Nieszczęść rezydującego przy alei Szucha.
Tak, to Realpolitik. Realpolitik to nie tylko pragmatyzm. Aby prowadzić Realpolitik, należy spełniać dwa kryteria, których w ogóle nie spełnia władza warszawska. Tak prowadzona polityka musi być przede wszystkim:
1. zrozumiała dla własnego Narodu,
2. pożyteczna dla własnego Narodu.
Ale żeby móc prowadzić w sposób pełny taką politykę, należy być choćby częściowo suwerennym w swoich decyzjach, kreśleniu planów, osiąganiu zamierzonych celów. Słowo „suwerenność” w słownikach definiowane jest jako „zdolność do samodzielnego, niezależnego od innych podmiotów, sprawowania władzy nad określonym terytorium, grupą osób lub samym sobą”. Niech każdy z czytelników odpowie sobie sam, czy ponadroczne rządy warszawskie mieszczą się w granicach nakreślonych przez tę definicję…
Na koniec, na deser, zwracam uwagę na powrót kolejnych proroczych wizji bezpieki brytyjskiej, która przeczuwa już, co to się będzie działo na Bliskim Wschodzie po objęciu sterów polityki amerykańskiej przez pokemona Trumpa.
Otóż bezpieka angielska straszy nas aktami terroru z użyciem brudnych bomb (jak wiadomo, bezpieczniaki różnorakiego chowu robią to systematycznie od początku br.). To fachowe regulowanie uczuciami mas za pomocą wizji detonowania „brudnych bomb” w europejskich miastach zaczęło się, przypomnijmy, od zajęcia późną wiosną 2014 roku (Kraina U już płonęła) Mosulu przez Behemota amerykańskiego – tj. oddziały PI (ach, przypomnijmy przy okazji: to Amerykanie wypuścili z więzienia w 2006 roku przyszłego kalifa, byłego oficera armii Husajna, Abu Bakr al-Baghdadiego, to właśnie byli oficerowie armii irackiej stanowią kręgosłup armii PI). Pohańce mieli tam wejść w posiadanie materiałów rozszczepialnych, dzięki czemu sukinsyny z różnego rodzaju razwiedek mogą sobie dowolnie sterować lękami i frustracjami masowego bydła. Odchodzący sekretarz obrony Ash Carter, pojmując w lot zamierzenia proizraelskich chłopaków z DIA, którzy suflują Trumpowi, co ma szczekać wokół Bliskiego Wschodu, a którzy są niezadowoleni, że pacynka stworzona przez CIA – czyli PI, poczyna sobie zbyt śmiało w regionie, oświadczył niedawno, że po pokonaniu Państwa Islamskiego, wojska USA – a jakże! – zostaną w Iraku (jasne, szykują barierę przeciw Iranowi, doświadczenia generała Flynna z Afganistanu będą jak znalazł!).
Wielce zabawne, Waszyngton, stojąc u wrót Mosulu i Rakki, może zawołać do bandytów i satanistów z PI niczym gogolowski Taras Bulba, mordujący własnego syna: „Ja cię zrodziłem i ja cię zabiję!”. Natomiast, co do profetycznych zdolności różnego rodzaju bydlaków z razwiedek, można zacytować Eurypidesa: „Najlepszym prorokiem jest ten, kto wie z góry, co się zdarzy.”
***
A poza tym uważam, że Jeruzalem musi być wyzwolona.
Suwałki, 6 grudnia 2016 r.