Aby żyło się dostatniej...
Zaczęła się jazda po równi pochyłej i aż strach się bać.
Pomysł, żeby zwiększyć dobrobyt prowincji Ontario poprzez tzw. dekarbonizację, czyli opodatkowanie spalania benzyny, gazu, węgla i co tam jeszcze do palenia się nadaje, połączony z podwyżkami cen energii kupowanej od państwowego monopolu, połączony z podwyżkami stawek płacy minimalnej, oznacza, że nasze rządzące dzieci we mgle dobijają do ściany. Uderzą o nią główkami, gdy nam jeszcze tak naregulują rynek nieruchomości, by siadł na piętach. Wtedy naprawdę zacznie wygasać żar tej gospodarki.
Zresztą rządzący nami spryciarze wcale nie są tacy naiwni i dziecięcy, jak by mogło się wydawać na pierwszy rzut oka – oni o swoich potrafią zadbać.
Nie tak dawno premierka nasza, pani Wynnowa, z wielce strapioną i współczującą miną ogłosiła program pomocy w opłatach za światło dla tych największych biedaków, którym wprowadzone wcześniej przez jej rząd podwyżki nie pozwalają włączać zmywarki do naczyń.
Program zaczęto wprowadzać z takim rozmachem, że 11,7 mln dol. z 11,9 mln dol. zabudżetowanych środków przeznaczono na „konsultantów i promocję”. Na pomoc zostało 200 tys. Jesteśmy przecież krajem zasobnym, to się pożyczy... Tłumaczy się nam, że biorąc pod uwagę stosunek do PKB, w porównaniu do takich Stanów, a nawet niektórych krajów Europy, kanadyjskie zadłużenie to jest pikuś; spokojnie można jeszcze się bardziej zapożyczać. Potem zaś podniesie się podatki i opłaty, żeby było na odsetki.
Zwykłemu człowiekowi też się coś od życia należy, rząd o nim pamięta, więc mu też dorzuci, co prawda z nie swojej kieszeni, ale zawsze – wzrosną zatem stawki płacy minimalnej. Dzięki temu genialnemu posunięciu pracodawcy kolejny raz przekalkulują koszty i albo dadzą nurka w szarą strefę, albo wdzięcznym ruchem zgarną zabawki i przeniosą się do krajów, gdzie o żadnych stawkach minimalnych nikt nie słyszał. Skoro z tymi krajami mamy umowy o wolnym handlu i zerowe cła, to czemu nie?
Tak to jest, jak oddaje się władzę dzieciom we mgle, które życia nie znają, a tata i mama nie nauczyli. Niestety, takie pokolenie teraz rządzi. Wkrótce będziemy tu mieli tyle regulacji, tyle pozwoleń, norm i koncesji, że na hulajnodze bez dokumentu nie pojedziesz. Na tapecie jest już prawo jazdy na kierowanie zabawkowym dronem plus obowiązek wykupienia odszkodowania od odpowiedzialności cywilnej. To samo proponuję dla zdalnie sterowanych zabawek pływających i samochodzików na baterię, w końcu trzeba się trzymać zasad.
Oczywiście tam, gdzie państwo zabiera, musi też dawać, dlatego rozszerzane będą – jak w przypadku wspomnianych podwyżek za prąd – ulgi i zwroty dla najbiedniejszych i potrzebujących. Jeszcze nie jesteśmy tutaj w czołówce; są kraje bardziej od Kanady rozwinięte pod tym względem, jak chociażby Polska, gdzie kupując bilet JEDNORAZOWY autobusowy na trasie Warszawa-Wołomin, mamy do czynienia z następującymi kategoriami pasażerów kwalifikujących się do opłat ulgowych:
– Osoba niewidoma – stopień niepełnosprawności umiarkowany „04-O”
– Weteran poszkodowany
– Inwalida wojenny
– Dziecko powyżej 4 r. ż. do rozpoczęcia przyg. przedszkolnego
– Osoba niezdolna do samodzielnej egzystencji
– Kombatant 1,96 zł 51%
– Straż Graniczna – służba
– Celnik – służba 0,88 zł 78%
– Policjant – służba 0,88 zł 78%
– Żołnierz Żandarmerii Wojskowej
– Dzieci i młodzież dotknięte inwalidztwem lub niepełnosprawne
– Opiekun dzieci i młodzieży dotkniętych inwalidztwem lub niep.
– Inwalida wojenny I grupy
– Żołnierz służby zasadniczej – Dziecko do 4 roku życia zajmujące osobne miejsce
– Cywilna niewidoma ofiara działań wojennych
– Osoba niewidoma niezdolna do samodzielnej egzystencji – stopień niepełnosprawności znaczny „04-O”
– Przewodnik niewidomego
– Opiekun inwalidy wojennego I grupy
– Opiekun osoby niezdolnej do samodzielnej egzystencji
– Dziecko do 4 roku życia niezajmujące osobnego miejsca
– Straż Graniczna – ochrona szlaków komunikacyjnych
– Poseł, senator
W przypadku biletu miesięcznego kategorie ulgowe to:
– Nauczyciel
– Osoba niewidoma – stopień niepełnosprawności umiarkowany „04-O”
– Uczeń do 24 roku życia
– Student do 26 roku życia
– Doktorant do 35 roku życia
– Dzieci i młodzież dotknięte inwalidztwem lub niepełnosprawne
– Osoba niewidoma niezdolna do samodzielnej egzystencji – stopień
niepełnosprawności znaczny „04-O”
Nie żartuję, to wszystko jest ujęte w tabelach i umieszczone na widoku publicznym. Pracowała nad tym banda urzędników, kontroluje i legitymacje wystawia druga banda. Dlatego nie można się dziwić, że kanar ma wyższe wykształcenie. Trzeba je mieć, żeby się w tym wszystkim na szybko, w pędzącym autobusie połapać...
Jak widać, jeszcze nam tutaj, w Kanadzie, nieco do Polski brakuje, ale nadrabiamy zaległości w szybkim tempie. Bo nie ma większej przyjemności dla polityka i urzędnika niż regulować, zabierać, dawać, a przy okazji obetrzeć sobie pot z czoła jakimś zleconym raportem, konsultacją, promocją.
No i to wszystko jedzie na tych biednych żuczkach, którym rzekomo podniesie się stawki płacy minimalnej. Podwyżka wyjdzie żuczkom bokiem, bo albo będą pracować na czarno, albo ograniczy im się godziny, albo zwolni, a pracę autsorsuje za ocean. Pani premierki Wynne’owej i jej koleżków to jednak nie dotyczy, bo oni mają żywot opłacony aż po grób za wyciśnięte z tych żuczków pieniądze. Jak to już kiedyś ładnie ujął pewien klasyk: „rząd się sam wyżywi”.
Andrzej Kumor
Smoleńsk, nie tylko film
Katastrofę spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów. Do ustalenia pozostaje, kto ich do tego skłonił.
Donald Tusk
Kilka lat temu czytałem reportaż dziennikarza z jego wizyty we wsi brazylijskiej, wsi, która była zamieszkana przez potomków polskich emigrantów, którzy przyjechali tam po upadku powstania styczniowego, czyli po roku 1865. Napotkany przez dziennikarza Brazylijczyk polskiego pochodzenia w czasie rozmowy o Polsce pyta się o to, czy są w Polsce jeszcze Kozacy? Bo Kozacy, proszę pana, to bardzo niedobrzy ludzie, rabusie i mordercy. Dopóki w Polsce będą Kozacy, Polska nie będzie wolna, w Polsce nie będzie dobrze, mówi ten potomek uchodźców.
Tak to tam, w Brazylii, przetrwała z pokolenia na pokolenie historia mówiona tego, jakie były stosunki polsko-rosyjskie i polsko-ukraińskie. Przetrwała, bo jest to prawda w formie opowieści rodzinnych, historia przekazywana przez pokolenia, jak widziano kiedyś sprawy polskie.
Jest koniec lat dziewięćdziesiątych. Koniec lata. Pracuję jako barman na bardzo bogatym weselu zorganizowanym na terenie prywatnej szkoły Appleby College w Oakville. Podchodzą do mnie pierwsi goście. Podaję im drinki. Słyszą mój akcent. Pytają mnie, skąd jestem? Odpowiadam, że jestem z Polski. Jeden z mężczyzn mówi: „O, to się fajnie składa, bo to jest polskie wesele, tu są Polacy. Oni się ucieszą, że tu pracujesz”. Mijają godziny i nie słyszę nikogo, kto by mówił po polsku. Ten sam mężczyzna, który na początku powiedział mi, że na tym weselu są Polacy, przyszedł ponownie do baru. Korzystam z okazji i pytam go, kto jest Polakiem na tym weselu? A on mówi: „No jak to, mama panny młodej jest Polką, jest jej siostra i rodzina. Tam siedzą, przy tym stoliku po lewej, zaraz przy head table. Idź, porozmawiaj z nimi, na pewno się ucieszą”.
Korzystam z okazji, że wesele dobiega końca, i podchodzę do stolika i przedstawiam się, że jestem Polakiem. Mama panny młodej, Wanda, mówi: „O, jak mi miło. Bo wiesz, mój tata to hrabia Nowakowski. On był adiutantem generała Sikorskiego. Jego młodszy brat był jedną z pierwszych osób zabitych w drugiej wojnie światowej. Zginął wcześnie rano pierwszego września w czasie pierwszego bombardowania Warszawy.
Słysząc, że pani Wanda mówi, że jej tato był adiutantem generała Sikorskiego, i mając na uwadze to, że mam bardzo mało czasu na rozmowę, od razu zadaję pytanie, jak zginął generał Sikorski? W odpowiedzi słyszę: „To dla naszej rodziny był wielki ból, bo moja mama jest Angielką i my też pochodzimy ze szlachty angielskiej. My obie z siostrą chodziłyśmy do polskiej szkoły w Londynie. Generała Sikorskiego zabili Anglicy. Mój tato był w Gibraltarze i widział, jak ten samolot spadł do morza. I mój tato umarł na zawał serca w latach osiemdziesiątych w Anglii. On to zawsze nosił w swoim sercu, ta śmierć generała Sikorskiego. Ja z mężem przyjechaliśmy do Kanady. A tu właśnie wychodzi za mąż nasza córka. Szkoda, że mama poszła już spać, ona by panu więcej powiedziała”.
Tajemnicza śmierć generała Sikorskiego, pomimo wielu pytań i braku odpowiedzi, została zapomniana i okoliczności tej śmierci nie weszły do pamięci zbiorowej, nie stały się częścią historii narodu, i pamięć o niej mogły mu służyć jako przestroga.
Polacy przyjęli, że była to katastrofa lotnicza. Kiedy wydawało się już, że rząd Wielkiej Brytanii otworzy archiwa z dokumentami dotyczącymi katastrofy w Gibraltarze, bo minęło już ponad pięćdziesiąt lat, nie zrobił tego. Przedłużył utajnienie dokumentów dotyczących śmierci generała Sikorskiego na następne 50 lat. Polski rząd nie protestował. W Polsce panowało wówczas duże bezrobocie. W tym samym czasie, kiedy rząd Wielkiej Brytanii ogłosił utajnienie akt dotyczących śmierci generała Sikorskiego, ogłosił równocześnie, że otwiera rynek pracy dla Polaków. Rząd Wielkiej Brytanii zrobił to jako pierwszy wśród krajów Unii Europejskiej. Za 3 miliony miejsc pracy rząd Polski i Polacy zapomnieli o upominaniu się o otwarcie archiwów z dokumentami dotyczącymi śmierci generała Sikorskiego. W ten sposób pamięć o prawdzie tamtej śmierci nie stała się powszechna. Nie stała się pamięcią podobną do tej, o której mówią potomkowie polskich emigrantów w Brazylii.
Myślę, że poprzez to, że prawda o śmierci generała Sikorskiego nie była tą, o której mówiono by w domach, o której dziadkowie mówiliby swoim dzieciom, a te z kolei mówiłyby potem swoim dzieciom, doszło do tak wielkiej tragedii w Smoleńsku, do katastrofy, w której to zginęło 96 osób, osób, które w większości były najwyższymi rangą funkcjonariuszami państwowymi.
Zgodnie z tym, co mówiła doradczyni do spraw bezpieczeństwa prezydenta Lecha Kaczyńskiego w wywiadzie dla telewizji niedługo po katastrofie, miał on zgodnie z jej sugestią, jeszcze na dwa tygodnie przed wizytą w Smoleńsku, jechać do Katynia pociągiem. Później zmienił nagle zdanie.
Gdyby ta prawda o śmierci generała Sikorskiego była powszechna w świadomości Polaków, prezydent Lech Kaczyński musiałby się liczyć z opinią publiczną, z opinią, która nie godziłaby się, mając w pamięci „lotniczą” śmierć generała Sikorskiego, na lot samolotem do Smoleńska, i to w asyście tak licznych najwyższych funkcjonariuszy państwowych.
Niestety, tej części świadomości o śmierci generała Sikorskiego i prawdy o historii Polski polskie społeczeństwo jest pozbawione. I ponosi tego skutki w postaci śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Przenikliwy pisarz polityczny Stanisław Cat-Mackiewicz miał między innymi pisać, że największą tragedią narodu jest to, kiedy jego najlepszych cech charakteru używa się przeciw niemu samemu.
I tak oto dzieje się w naszej polskiej historii, a szczególnie tej historii związanej z czasem II wojny światowej i okresem po niej, a także już po upadku tak zwanej komuny, że naszych polskich czynów używa się przeciw nam. I tak, w 1939 roku Polacy stanęli przeciw Niemcom, teoretycznie wrogom komunizmu i teoretycznie wrogom Związku Sowieckiego, a więc i wrogom współczesnej Rosji. Niedługo potem polscy oficerowie, urzędnicy, inteligencja, patrioci zostali zamordowani przez Rosjan. Później również żołnierze Armii Krajowej prowadzili dywersję wymierzoną przeciw Niemcom, dywersję, z której korzystała armia sowiecka, bo osłabiającą armię niemiecką walczącą z nią na wschodnim froncie. Akowcy zaraz po wkroczeniu armii sowieckiej na tereny polskie byli mordowani przez tę właśnie armię sowiecką. Mało tego, w szkołach po wojnie uczono samych Polaków jakoby ta Armia Krajowa była sojusznikiem Hitlera.
Paradoksem Polski i Polaków jest niezrozumienie tego, że to co dla Polaków jest honorem, dla większości naszych sąsiadów honorem nie jest. To, że Polacy postawili się Niemcom, z którymi później Związek Sowiecki walczył o swoje przetrwanie, nie miało dla tego ostatniego żadnego znaczenia. Podobnie to, że żołnierze Armii Krajowej wysadzali pociągi i transporty idące z zaopatrzeniem dla armii niemieckiej na front wschodni, to też nie miało i nie ma dla Rosjan żadnego znaczenia. Może nawet przeciwnie, oznacza to dla Rosjan, że Polacy potrafią się organizować, że mają uniwersalne wartości, o które chcą walczyć, takie jak „Za wolność naszą i waszą”. Trzeba wobec tego tych, którzy o te wartości chcą walczyć, zniszczyć i uśmiercić. Nie chodzi tutaj tylko o to, by walczących o te wartości uśmiercić w sensie fizycznym, chodzi również o to, żeby te wartości uśmiercić w sensie idei, w sensie wiary. Chodzi o to, żeby idee, takie jak honor, obumarły. Trzeba więc sprawę honoru, patriotyzmu zamienić w przyjaźń ze Związkiem Sowieckim, a teraz z kolei w przyjaźń z Rosją.
Dlatego też sprawa mordu na polskich oficerach w Katyniu była tak ważna. Ten mord zaprzeczał misternie budowanemu kłamstwu o przyjaźni polsko-sowieckiej i polsko-rosyjskiej. Dlatego ci wszyscy, którzy o tym mordzie mówili w okresie tak zwanego PRL-u, byli surowo karani, łącznie ze skazywaniem ich za to na karę śmierci.
Ale nie tylko o Katyń tu chodzi. Katyń jest tylko skrajnym przypadkiem. Chodzi tu również o śmierć generała Sikorskiego, o mordy na Wołyniu, o zbiór zastrzeżony dokumentów Instytutu Pamięci Narodowej, chodzi o Aneks do Raportu w sprawie likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych i o wiele, wiele innych podobnych miejsc i wydarzeń z historii Polski, które mogą postawić znak zapytania, jeśli chodzi o wzajemną uczciwość zawieranych umów i sojuszy międzynarodowych między Polską a innymi krajami. Chodzi o to również, jak spojrzeć wreszcie na działalność szeregu partii i działaczy politycznych w Polsce.
Reżyser Antoni Krauze dla upamiętnienia katastrofy samolotu Tu-154M na lotnisku w Smoleńsku, w której zginął prezydent Polski Lech Kaczyński oraz cała delegacja rządowa lecąca na obchody 70. rocznicy mordu na polskich oficerach w Katyniu, nakręcił film pod tytułem „Smoleńsk”. Przekaz tego filmu można odczytać na kilku płaszczyznach. Jedną z nich jest paradokumentalny zapis wydarzenia, faktu, jakim była katastrofa, w której zginęło 96 osób. Inna płaszczyzna to tragedia indywidualnych osób, tragedia rodzin. Inna jeszcze to zapis historyczny prezydentury Lecha Kaczyńskiego. A jeszcze inna to sfera artystyczna, gra aktorów, strona techniczna filmu, scenariusz, muzyka.
Ale najważniejsza płaszczyzna to właśnie obraz tego, jaki wysiłek został włożony zarówno przez rząd Donalda Tuska, media, jak i rząd Rosji, w to by znaleźć osobę czy osoby, na które można by zwalić winę za katastrofę.
Ta płaszczyzna filmu zawiera się właśnie w tym słynnym SMS-ie wysłanym zaraz po katastrofie, a którego autorstwo przypisuje się Donaldowi Tuskowi, SMS-ie, który mówi:
„Katastrofę spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów. Do ustalenia pozostaje, kto ich do tego skłonił”.
Jeśli chodzi o wątek Wojskowych Służb Informacyjnych w filmie, to jest on zawarty, jak powiedziała pani Magda Merta, wdowa po zabitym w katastrofie smoleńskiej ministrze z Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego Tomaszu Mercie, w scenie, w której funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego przeszukują pokój w hotelu sejmowym, pokój, który należał do posła Zbigniewa Wassermana, a w którym to zaraz po katastrofie szukają oni kopii Aneksu do Raportu o likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych.
Wątków łatwiej czytelnych oraz tych trudniejszych dla widza do odczytania w filmie „Smoleńsk” jest więcej. Jak powiedziała pani Magda Merta, do tej pory z niewyjaśnionych powodów zginęło, popełniło samobójstwo lub zmarło w dziwnych okolicznościach 31 osób związanych z katastrofą smoleńską.
Film trzeba zobaczyć, żeby prawda o katastrofie nie została przekłamana, żeby stała się ona doświadczeniem narodu i żeby tak się nie stało, że zostanie ona wypaczona i nie będzie służyła jako ostrzeżenie dla Polski i Polaków. Chodzi o to, by Polacy niepotrzebnie nie narażali swojego życia, by następni przywódcy polscy, premierzy, prezydenci Polski, wysokiej rangi funkcjonariusze, ale również szefowie i krajów innych, choćby i takich jak Kanada, byli ostrożni.
Ci, którzy nie obejrzą filmu „Smoleńsk”, ustawiają się po stronie takich ludzi, jak Donald Tusk.
Janusz Niemczyk
Marionetkowe rządy i marsze czarne
W końcu września Prezydent Andrzej Duda odwiedził Stany Zjednoczone. Trzeba przyznać, że w służbie Polsce się nie oszczędza. Nie ma czasu na drzemki w fotelu pod żyrandolem.
W okienku na świat, którym jest TV Polonia, oglądaliśmy, jak serdecznie witany i podejmowany był przez naszych rodaków zza miedzy. Jest ich w USA ca 10 milionów. Nawet pewien Donald o ich sympatię zabiega. Bardziej niż inny Donald, którego nie darzono (z wzajemnością) szczególną estymą. A przecież oni są liczniejsi od obywateli niektórych państw Unii Europejskiej. Poza sentymentami to też ekonomia. Elementary doktorze Watson. Join ventures.
Pękło serce Ameryki
Amerykę stworzył Henry Ford – spiął ją produkcyjną klamrą – robotnik fabryczny zaczął zarabiać tyle, by być konsumentem produkowanych przez siebie towarów – dom, samochód, urlop, opieka medyczna, a wreszcie świadczenia socjalne, w ciągu dwóch pokoleń wytworzyły Amerykanina – odziany w kraciaste spodnie obiekt zazdrości świata, nuworysza z coca-colą i cygarem, który za sprawą drugiej wojny światowej stał się rasą panującą na kuli ziemskiej.
Wydawało się, że ta błyskawiczna kariera będzie trwać wiecznie i tylko kosmos może ją ograniczać. Jednocześnie nowa sytuacja wyprodukowała wypasioną nową elitę kontynentu, pewną siebie, zdolną skutecznie interweniować w odległych zakątkach globu – Ameryka stała się supermocarstwem, a po rozmontowaniu Związku Sowieckiego jedynym supermocarstwem – nowym Rzymem.
Co więc się popsuło? Co dzisiaj zgrzyta? Dlaczego obecne wybory prezydenckie wielu spędzają sen z oczu? Dlaczego elity biją na alarm, ostrzegają przed populizmem, boją się zwykłych ludzi, z którymi czują coraz mniejszy związek?
Od początku lat 70. między innymi po to, by móc wygrać z ówczesnym Związkiem Sowieckim, Ameryka prowadziła politykę angażowania Chin. Koncepcja była prosta: skoro świat staje się coraz mniejszy, a kontenery coraz tańsze, nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy nauczyli Chińczyków produkować to, czego u siebie nie chcemy robić – te wszystkie brudne, pracochłonne i nieprzynoszące tak wielkich zysków rzeczy...
Mówiło się wówczas, że do Chin przeniesiemy brudną robotę, miejsca pracy dla blue collar workers, my tu, w pępku imperium, spijać będziemy śmietankę – czyli knowledge based economy – my mamy technologię, my mamy know-how, a oni dostarczą w Chinach wysiłek prostych roboli.
Wszystko to wyglądało bardzo atrakcyjnie – przepływ kapitału inwestycyjnego do Chin i ulokowanie tam produkcji pozwoliły na jej znaczne potanienie, czyli zwiększenie zysków. Rosły zarobki korporacji – promienieli udziałowcy i menedżerowie pobierający sowite premie. Tracącym dobre prace niebieskim kołnierzykom, do niedawna krezusom, radzono przekwalifikować się, iść na kursy, poszukać czegoś lepszego…
Większy problem powstał, gdy chińska rzeka zaczęła zalewać nie tylko „brudne” sektory, ale właśnie te zaawansowane technologicznie – no bo czemu nie? Skoro Chińczycy byli w stanie bezkonkurencyjnie tanio wyprodukować tonę stali, to również poradzili sobie z toną mikroprocesorów. Do Azji popłynął kolejny sektor przemysłu i uciekły kolejne miejsca pracy – kapitał jest przecież jak woda... Na fakt, że konkurencja z Chin jest nieuczciwa, że kurs waluty ustanowiony przez państwo, że obowiązują tam niskie standardy BHP, ochrony środowiska, na to wszystko amerykańska elita machała ręką. Mówiono, że to się wyrówna, gdy nowa chińska klasa przemysłowa wzbogaci się, nabierze pewności siebie, pojawią się roszczenia i zarobki wzrosną do wysokości tych w USA. Nikt nie przypuszczał, że kiedy do tego dojdzie, w USA nikt już w tych dziedzinach nie będzie pracował…
Gdy raz otwarto śluzy dla amerykańskiego kapitału, który przy pomocy tanich chińskich robotników zwiększał własną rentowność, nie było można ich już zamknąć.
Tymczasem Chińczycy uczyli się wszystkiego, czego mogli; nie tylko nowych technologii, które amerykańskie korporacje same niosły im na tacy, ale i organizacji produkcji, logistyki i zarządzania – wszystko to przecież pozwalało zwiększać zarobki zachodnich korporacji, wygrywać na amerykańskim rynku w konkurencji z innymi.
Amerykańskie elity zaczęły opływać w nieznane dotąd dostatki, rozdźwięk między zwykłym Amerykaninem, któremu Henry Ford kiedyś „dał moc”, a nowymi kierownikami globalizacji świata stał się porażający, klasie średniej wyszarpnięto dywanik dobrobytu spod nóg. Zawisła w powietrzu, finansowana przy pomocy coraz bardziej bajońskich długów zaciąganych pod jej przyszłe podatki u chińskich towarzyszy za sprawą drukowanych z powietrza obligacji.
Chyba nie ma w tym nic dziwnego, że ta klasa czuje się dzisiaj zrobiona w bambuko i zaczyna szukać winnych. Gołym okiem widać, że Ameryce serce pękło, rozbite chciwym wyścigiem po złote chińskie runo.
Elita nie chce o tym mówić, polityczną poprawnością zamyka ludziom usta, podrzuca zastępcze tematy, straszy wojną. Ale tak na dobrą sprawę nie ma pomysłu, co robić. Przeputała w pokerowej licytacji całkiem sensownie funkcjonujące imperium, dzisiaj spychane ze zdobytych rubieży i coraz bardziej wojowniczo pohukujące. Przebudzone bowiem zostało zbyt późno i nie wie, w co ręce włożyć. Darmowa jazda dobiega końca
Zwykli ludzie też szukają rozwiązania, łudzą się, że je znajdą w ramach istniejącego systemu politycznego; że są w stanie przełamać dyktat skorumpowanej elity dzięki kandydatowi spoza układu. Niezależnie od tego, czy tym kandydatem jest Donald Trump, czy nie, większość zwykłych Amerykanów chce wierzyć, że gdy go wybiorą, wrócą stare dobre czasy. Bo co innego pozostaje?
Andrzej Kumor
A tymczasem w „ziemi Polin zamieszkiwanej razem przez nasze narody”...
Tak trochę miałem nadzieję, że słowa eksministra Sienkiewicza (kamieni kupa) to jednak była przesada i obecne władze mimo różnych uwarunkowań będą w stanie nieco się wyemancypować; że mimo podmianki stronnictwa pruskiego na amerykańsko-żydowskie, gdzieś tam pojawi się rozwarcie i Warszawa nie będzie wszystkiego robiła pod dyktando.
Nadzieja umiera ostatnia, moja umarła po tym, jak szef Stratforu bezczelnie stwierdził, że Polska tanim kosztem pilnuje amerykańskich interesów w regionie. Dopełnieniem tej koncepcji darmowego robienia wiadomo czego jest nominacja p. Roberta Ethana Greya na stanowisko wiceministra SZ odpowiedzialnego za jednym zamachem za kierunek amerykański i chiński.
Wielu polityków w Europie Wschodniej ma podwójne obywatelstwo, wielu, również w Polsce, ma drugie, amerykańskie.
Problem w tym jest taki, że naturalizowani obywatele USA składają przysięgę dość wyjątkową, w której zobowiązują się, że dla nowej ojczyzny zrobią wszystko. Stany Zjednoczone nie uznają bowiem podwójnego obywatelstwa (mimo że Amerykanie mają po domach całe naręcza obcych paszportów). Jeśli ktoś ma więc wątpliwości, po której stronie stać będzie p. Robert Ethan Grey w momencie, gdy natknie się na zderzenie interesów polskich z amerykańskimi, to warto wiedzieć, że:
po pierwsze, pod przysięgą wyzbył się wszelkich zobowiązań wynikających z poprzednich obywatelstw (I hereby declare, on oath, that I absolutely and entirely renounce and abjure all allegiance and fidelity to any foreign prince, potentate, state, or sovereignty, of whom or which I have heretofore been a subject or citizen), a także zobowiązał się wobec Pana Boga do walki o interesy USA tak na sposób militarny, jak i cywilny: that I will bear true faith and allegiance to the same; that I will bear arms on behalf of the United States when required by the law; that I will perform noncombatant service in the Armed Forces of the United States when required by the law; that I will perform work of national importance under civilian direction when required by the law; and that I take this obligation freely, without any mental reservation or purpose of evasion; so help me God.
Powtórzmy: I WILL PERFORM NONCOMBATANT SERVICE IN THE ARMED FORCES... I WILL PERFORM WORK OF NATIONAL IMPORTANCE UNDER CIVILIAN DIRECTION…
A więc, jeśli zgłosi się do p. Greya oficer DIA lub CIA, to nasz wiceminister spraw zagranicznych zobowiązany jest udzielić mu („tak mi dopomóż Bóg”) wszelkiej pomocy. I w zasadzie to by było na tyle. Oczywiście, że każda sytuacja jest inna, ale ludzi, których obce służby mają na kontakcie (co można z dużym prawdopodobieństwem podejrzewać, czytając życiorys naszego wiceministra), powinni co najwyżej być konsultantami lub doradcami polskich władz, a nie dysponować całością resortowej wiedzy. Po prostu, nie róbmy z siebie bantustanu, Polska zasługuje na więcej.
I druga rzecz. Oto Pan Prezydent Andrzej Duda wystosował oficjalne życzenia dla społeczności żydowskiej w związku ze świętem Rosz Haszana, czyli Trąbek. Bardzo pięknie, życzenia wysłali też Obama i Trudeau – słowem, kurtuazja. Przytaczam za stroną oficjalną prezydenta: Szanowni Państwo! „Abyście byli zapisani na dobry rok!” – tak pozdrawiają się Żydzi w pierwszy dzień miesiąca tiszri. Od tysiąca lat słowa te rozbrzmiewają także na ziemi Polin, zamieszkiwanej razem przez nasze narody…”.
Hej, hej stop; polski prezydent pisze „ziemia Polin”?! Pierwszy raz widzę to przeformułowanie w oficjalnym dokumencie. Czyżbyśmy mieli nową rzeczpospolitą obojga narodów – ziemię Polin? Czy to jest już jakiś oficjalny pomysł, który zaczynamy ubierać w słowa, czy tylko niezręczność językowa?
***
Wskazówki, jak wygrać wybory prezydenckie
Debata przedprezydencka między Hillary Clinton i Donaldem Trumpem zajęła mi całe 15 minut, wtedy to, aby nie usnąć podniosłem się z krzesła stojącego przed telewizorem i nagle dostałem olśnienia, że żaden z pretendentów do fotela prezydenckiego nie ma zielonego pojęcia, jak wygrać amerykańskie wybory.
Argumenty, jakie miały przekonać widzów, że oni wiedzą najlepiej, jak pokierować krajem, aby nam się żyło lepiej, były zupełnie błędne. O ile sobie przypominam, obydwoje kandydatów obiecuje powrót do pełnego zatrudnienia. Pani Clintonowa uważa, że należy podnieść uposażenie dla kobiet do poziomu przyzwoitego i przestać dyskryminować ludzi płci biologicznie nieokreślonej, natomiast pan Trump uważa, że wszystkiemu winni są Meksykanie i Chińczycy, którzy zalewają nas masą towarów po zaniżonych cenach. Jak praca wróci do USA, to ludzie z entuzjazmem rzucą się do tej dobrze płatnej pracy i kraj rozkwitnie jak po wojnie koreańskiej, w latach 50. i 60., a każdy człowiek będzie mógł spędzać wakacje na Marsie, podróżując tam i z powrotem, na pokładzie rakiet Elona Muska w ramach Amerykańskiego Funduszu Wczasów Pracowniczych (A-FWP).
Obydwoje kandydaci w swych programach wyborczych mijają się z celem. Ludzie w Ameryce już od dawna odzwyczaili się od pracy. Im nie chodzi o brak pracy, ale o dochody, które rząd powinien albo raczej musi im wypłacać, aby ludziom dobrze się żyło, najlepiej bez pracy. Nie jest to zjawisko nowe i niejedna partia polityczna nad taką ludzką mentalnością pracowała. Czy naszym krajem rządzą demokraci, czy republikanie, to wynik jest taki sam. Ludzką ambicją nie jest dobrze wytworzony produkt albo usługa, ale dochód pochodzący z przelewania z pustego w próżne.
Wśród wyższej klasy uważającej się za biznesowych menedżerów i bankierów, ambicją jest drukowanie pieniędzy w oparciu o mniej albo bardziej świeże powietrze i pobieranie prowizji od tych operacji.
W klasach niższych i średnich, ambicją stało się, wśród części nawet zdrowej młodzieży, osiągnięcie statusu permanentnego inwalidy, który to status zapewnia mizerny, ale stały dochód bez konieczności starania się o pracę. Mówienie do tych ludzi, że miejsca pracy wrócą do naszego kraju, mija się z celem i staje się wręcz obraźliwe.
Można jednak wszystkich ludzi bajerować, używając do tego wiodącą prasę i media, że większość z nas była molestowana przez naszych ojców lub ciocie, że każdej przedsiębiorstwo winno mieć nie dwa ale trzy klozety, ten trzeci dla ludzi którzy nie są pewni swej biologicznej orientacji, że każdy uniwersytet winien mieć przynajmniej dwu vice-rektorów, jeden od spraw molestowania seksualnego miedzy studentami, a drugi od molestowania między profesorami. Także w szkole nie powinno się zadawać pytań na temat pracy tatusia, gdyż dzieci mogą nie znać, kto jest ich tatusiem albo nie wiedzą co to jest praca.
Tematów do walki o lepszą demokrację jest wiele i ciągle ich liczba rośnie. W Ameryce mówi się w takich sytuacjach, że „sky is the limit”, czyli po polsku „limitem dla takich możliwości jest niebo”. Liczba dobrze płatnych konsultantów, którzy tłumaczą, czego wolno, a czego nie wolno mówić albo oglądać, rośnie z godziny na godzinę. Jeśli chcemy naszym dzieciom zapewnić w przyszłości dobrą, lekką i świetnie płatną pracę, to kształćmy je na konsultantów politycznie poprawnego zachowania.
W komunizmie mieliśmy wykłady i egzaminy z teorii marksizmu i leninizmu. Dlaczego więc nie dzisiaj wykłady, a nawet doktoraty z zasad poprawnego politycznie zachowania?
Jak to się stało, pokrótce opowiem.
Po drugiej wojnie światowej wszystko było cacy. Przemysł europejski i japoński był zdewastowany. Amerykańskie auta i telewizory znajdowały nabywców na całym świecie. Klasa robotnicza, poprzez związki zawodowe, wymuszała podwyżki, które podrożyły ceny tych produktów na rynku światowym.
Elementem przełomowym był rok chyba 1984, kiedy to Ameryka zaczęła więcej importować niż sprzedawać za granicę. Normalnie biorąc, to zdarzenie powinno spowodować głośny dzwonek w naszym budziku, alarmujący, że teraz trzeba zacisnąć pasa i zabrać się do pracy, nie tylko ręcznej, ale i umysłowej. Rząd, albo raczej rządy jednak uciekły się do innego rozwiązania. Można by powiedzieć demokratycznie-republikańskiego. Zaczęto drukować pieniądze bez pokrycia w złocie albo w podatkach. Pieniądze te wydawano na różnego rodzaje akcje socjalno-wojskowe, które zapewniły wysoką stopę życiową w Ameryce na lata następne, niektórym politykom wydawało się, że na wieczność. W sumie metodą znaną na polskich jarmarkach jako „gra w trzy karty” wytworzyliśmy, za pożyczone pieniądze, wysoką stopę życiową w stosunku do naszej obniżonej wydajności pracy. Mam na myśli niską wydajność na jednego mieszkańca, nie na pracownika.
Jak to było możliwe? Ano, istnieje coś takiego cudownego, co nazywa się walutą rezerwową. Tą walutą jest właśnie dolar, aczkolwiek inne kraje starają się go podważyć i przechodzą na znany u ludów prymitywnych i koczowniczych handel wymienny. Ostatnio takie podważanie dolara stosują we wzajemnym handlu dwa niebezpieczne dla nas kraje, Rosja i Chiny. Kiedy inne mniejsze kraje, takie jak Libia i Irak, próbowały podobnej metody, jak wiadomo, zadbaliśmy o to, aby nie wyszło im to na dobre. Dla utrzymania naszego dolara jako waluty rezerwowej stoi nasza armia, największa na świecie, z bazami w 140 krajach.
Jak na razie dolar jest konieczny do zakupu ropy naftowej, która jest wyceniana w dolarach. Tak długo, jak ludzie będą używać produktów pochodzących z ropy naftowej, takich jak nafta albo benzyna do napędu samochodów lub samolotów, i jak długo kontrolujemy kraje, które tę ropę produkują, tak długo możemy bezkarnie drukować dolary na nasze wewnętrzne i zewnętrzne potrzeby. Kiedy sytuacja się zmieni, i to niekoniecznie z powodów politycznych, ale np. technologicznych, i ropa przestanie być niezbędnym produktem, czekają nas interesujące czasy. Nie tylko stopa życiowa w USA nagle spadnie do połowy, ale w krajach, które żyją dobrze, albo raczej zbyt dobrze z produkcji ropy, takich jak Arabia Saudyjska, Iran, Emiraty lub Katar, stanie się jeszcze gorzej.
Powracając do tematu, co winien wyborcom zaoferować kandydat na prezydenta USA. Do wyboru proponuję kandydatom kilka możliwości.
1. Wybierzcie mnie, aby było, jak jest, a nawet tak jak było (przewidywany rezultat sukcesu w wyborach 50%, z błędem +/-1%).
2. Wybierzcie mnie, to na pewno będzie inaczej, ale jak będzie inaczej, to się okaże, jak będzie (przewidywany rezultat sukcesu w wyborach 50%, z błędem +/-1%).
3. Wybierzcie mnie, bo jest źle i będzie jeszcze gorzej. Zabierzcie się do pracy! (przewidywany rezultat sukcesu w wyborach 0,1%, z błędem +/- 0,1%).
4. Wybierzcie mnie, bo ja zaoferuję każdemu dostatni dochód bez wymogu pracy plus telewizor z szerokim ekranem i pakiet sześciu butelek piwa (Budweiser) dziennie. TV jest nieodzowny, aby każdy obywatel amerykański mógł popierać każdego dnia naszych żołnierzy szerzących demokrację w odległych krajach, których nazwy są dla nas trudne do wymówienia. (przewidywany rezultat sukcesu w wyborach 99%, z błędem +/- 1%).
Wiem, że niektórzy czytelnicy zarzucą mi, że wybór propozycji nr 4 jest absurdalny, z czym się nie zgadzam. Po wyborach przyszły prezydent będzie mógł zrobić drobne poprawki do swojego programu, jak np. wprowadzić dozwolony metraż na osobę w państwowych blokach mieszkalnych, kartki na artykuły pierwszej i dalszej potrzeby, talony na dżinsy, koszule i tenisówki, wprowadzenie jednej, wspólnej ubikacji, zwanej popularnie jako „sr...”, przepraszam „latryna”, dla wszystkich grup seksualnych, znanych dotychczas jako kobiety i mężczyźni, a teraz rozszerzonej na grupę ludzi określających siebie jako LGTB.
Nowy, zreformowany Trybunał Konstytucyjny będzie się składał z jednej osoby, która będzie również Prezydentem naszego kraju. Obietnicę „bez wymogu pracy” przyszły prezydent będzie mógł łatwo zmienić na obietnicę konserwatywną: „z wymogiem konstruktywnej pracy”. Mogę jednocześnie zaświadczyć, że metoda nr 4 zdała egzamin praktyczny i była stosowana w największym kraju na świecie, zwanym ZSRS, przez ponad 70 lat.
Wieczny Optymista,
Jan Czekajewski
Non serviam
Debata aborcyjna, tak polska, ale również tutejsza, amerykańska, obchodzi szerokim łukiem jeden z podstawowych argumentów, który leży u podłoża lansowania zabijania dzieci nienarodzonych przez globalne instytucje międzynarodowe. Aborcja jest rozpatrywana niemal wyłącznie na poziomie moralnym, jako zabicie człowieka.
Tymczasem, choć coraz mniej ludzi ma co do tego wątpliwości, jest to procedura powszechna. Dlaczego?
Otóż, kierownicy naszego systemu – mówiąc eufemistycznie – ojcowie założyciele planetarnej globalizacji, argumentują, że dostęp do aborcji i zabijanie nienarodzonych jest koniecznym warunkiem… zrównoważonego rozwoju.
Takie sobie analogie językowe
Ostatnimi czasy czytamy z niesmakiem, choć to może za słabe określenie, o atakach na naszych rodaków w Wielkiej (chyba już raczej tylko we własnym wyobrażeniu) Brytanii.
Inicjowane są one przez gówniarzy – kupą na nich, panowie – lub męty społeczne, które za swoje nieudacznictwo winią wszystkich, ale nigdy siebie. W tym wypadku emigrantów. Nasza pożal się Boże oPOzycja nie byłaby sobą, gdyby nawet na tym przykładzie nie próbowała upiec (przypalić?) swojej pieczeni. Patrzcie, wołają POpłuczyny po nareszcie odeszłych właścicielach Polski! Krytykujemy antyimigracyjną postawę w Anglii, a sami rządzący przyjmują podobną w kraju. Ale podobieństwo jest tylko pozorne. Polacy na Wyspach nie noszą turbanów, nie zawijają swoich pań w burki, nie budują meczetów, z których „beczeliby” muezini. Nie budują nawet kościołów katolickich, bo jest ich dostateczna liczba – i wreszcie mają dosyć parafian. Pracują ciężko i wydajnie, bo po to tam pojechali, co nie jest obojętne dla brytyjskiej gospodarki. Ichnie władze to wielokrotnie potwierdzały. A co robią islamscy uchodźcy, imigranci (najeźdźcy?) w Europie? Oj, robią, sporo – tylko że to nie jest nic pozytywnego. Troublemakers – wszak nie? Wszak tak!
Mamo dlaczego?
21 września w budynku sądu apelacyjnego Superior Court of Justice przy 361 University Ave. w Toronto, w sali 7 - 2, o godz. 10 odbyła się rozprawa apelacyjna Mary Wagner. Była to rozprawa odwoławcza od wyroku skazującego z lipca 2014 roku. Podczas procesu Mary Wagner, broniąc się przed zarzutem naruszenia miru i złośliwego przeszkadzania w funkcjonowaniu legalnego biznesu – kliniki aborcyjnej – starała się dowieść, że nienarodzone dziecko powinno być uznane za człowieka w świetle obecnego stanu wiedzy medycznej.
Rozprawie przewodniczyła sędzia Tamarin M. Dunnet. Mary Wagner reprezentował mecenas Charles Lugosi. Na sali obecnych było ok. 30 osób popierających Mary.
Sędzia Dunnet uznała, że przedstawione argumenty apelacyjne poruszają szereg ważnych kwestii konstytucyjnych oraz innych prawnych i dlatego zarezerwowany na proces czas jednego dnia jest niewystarczający, zaś przerywanie procesu na dłużej przy tak ważnej sprawie byłoby okazaniem braku szacunku dla stron i ich wysiłków.
Sąd po naradzie postanowił więc przełożyć posiedzenie, rezerwując na ten cel pięć dni pod rząd.
Następna sprawa odbędzie się 28 listopada, w poniedziałek, o godz. 10 w tym samym budynku sądu.
Tyle fakty.
http://www.goniec24.com/prawo-polska/itemlist/tag/polityka?start=500#sigProId6425ecc590
Proces Mary Wagner dotyczy jednej z najistotniejszych spraw filozofii prawa, a mianowicie, co jest przedmiotem prawa – wiadomo, że prawo dotyczy ludzi, kim zatem jest człowiek?
Mary Wagner jest osobą świecką, która rozpoznała swoje powołanie jako ratowanie życia nienarodzonych – tych wszystkich, którzy wyrywani z łona matki, nie mają głosu – co najwyżej, jak to ma miejsce w przypadku „żywych” aborcji, popiskują pozostawieni na śmierć w kuwecie. Mary Wagner usiłuje tych ludzi ratować w najprostszy sposób – poprzez bezpośrednią interwencję w przychodni aborcyjnej, poprzez rozmowę z osobą, która może tym ludziom zapewnić bezpieczeństwo – ich matką. Jak to wielokrotnie podkreślała, kobieta, idąc na „zabieg” do kliniki aborcyjnej, jest już matką – jest w ciąży. Aborcja czyni z niej jedynie matkę martwego dziecka.
Mary Wagner podczas niedawnego pobytu w Polsce na pytanie, dlaczego wybrała właśnie taki sposób walki o ocalenie nienarodzonych dzieci, odpowiedziała, że dla niej nie jest to kwestia jakiejś wygranej w debacie, nie jest to kwestia ideologiczna czy filozoficzna, lecz prosta i bezpośrednia: tu – obok zaraz umrze człowiek; umrze z powodu naszej bierności, naszego strachu, lenistwa; umrze, bo nikt nie chce mu podać ręki i ocalić. Ten człowiek zaistniał już na tym świecie, został stworzony, Bóg zna jego imię. Jego życie albo zakończy się w tym momencie, albo dana mu będzie szansa realizacji.
To właśnie świadectwo wszystkich uratowanych spod „ssawki” jest tak bardzo poruszające – świadectwo zwykłych ludzi, których mogłoby już nie być wśród nas. Pomogła interwencja, pomógł znak, czasem wydawałoby się beznadziejnie bezsilny; spojrzenie w drodze na zabieg na jakiegoś „pomylonego” samotnego faceta stojącego w deszczu z tablicą przed kliniką aborcyjną, skulonego od rzucanych na niego złych spojrzeń i słów, schowanego w modlitwie. Czasem wystarczy jedno doznanie, miłe słowo czy dotyk, by ktoś zmienił decyzję, by uratował własne szczęście – własne dziecko. Ocalił, oddał w adopcję.
Mary Wagner w poczekalniach klinik aborcyjnych rozdaje róże, rozmawia, modli się...
W Kanadzie dostęp do aborcji jest praktycznie niczym nieograniczony, a sama procedura finansowana przez podatnika (obecnie już we wszystkich prowincjach) w ramach powszechnego ubezpieczenia medycznego i wykonywana w prywatnych zakładach „usługowych”, nawet bez udzielenia informacji na temat wynikających z tej procedury zagrożeń.
No bo skoro mamy „zakład usługowy”, to w interesie właściciela nie leży zniechęcanie klientów do korzystania z usług.
Podczas jednego z procesów Mary Wagner, właścicielka takiego zakładu na pytanie, ile lat miała jej najmłodsza klientka, powiedziała: 12 lat. Na pytanie czy rozmawiała z nią o zagrożeniach, odparła, że takie informacje można sobie „wygooglować”.
Nawet jeśli pominiemy sam fakt zabicia człowieka, to przecież organizacje tak głośno w innych przypadkach broniące praw kobiet, powinny w takim wypadku protestować... Dlaczego tego nie robią?
Dobre pytanie...
Sytuacja jest w Kanadzie szczególna. Do roku 69 aborcja była nielegalna. Zalegalizował ją rząd premiera Pierre’a Trudeau. Od tego czasu do roku 1988 obowiązywało prawo, które dopuszczało aborcję „ze względu na dobro kobiety” – konieczna była parafka trzech lekarzy, „dobro” w żaden sposób nie było zdefiniowane prawnie. W 1988 roku Sąd Najwyższy rozstrzygając w sprawie R. v. Morgentaler – przeciwko prywatnym klinikom aborcyjnym, w których pochodzący z Łodzi polski Żyd, Henry Morgentaler, dokonywał tych zabiegów na żądanie, uznał, że obowiązujące prawo aborcyjne jest sprzeczne z gwarancjami konstytucyjnymi; ówczesny rząd konserwatywny Briana Mulroneya nie zdołał przepchnąć przez parlament nowego prawa aborcyjnego zgodnego z wyrokiem SN.
Od tego czasu aborcja nie jest w Kanadzie w żaden sposób uregulowana i można ją przeprowadzać aż do momentu żywego urodzenia, od kiedy to człowiek staje się przedmiotem systemu prawnego i jego zabójstwo karane jest z całą surowością. Oczywiście rząd, gdyby tylko istniała polityczna wola, mógłby wrócić do tej sprawy i uchwalić nową ustawę.
Lobby proaborcyjne stara się jednak, by sprawa nie wróciła pod obrady parlamentu, by zachować status quo. Zresztą politycy też nie mają na nią ochoty, ponieważ „dzieli elektorat” i pozbawia ich poparcia części wyborców.
Lobby proaborcyjne posuwa się do takich kuriozalnych gestów, że współfinansuje obrońcę pewnego zbrodniarza, który zamordował kobietę w 9. miesiącu ciąży, po to by ten mógł się przeciwstawić ewentualnemu postawieniu zarzutów o zabicie dwóch osób – co legalizowałoby pośrednio jako „osobę” dziecko w łonie matki.
Ale nawet obecnie, według obowiązującego w Kanadzie prawa, podczas dokonywanych aborcji zdarza się, że dochodzi do morderstwa. Zwróciła na to uwagę w 2013 roku grupa posłów pro-life. W liście posłowie Maurice Vellacott z Saskatoon-Wanuskwein, Leon Benoit z Vegreville-Wainwright i Władysław Lizoń z Mississauga East-Cooksville zwracają się do szefa kanadyjskiej królewskiej policji konnej RCMP o przeprowadzenie śledztwa w sprawie tzw. żywych aborcji. Piszą, że z danych statystycznych wynika, iż w latach 2000–2009 przeprowadzono 491 aborcji u kobiet w zaawansowanej ciąży – powyżej 20. tygodnia – które zakończyły się „żywym porodem”. To zaś oznacza, że wyabortowane dziecko urodziło się żywe i zmarło. Jako urodzone żywe dziecko, takie traktowane jest przez kanadyjski Kodeks karny za człowieka. Artykuł 223 paragraf 2 KK stwierdza, że osoba, która dokonuje zranienia dziecka w trakcie lub po porodzie, w rezultacie czego dziecko umiera, dopuszcza się zabójstwa.
Posłowie zwrócili się wówczas do policji o stwierdzenie, czy w tych wypadkach udzielano urodzonym w taki sposób ludziom pomocy, czy też pozostawiono ich samym sobie, czekając na agonię, lub dobijano. W takich przypadkach zazwyczaj – zamiast umieszczać wyabortowane wcześniaki w inkubatorach, pozostawia się je, by udusiły się, w kuwecie. Jak w swych relacjach twierdziły asystujące pielęgniarki, dzieci te czasem „popiskują”.
ówczesny premier Stephen Harper kategorycznie odrzucił możliwość ponownego otwierania „debaty aborcyjnej”. Poseł Władysław Lizoń zaliczył przed biurem poselskim protesty grupki feministek, znikąd nie otrzymał poparcia.
Życie potoczyło się dalej...
Wcześniej, w 2012 roku, konserwatywny poseł Stephen Woodworth przedłożył prywatną rezolucję, która miałaby się zająć definicją człowieka; czy aby obowiązujące przepisy odzwierciedlają nasz stan wiedzy na ten temat. Sprawa nie ruszyła z miejsca.
Mary Wagner była kilkakrotnie zatrzymywana w klinikach aborcyjnych i aresztowana. Ponieważ nie podpisuje zobowiązania, „że więcej już nie będzie”, sądy nie mogą zwalniać jej za kaucją i siedzi w więzieniu – zazwyczaj w areszcie dla kobiet Vanier w Milton. W ten sposób spędziła za kratami ponad cztery lata...
W jednym z procesów, w którym wyrok zapadł w 2014 roku, obrońca Mary zwrócił uwagę sądu, że jego klientka powinna zostać uniewinniona, ponieważ w jej przekonaniu usiłuje ratować człowieka, którego życie jest w niebezpieczeństwie. Prawo zwyczajowe zezwala w takich wypadkach na naruszanie miru domowego, „przeszkadzanie w prowadzeniu biznesu” czy wchodzenie na cudzy teren.
Jako przykład podał orzeczenie sądu z XIX wieku, kiedy to pewien właściciel nieruchomości, widząc, jak katowana jest żona sąsiada, wtargnął na teren jego posesji i ją ratował. Sąd uznał, że mimo naruszenia cudzej własności, miał do tego prawo. W tamtych czasach kobieta traktowana była jako własność mężczyzny i stanowione prawo nie traktowało jej jak człowieka. Mecenas Lugosi wskazał też, że do uniewinnienia Mary Wagner nie jest konieczne samo stwierdzenia „człowieczeństwa płodu”, ale wystarcza już to, iż sama ratująca jest o nim przekonana.
Argumenty te nie trafiły do przekonania sędziemu, który nie dopuścił też do złożenia zeznań przez wybitnych ekspertów i skazał Mary Wagne na karę więzienia.
To właśnie od tego wyroku odwołuje się skazana i jej obrońca mecenas Charles Lugosi. Argumentuje, że zeznania tych świadków mają kluczowe znaczenie dla oceny czynu podsądnej.
No i stało się! – Najwyraźniej modlitwy mogą zdziałać cuda – sprawę dostała znana i szanowana torontońska sędzia Tamarin Dunnet, zasiadająca od 1990 roku w Supreme Court of Ontario, absolwentka szwajcarskiego Université de Neuchâtel oraz Dalhousie University w Nowej Szkocji. I to właśnie ona uznała, że takiej sprawy, dotykającej znaczących zagadnień konstytucyjnych, nie można rozpatrzyć w jeden czy dwa dni, że potrzebny będzie na to cały tydzień – pięć roboczych dni.
To zaś oznacza, że jest wielce prawdopodobne, iż sędzia Dunnet dopuści do przedstawienia opinii ekspertów, odrzuconych przez niższą instancję. Jest to już połowa sukcesu, ponieważ w ten sposób wytworzona zostanie i pozostanie opisana historia sprawy; że spór o aborcję w Kanadzie jest zasadny.
Wszyscy obawialiśmy się, że sąd apelacyjny wydmie usteczka i powie, że to wszystko jest fiu bździu, jakieś wymysły mające na celu „zamach na naszą demokrację i prawa kobiet”... Sąd apelacyjny potraktuje jednak sprawę poważnie, ktoś nad tym będzie się zastanawiał.
Dzisiejszy kanadyjski rząd premiera Justina Trudeau, syna Pierre’a, który aborcję zalegalizował, jest z zasady proaborcyjny. Jeszcze przed wyborami jako lider Partii Liberalnej, Trudeau wymagał od kandydatów na posłów podpisania proaborcyjnej deklaracji. Owszem, sędziowie są niezależni, ale wielu nie ma ochoty się wychylać, narażać kariery, kiedy wiadomo, że władza podchodzi do aborcji niemalże jak do prawa człowieka.
***
W środę jedziemy z żoną w korkach do Toronto, po przejściu przez bramki, wjeżdżamy na 7. piętro. Na korytarzu przed salą dwie osoby – jedna z nich to Mary Wagner. Wkrótce przychodzi, wraz z 94-letnią Mary Burnie, Linda Gibbons, która w więzieniach przesiedziała 12 lat, za to że z napisem „Mamo dlaczego? Mam ci tyle miłości do zaoferowania” staje na chodniku przed wejściem do klinik aborcyjnych. Po chwili zjawia się z mecenas Lugosi z asystentką – córką, zaczynają się schodzić ludzie przytrzymani przez poranny szczyt komunikacyjny.
Wchodzimy na salę, tradycyjne pukanie i okrzyk aj-aj-aj, sąd idzie...
Po półgodzinie woźna sądowa nakazuje opróżnić salę i znów jesteśmy na korytarzu. Mary wszystkim dziękuje, zwłaszcza za modlitwy, prosi znajomą siostrę z Fraternity of the Poor of Jesus Christ, posługującą wśród bezdomnych, narkomanów i prostytutek, o modlitwę. Jest nas większość Polaków. Modlimy się głośno na sądowym korytarzu.
Za tych, którym nie będzie dziś dane zobaczyć słońca; za tych, którzy tu, przy tej samej ulicy, odejdą z niemym krzykiem na ustach; za tych, za których upomina się Mary Wagner...
Andrzej Kumor
Regionalism and nationalism in Canada
The author will be examining the tensions between different regions in Canada will look at the role of Toronto in Canadian history.
The ongoing mediation between the interests of the different regions is one of the most important tasks of the Prime Minister of Canada. The Prime Minister’s mettle is often tested in regard to how well he or she can balance the competing interests of Quebec; Ontario; Western Canada (the provinces of Manitoba, Saskatchewan, Alberta, and British Columbia); and the Atlantic provinces (Nova Scotia, New Brunswick, Prince Edward Island, and Newfoundland). Newfoundland is now frequently referred to as “Newfoundland and Labrador”. It was a Crown Colony (as well as, for a significant amount of time, a Dominion) of the British Empire until 1949.