Przykra sprawa
To naturalne, zrozumiałe i oczywiste, że dzieci potrzebują opieki. Gdy są małe – sprawa jest może i męcząca, ale zasadniczo prosta, przynajmniej z finansowego punktu widzenia. Gdy zaczynają dorastać i generować wydatki (czy to na wykształcenie, czy na nowszy model iPhone'a) wiele zależy od postawy rodziców, a nieco i od ich możliwości. We współczesnej scenerii finansowej, dzieci okazują się coraz częściej inwestycją bardzo długofalową i bywa, że obciążają finanse rodziców do samej emerytury.
W końcu jednak idą na swoje i…
No, właśnie. A co, gdy sytuacja ulega odwróceniu? Kto ma ponosić ewentualne koszty opieki nad wiekowymi już rodzicami? Nad teściami?
Rozmawiając z doradcą finansowym na temat planowania naszych dochodów, wydatków i oszczędności, najczęściej pomijamy to zagadnienie, jakby zapominając o obowiązku troski o rodziców i teściów. A bywa, że jest to istotny element całokształtu spraw finansowych rodziny. W szczęśliwych okolicznościach, sytuacja finansowa starszego pokolenia jest na tyle dobra, że nadal może ono wspomagać dzieci (czy częściej – wnuki) mniej lub bardziej szczodrymi darami pieniężnymi. Bywa, że stan kasy obu rodzin jest mniej więcej zrównoważony. Ale nierzadko pojawia się i problem, że oto ktoś winien zapłacić za podstawowe wydatki, pokryć koszty podstawowej opieki nad starzejącymi się rodzicami. A chętnych (lub możliwości) brak.
Jest to oczywiście obowiązek moralny, ale w niektórych sytuacjach może to także stać się obowiązkiem prawnym. Dlatego też planując swoją sytuację finansową, warto i o tym pamiętać i uwzględnić ewentualne potrzeby starszego pokolenia. Tym bardziej, że tak naprawdę nigdy nie wiadomo, czym rozmowa na ten temat może się skończyć. Bywa, że wszyscy jej uczestnicy parskną śmiechem, omawiając rozmiary ewentualnego spadku, ale bywa, że dzieci dopiero przy tej okazji orientują się w trudnej sytuacji finansowej ich rodziców.
Podstawowe znaczenie ma tu nie tyle nawet stan kasy rodziców, co istnienie (lub brak) konkretnego, zdefiniowanego planu. Olbrzymie znaczenie (szczególnie w Ontario) ma też sprawa testamentu. Brak tego dokumentu to nie tylko przesłanka do sporów w łonie rodziny (na to zawsze i tak znajdą się chętni, gotowi obalić najlepszy i najstaranniej przygotowany testament pod byle pretekstem). To także konkretna strata finansowa. Opłaty prawne za podzielenie nierozdysponowanego testamentem majątku są astronomiczne.
Zapoznać się ze stanem finansów rodziców to po prostu przejaw rozsądku, rozwagi i troski. Także o własny interes. Nie zawsze można (i należy) liczyć na to, że jakoś to będzie, że wraz z rodzeństwem poradzimy sobie z wydatkami na opiekę nad niedołężnymi rodzicami. Podkreślając znaczenie i wartość miłości braterskiej czy siostrzanej – zalecam jednak ostrożność i w tej materii. Bywa różnie, proszę mi wierzyć.
Przede wszystkim jednak – proszę uwzględnić ewentualność polisy ubezpieczeniowej – czy to na życie, czy od choroby krytycznej. To wydatek, to prawda. Zwłaszcza gdy ktoś sobie przypomniał o tej ewentualności w chwili, gdy wiek ubezpieczanej osoby waha się w granicach 60 lat. Wiele firm odmawia wystawienia takiej polisy, inne każą sobie za nią sowicie płacić. Natknąłem się ostatnio na przypadek, gdy starszej samotnej pani po prostu nie było stać na przyjęcie warunków towarzystwa ubezpieczeniowego. Córka klientki odparła zaś: "to nie moja sprawa. Za taką cenę?".
Cóż, pozostaje pożegnać się. Z żalem.
Nie kłamać
Przygotowując polisy dla moich klientów, często muszę stawać w obronie towarzystw ubezpieczeniowych, oskarżanych o przewrotne odmowy wypłacenia ubezpieczenia pod pretekstem drobnych nieścisłości w kwestii zdrowia klienta. Okazuje się, że mniej więcej co piąty klient kanadyjskich firm ubezpieczeniowych nieco "wypolerował" prawdę o swoim stanie zdrowia, udzielając odpowiedzi na standardowe pytania w kwestionariuszu dołączonym do wniosku o wydanie polisy. "Szukają byle pretekstu, by nie wypłacić" – grzmi oburzony nieklient, powołując się na liczne rzekomo przykłady. A towarzystwa ubezpieczeniowe replikują: "Trzeba było mówić prawdę".
To fakt, że lekkie "wygładzenie" informacji o stanie zdrowia wnioskodawcy może przynieść mu drobne korzyści przy zakupie polisy. Przede wszystkim – może obniżyć jej cenę. Proszę jednak spojrzeć na sprawę obiektywnie: polisa ubezpieczeniowa to prawny kontrakt. Jedna ze stron zobowiązuje się do wypłacenia określonej sumy, pod warunkiem że druga udzieli pełnych i wyczerpujących informacji. Jeżeli warunek ten nie zostanie spełniony, trudno żądać od towarzystwa ubezpieczeniowego, by zlekceważyło fakt, iż ktoś chciał firmę wywieść w pole.
TD Insurance przeprowadziło kolejny sondaż na ten temat i okazało się, że aż 19 proc. kanadyjskich klientów firmy udzieliło fałszywych lub niepełnych odpowiedzi na pytania kwestionariusza medycznego firmy. Jest to wyraźny wzrost w ostatnich latach; jeszcze rok temu do "wygładzania" odpowiedzi na tym kwestionariuszu przyznało się zaledwie 13 proc. respondentów podobnego sondażu.
Fałszywe lub nawet tylko niepełne informacje na temat stanu zdrowia czy zażywanych lekarstw to – zgodnie z przepisami prawa – całkiem realna podstawa do odmowy wypłaty przez towarzystwo ubezpieczeniowe. Polisa jest wszak obwarowanym odpowiednimi przepisami kontraktem o mocy prawnej. Udzielanie niepełnych odpowiedzi jest działaniem na szkodę nie towarzystwa ubezpieczeniowego, lecz klienta. Gdyby nie owe zabezpieczenia prawne, firma ubezpieczeniowa musiałaby bardzo dokładnie i rzetelnie sprawdzać wszystkie udzielone przez klienta odpowiedzi, narażając nas na niepotrzebne ingerencje w nasze prywatne życie, a co ważniejsze – podwyższając koszty wyliczenia stopnia ryzyka i cenę polisy.
Część klientów obawia się, że udzielenie prawdziwych i pełnych odpowiedzi na wszystkie pytania może skończyć się odrzuceniem wniosku i odmową wydania polisy. Jest to obawa w gruncie rzeczy nieuzasadniona. Wskaźnik odrzuconych podań o wydanie polisy ubezpieczenia na życie jest wprawdzie pilnie strzeżoną tajemnicą każdego towarzystwa ubezpieczeniowego, ale doświadczenie i ogólna znajomość rynku każe sądzić, że nie jest on w rzeczywistości taki wysoki. Nieoficjalne oceny wskazują, że nie więcej niż 10 proc. podań o polisę jest załatwianych odmownie.
Najlepiej jest więc być tu szczerym i uczciwym. W wielu przypadkach nasza niefachowa ocena zagrożenia, jakie niesie ze sobą ujawnienie jakiegoś faktu, bywa nieuzasadniona. Zdarza się bowiem, że czynnik, który naszym zdaniem podwyższy cenę polisy, nie jest wcale tak niebezpieczny z punktu widzenia towarzystwa ubezpieczeniowego. Mijając się z prawdą, wyrządzamy sobie wówczas więcej szkody, niż gdybyśmy ujawnili wszystko szczerze i uczciwie.
A co ważniejsze – prawie każda z firm ubezpieczeniowych ma swoje własne tabele ryzyka i oceny, stanowiące podstawę do wyliczenia ceny polisy. Dobry agent dopasuje potrzeby klienta do konkretnych możliwości i ofert towarzystw ubezpieczeniowych.
Najważniejsze, by w tym wszystkim trzymać się blisko prawdy. Wówczas prawie wszystko da się załatwić.
TWOJE PIENIĄDZE: Ja pana ubezpieczę
Od czasu, gdy zająłem się przygotowywaniem polis ubezpieczeniowych, jeden z moich znajomych, pracownik administracji federalnej, uparcie usiłuje mnie przekonać, że moja praca ma tyleż sensu, co wydawanie prawa jazdy na sedes. Po co mu to? Po co ma się martwić, skoro…
I tu następuje długa lista przywilejów i korzyści, jakie płyną z zatrudnienia w silnej organizacji rządowej, której pracownicy korzystają z obszernego parasola ubezpieczeń fundowanych przez pracodawcę na wniosek lokalnego oddziału związku zawodowego.
Kto śledzi wiadomości z areny politycznej kraju, ten wie, że rząd Ontario rozpoczął właśnie zapowiadającą się widowiskowo batalię ze związkami nauczycielskimi. Z pierwszych pomruków przedstawicieli związków wnosić można, iż będzie ciekawie. Kto ma dzieci w szkole, zwłaszcza należącej do sieci szkół publicznych, ten winien przygotować rozwiązania alternatywne do lekcji na pierwsze miesiące jesieni.
W pamięci co bardziej pamiętliwych pobrzmiewają jeszcze echa sporów między władzami miasta Toronto a ich pracownikami na temat absolutnej konieczności zapewnienia tymże pracownikom przywileju aż 18 dni płatnego zwolnienia chorobowego rocznie, które to dni można sobie na dodatek gromadzić z roku na rok i wykorzystać albo przyspieszając sowitą emeryturę, albo zamieniać na gotówkę.
Z najnowszych "doniesień" medialnych wynika, że reporterzy, którzy jakoś od lat nie zauważyli tego, nagle zorientowali się, że podobny mechanizm działa także w biurokracji federalnej. I działa z okrutną bezwzględnością – kosztuje to skarb państwa około 1 MILIARDA dolarów rocznie! O tym przeoczonym przez populistyczno-lewackich reporterów fakcie musiał poinformować szerzej dopiero raport resortu skarbu państwa.
Biurokraci to ludek słabowity. Chorują przeciętnie dwa i pół razy częściej niż pracownicy sektora prywatnego. I dwa razy częściej niż pracownicy sektora publicznego niższych szczebli. A nawet – częściej i dłużej niż pracownicy przemysłu samochodowego, opanowanego przez wyjątkowo silne związki zawodowe.
Wygląda na to, że wstąpienie do związku zawodowego pracowników administracji federalnej wiąże się z zarażeniem się jakimś bardzo groźnym wirusem.
A może wiąże się to ze stresem, jaki ostatnio opanował szeregi biurokratów na wieść o planowanych cięciach w ramach oszczędności budżetowych? Premier Harper zapowiada redukcję zatrudnienia aż o kilkanaście tysięcy etatów. Toż to prawdziwa armia wyrzuconych na bruk!
No, tak – chyba, że zwrócimy uwagę na fakt, iż w biurokracji federalnej pracuje (czyt.: pobiera pensje) 282 tysiące pracowników. Czyli, że: zwolnienia dotkną może 5 proc. siły roboczej. To tak, jakby firma zatrudniająca dwadzieścia osób zredukowała liczbę miejsc pracy o jedno.
Niczego mojemu znajomemu nie zazdroszczę. Zwłaszcza: gdy słucham opowieści o jego współpracownikach. Pozostaje mi tylko wyprostować argumentację na temat polis ubezpieczeniowych. Jemu polisy oferowane przez prywatne firmy nie są potrzebne, bowiem pracodawca funduje mu znacznie lepsze za znacznie niższe pieniądze (albo wręcz za darmo). Kto pokrywa koszt tych ubezpieczeń? Czyż muszę tłumaczyć komuś, że to my, pracownicy sektora prywatnego, poprzez podatki dochodowe, od sprzedaży, od spadku, od sprzedaży inwestycji, od... od jasnej Anielki tego jest.
Proszę mnie nie przekonywać o urokach życia za cudze pieniądze. Jakieś resztki honoru jeszcze zachowałem. Wolę zapłacić za swoje i z czystym sumieniem korzystać, gdy przyjdzie na to czas. A nie skamleć jak szczeniak, gdy ktoś, dla wspólnego naszego dobra, zaczyna robić porządek w tym bagienku.
TWOJE PIENIĄDZE: Nie przejadać emerytury
Wbrew naturalnej każdemu beztrosce lat młodzieńczych i średnich – o emeryturze lepiej zacząć myśleć wcześniej niż później. Wprawdzie nigdy nie jest za późno, ale…
Dlaczego twierdzę, że nigdy nie jest za późno? Nawet małe zmiany wprowadzone w życie dzisiaj dadzą całkiem pokaźnych rozmiarów wyniki w dalszej przyszłości. Podstawowa sprawa, to zacząć i konsekwentnie kontynuować.
Sprawa emerytury to właściwie pięć różnych spraw: długość życia i korzystania z niej, zgromadzony majątek, należności, które trzeba będzie regulować, dochody i codzienne wydatki. Niewiele da się zrobić w pierwszej kwestii, ale już gospodarka zgromadzonym majątkiem, nawet najskromniejszym, to pole do popisu dla doradcy finansowego. Na tym polega ich rola – mają zaprezentować klientowi możliwości, jakie wytworzył sektor finansowy kraju, a są to (proszę mi wierzyć) możliwości znacznie większe niż się laikom wydaje. Nie ma oczywiście cudów na świecie i ze skromnego mająteczku nie da się uczynić oszałamiających bogactw, ale jakieś korzyści zawsze niemal są możliwe.
Spore pole do popisu ma doradca finansowy zajmujący się należnościami, jakie przyszły emeryt musi regulować. W większości przypadków można tu odpowiednio ułożyć wszystko tak, by jak najwięcej skorzystać na rozlicznych ulgach i kredytach podatkowych, oraz skomasować długi, redukując ich dotkliwość. Znowu – cudów nie ma, ale coś zaoszczędzić z reguły uda się.
Wzrost dochodów przyszłego emeryta to oczywiście najlepsze i najkorzystniejsze rozwiązanie, ale zarazem – najtrudniejsze do osiągnięcia. Tu zresztą niewiele ma do powiedzenia doradca finansowy: dochody każdego z nas są zależne od wartości wykonywanej pracy, a ta jest, jaka jest. Można radzić komuś, by zarabiał więcej, ale nie da się mu w tym pomóc. Doradcy finansowemu pozostaje zwrócić uwagę klienta na fakt, że niewielki wzrost wysiłku (i na przykład podjęcie dodatkowej pracy w częściowym wymiarze godzin) może dać bardzo wyraźne efekty finansowe w okresie emerytalnym.
Najistotniejsze jednak zmiany doradca finansowy może zasugerować w wysokości codziennych wydatków. I tu wyniki dobrej rady są najwyraźniejsze i najskuteczniejsze. Niezależnie od wysokości naszych codziennych wydatków, zawsze można coś tam jeszcze z nich uszczknąć. Jak stwierdził pewien ekspert finansowy: on do pracy zabiera kanapki przygotowane w domu, zamiast wydawać pieniądze na lunch w pobliskiej kafejce. Zaoszczędzone pieniądze – jak twierdzi – zapewnią mu możliwość zakupu żywności w czasie, kiedy już będzie na emeryturze.
Nad wydatkami osobistymi mamy największą kontrolę – w porównaniu do pozostałych czterech aspektów gospodarki finansami. Może to czasem mało przyjemne, może ogranicza nam to radość życia, ale taka jest bezwzględna prawda: to, czego nie zmarnujemy dzisiaj, może dać nam bardzo dużo satysfakcji za kilka czy kilkanaście (a nawet kilkadziesiąt) lat.
Dla przykładu – skoro niemal wszyscy i tak korzystają z telefonów komórkowych, można właściwie zrezygnować z telefonu domowego. Pozwala to zaoszczędzić przeciętnie 700 dolarów rocznie. Rada eksperta w kwestii kanapek na lunch da przeciętnie 1800 dolarów rocznych oszczędności. Jeśli decyzję tę podejmuje 45-latek – zainwestowane oszczędności dadzą mu wzrost majątku w chwili przejścia na emeryturę w wysokości ponad 80 tysięcy dolarów.
Nie do pogardzenia korzyść, moim skromnym zdaniem.
TWOJE PIENIĄDZE Szyją sobie buty
W licznych komentarzach na temat finansów kanadyjskich gospodarstw domowych (szczególnie: wygłaszanych z pozycji lewicowych) powtarza się nuta pretensji do pokolenia "baby boomers", iż wydaje nad miarę i obciążając zadłużeniem konto państwa, zagraża przyszłości ekonomicznej pokolenia naszych dzieci czy wnuków. Jak jednak wynika z beznamiętnie gromadzonych przez Statistics Canada danych, nie tylko my, dorośli i dojrzali, trwonimy schedę należną przyszłym pokoleniom. Owe przyszłe pokolenia same doskonale radzą sobie z budowaniem poważnego zagrożenia dla swojej własnej finansowej przyszłości.
Raport sporządzony przez firmę American Express wykazuje, iż sytuacja finansowa tzw. Pokolenia Y, czyli ludzi urodzonych po 1983 roku, jest znacznie groźniejsza niż być powinna, i to z ich własnej winy. Wskaźnik bezrobocia w tej warstwie społeczeństwa waha się od kilku lat w granicach 15 proc., czyli co najmniej dwa razy więcej niż ogólny wskaźnik dla całości ludności. Nie budzi to jednak niczyjego – jak się wydaje – zaniepokojenia. Dane American Express pozwalają stwierdzić, że Pokolenie Y ze spokojem i beztroską zwiększyło w ostatnich latach swoje wydatki na towary i usługi luksusowe (głównie galanterię i odzież) aż o 33 proc. Wydatki na podróże po świecie wzrosły w tym sektorze o 74 proc., a na wytworne restauracje i przyjęcia – aż o 102 proc.
Bank TD Canada Trust opublikował jednocześnie dane dotyczące stopnia zadłużenia młodych ludzi. Połowa ludności w wieku od 18 do 34 lat jest zadłużona na kartach kredytowych. Około 40 proc. spłaca jedynie przewidziane umową bankową minimum!
Jak groźne jest to zjawisko? Weźmy dla przykładu klienta, który zaciągnął na kartę kredytową dług w wysokości zaledwie 2000 dolarów, czyli – jak na dzisiejsze czasy – niewielki. Jeżeli przyjąć, że klient będzie spłacał jedynie owe przewidziane umową minimum, spłata zaciągniętego długu zajmie mu ponad 7 lat, a bank otrzyma w tym czasie ponad 4 tysiące dolarów w należnym oprocentowaniu. Innymi słowy – spłacany po minimum dług rośnie trzykrotnie i blokuje racjonalne gospodarowanie zarobionymi pieniędzmi na jedną szóstą produktywnego życia.
Władze kraju czynią wysiłki, by wyedukować młodych ludzi w zakresie właściwego gospodarowania pieniędzmi. Założonaw 1955 roku organizacja charytatywna Junior Achievement korzysta z zajęć szkolnych, by unaocznić młodym ludziom groźbę niekontrolowanego zadłużenia. W ubiegłym roku z rad organizacji skorzystało (lub skorzystać mogło) 216 tysięcy młodych Kanadyjczyków. W 2009 roku rząd zainicjował działanie specjalnej komisji Task Force on Financial Literacy, działania w tym kierunku podejmuje Canadian Institute of Chartered Accountants. Są na rynku książki na ten temat i organizowane są różnorakie seminaria i kursy właściwego gospodarowania pieniędzmi.
Jak i w wielu innych zakresach edukacji życiowej, wszystko to jednak ma stosunkowo niewielki i na pewno niewystarczający efekt. Okazuje się, że nic nie może zastąpić właściwego wzoru i przyzwyczajeń wyniesionych z domu, oraz konsultacji na temat osobistej sytuacji finansowej ze znającymi realia i potrafiącymi właściwie liczyć specjalistami, doradcami finansowymi.
Przypominam moim klientom, iż na rozwagę nigdy nie jest za późno. To prawda, ale prawdą jest również, iż – czym później, tym drożej.
Wystarczy mniej
Jednym z podstawowych problemów w gospodarowaniu pieniędzmi jest zakres potrzeb, jakie będziemy musieli pokryć z dochodów w wieku emerytalnym. Wiadomo, że to, co oferuje państwowy system ubezpieczeń społecznych, to tylko minimum pozwalające utrzymać się przy życiu. A więc – mało wesoła perspektywa.
Stąd zapotrzebowanie na prywatne plany emerytalne.
Jak wszystko na tym najwspanialszym ze światów, zapewnienie sobie godziwych dochodów na emeryturze wymaga inwestycji a to w nieruchomości, a to w plany emerytalne instytucji finansowych, a to wreszcie w zaoszczędzoną gotówkę. Każdego, kto zaczyna liczyć, ile to mu będzie trzeba na życie, gdy już bezpośrednie dochody wyschną, przeraża arytmetyka potrzeb i wpływów. Wydaje się, że tak naprawdę to nie da się tego zrobić, że każdy z nas skazany jest na wyraźne ograniczenie dochodów z chwilą zaprzestania pracy zawodowej.
To wielce frustrująca konkluzja i dla wielu niefachowo do rachunku podchodzących – działa zniechęcająco. Wygląda na to, że i tak nie zaoszczędzimy na godziwą emeryturę, więc po co starać się i wyrzekać się obecnych przyjemności. Jakoś tam będzie, bo być musi.
Tymczasem, cały rachunek oparty jest na fałszywym założeniu, iż na emeryturze potrzebować będziemy takich samych sum jak w trakcie życia zawodowego. Najpoważniejszy błąd, czyniony przez niefachowców w ocenie swoich potrzeb emerytalnych, to założenie, iż dochody te winny być w pełni chronione przed inflacją. Przeczuwamy, że nasze wydatki w wieku emerytalnym będą nieco niższe, ale nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo zredukują się one. A przynajmniej – jak bardzo ulegają one redukcji, jeśli zawierzyć wynikom statystycznych badań.
A wynika z tychże, iż wydatki osób w wieku emerytalnym spadają dość drastycznie. Mniej wydajemy na benzynę i "entertainment". Rzadziej kupujemy nowe samochody. Nawet wydatki na podróże spadają dość wyraźnie, szczególnie w przypadku osób w wieku podeszłym.
Badania przeprowadzone przez niemieckich statystyków analizujących dochody i wydatki ponad 40 tysięcy gospodarstw domowych seniorów wykazują, że w miarę upływu lat emeryci wydają coraz mniej pieniędzy, nawet jeżeli byłoby ich stać na znacznie wyraźniejsze szastanie gotówką. Teoria twierdzi, że powinni oni popadać w biedę w miarę upływu lat, a praktyka wykazuje, że wcale tak się nie dzieje. Przeciętna zamożność takich gospodarstw domowych spada mniej więcej do 70. roku życia, a potem nieoczekiwanie ponownie zaczyna wzrastać. Nie brak przypadków, kiedy to emeryci są w stanie zaoszczędzić na dalsze lata więcej, niż mogą to czynić osoby nadal pracujące!
Podobne wyniki dały badania prowadzone w USA. Do 75. roku życia wydatki seniora systematycznie spadają, sięgając wymiaru 19 proc. Do roku 85, wydatki redukują się o 34 proc., a do 95 roku życia – o 52 proc.
Z czego można wyciągnąć kilka wniosków, ale najważniejszy wydaje mi się jeden: nigdy nie jest za późno. Jeśli wpadniesz na pomysł, żeby zatroszczyć się o swoje dochody w emerytalnej fazie życia – nie załamuj się prostym wyliczeniem, ile to ci będzie potrzeba i jak tu na to wszystko zarobić. Nie rezygnuj, lecz poradź się fachowców, zaznajomionych z danymi statystycznymi doradców finansowych. Rzeczywistość jest zazwyczaj nieco inna od naszych wyobrażeń i lęków.
Najprawdziwsza katastrofa
TWOJE PIENIĄDZE
Sytuacja na międzynarodowym rynku finansowym zrobiła się tak skomplikowana, iż całkiem słusznie nawet przeciętny klient kanadyjskiego rynku pracy czy emerytur zastanawia się, czy klęska europejskiego eksperymentu monetarnego z wprowadzeniem wspólnej waluty może wpłynąć na izolowane podobno dochody Kanadyjczyka. Daleki jestem od stwierdzenia, iż wiem, czym się ta zabawa w euro skończy. Nie ulega jednak dla mnie wątpliwości, iż należy z wielką ostrożnością podchodzić do deklaracji polityków i ekspertów wypowiadających się na tak drażliwy aktualnie temat.
W Toronto odbyła się mianowicie debata ekspertów nad postawioną przez wybitnych specjalistów – historyka Nialla Fergusona i wydawcę dziennika „Die Zeit” Josefa Joffe. Postawili oni tezę, iż eksperyment nie powiódł się i należy z kontynuacji go jak najszybciej zrezygnować.
Na poparcie swoich poglądów obaj szanowani myśliciele przedstawili wiele dobrze przemyślanych i przekonujących argumentów. Rzeczowo, spokojnie, na temat. W opozycji do ich stanowiska pojawił się szereg mówców ze spekulantem na czele (ale miliarderem) George’m Sorosem. Oponenci prezentowanej przez Fergusona i Joffe tezy argumentowali mniej więcej tak: eksperyment okazał się tragiczną pomyłką, ale nie można z niego zrezygnować, bo grozi to katastrofą. Tak jakby obecna sytuacja finansowa Grecji, Italii czy Hiszpanii katastrofą dla ludności tych państw nie była.
Staranna analiza wypowiedzi polityków niemieckich każe sądzić, iż Bundesrepublika gotowa jest wyciągać za uszy Greków, Włochów czy Hiszpanów, czy kogokolwiek tam jeszcze przyjdzie wykaraskać z fiskalnego bagna, ale pod pewnymi warunkami. Wielu wrażliwych na niuanse obserwatorów dopatruje się w tym machiawelicznego spisku – to, czego nie udało się załatwić siłą Niemcom hitlerowskim, spokojnie i pokojowo załatwią Niemcy Angeli Merkel: panowanie na Europą. Może co najwyżej przy cichej współpracy Anglików, Skandynawów czy Polski i Czech (jakże miło, że i nas w tej grupie „porządnych” krajów wymieniają!)
Jak będzie – nie mnie wróżyć. Straszy mnie co innego: gdy już doszło do publicznej debaty na szacownym forum, rzeczowe argumenty Nialla Fergusona i Josefa Joffe skontrowane zostały retoryką, apelami o jedność, wierność itp. Innymi słowy: z jednej strony rzeczowa analiza, z drugiej – podbijanie bębenka i gra na emocjach. A najstraszliwsze, iż po zakończeniu formalnej debaty przeprowadzono głosowanie i stosunkiem głosów 55 do 45 zwyciężyli zwolennicy George’a Sorosa i jego kompanów od „niedopuszczalnej katastrofy”.
Wygląda na to, że faktycznie grozi nam katastrofa – nie tyle z racji deficytu budżetowego Greków, co z racji tego, iż naszymi ważnymi sprawami rynkowymi, naszą polityką fiskalną zajmują się ludzie mieszający dwa podstawowe pojęcia: realizm i chciejstwo. Ludzie, którzy twierdzą, że katastrofy nie będzie, bo jakby była, to by się okazała katastrofą.
I nic jakoś nie przeszkadza im, iż zagadnieniami, które nie podlegają emocjom, rządzą emocje. A to jest właśnie prawdziwa katastrofa.
Tego ze sobą nie zabierzesz
Przeważająca większość z nas martwi się raczej jak tu zrobić, by w końcowej fazie życia mieć na niezbędne wydatki i ewentualnie jakieś dodatkowe atrakcje. Stąd – tendencja do oszczędzania. Szczególnie widoczna u tych z nas, którzy nie urodzili się (jak mówią Anglicy) ze srebrną łyżeczką w ustach, czyli zaczynali skromnie. A następnie całe życie ciężko pracowali, by na wszystko starczyło i jeszcze coś zostało na wygodne życie na emeryturze. Oszczędzamy, czasem – ciułamy, byle tylko konto rosło.
I słusznie.
Co nie znaczy, że to jedyny problem z pieniędzmi w ostatniej fazie życia. Wbrew pozorom, należy też zastanowić się nad wydatkami (czy nie za niskie?) w fazie emerytalnej. By nie zostawić ciężko zapracowanych pieniędzy nie tym, komu chcieliśmy.
Nadmierna ostrożność w wydawaniu pieniędzy w emerytalnej fazie życia to nawyk, który często prowadzi do straconych bezpowrotnie okazji. Załóżmy, że przedmiot naszego zainteresowania, państwo Kowalscy, mają na koncie emerytalnym zgromadzone dość pieniędzy na życie jeszcze przez wiele lat. Zastanawiają się nad kupnem „wycieczki całego życia” po Europie. Koszt – dajmy na to: kilkanaście tysięcy dolarów. Państwo Kowalscy wahają się i rezygnują. „Bo może to za bardzo nadszarpnie zaoszczędzone zasoby”. Najczęściej jednak, strach przed nadmiernymi wydatkami sprawi, że nigdy już na tę wycieczkę nie pojadą. Nigdy czegoś tam atrakcyjnego nie przeżyją. A pieniądze?
Od kilku lat gospodarka światowa zmaga się z kryzysem finansowym. Wielu przyprawia to o nerwowe drżenie rąk i pióra przy wypisywaniu kolejnego czeku. Zdarzają się i przypadki, gdy ktoś – na przykład – rezygnuje z zakupów ulubionych potraw (dajmy na to: mięsnych), dla celów oszczędnościowych. Tak postępowali przodkowie w trudnych latach kryzysu międzywojennego, tak więc postępuję i ja.
Nie zaważając, że na koncie takiego emeryta znajduje się na przykład 600 tysięcy dolarów.
Jak z wszystkimi innymi przypadkami operacji finansowych, przy wydawaniu zasobów w wieku emerytalnym należy kierować się rozsądkiem, a nie nerwowością. Nie chodzi tylko o niewykorzystane sytuacje i okazje. Także o podstawowe zagadnienie: komu owe nie wydane pieniądze przyniosą ostateczną korzyść?
Pieniądze zgromadzone na kontach RRSP czy RRIF należą do oszczędzającego emeryta, ale pod warunkiem, że je z tego konta wyjmuje zgodnie z ustalonymi regułami. Jeżeli debity są niższe od przewidzianych, rosną należne państwu podatki. W niektórych okolicznościach można w ten sposób stracić na rzecz państwa nawet i połowę swoich oszczędności.
Co więcej, państwo nie waha się przed zagarnianiem należnych sobie sum nawet po śmierci oszczędnego i gospodarnego emeryta. Opłaty za zarządzanie spadkiem (probate fees) są różne w różnych prowincjach Kanady, ale bywa, że sięgają nawet połowy masy spadkowej. Kto nie wykorzysta 500 tysięcy dolarów swojego majątku, ten wzbogaci skarb państwa o 220 tysięcy dolarów w opłatach skarbowych przy realizacji testamentu. Nie tylko przepadną te pieniądze, ale do „strat” należy także włączyć nie zainkasowane sumy należne ustawowo na mocy przepisów o Old Age Security.
Jak zawsze przy rozpatrywaniu sytuacji majątkowej, i tu dobrze jest zastanowić się, podliczyć wszystko i ewentualnie poradzić się specjalisty, doradcy finansowego. Bowiem, jak wynika z przepisów, jeśli masz pozostawić po sobie ponad milion dolarów – lepiej wydać je samemu.
Kto tu decyduje
W miarę jak komplikuje się sytuacja na rynku finansowym, coraz mniej można liczyć na konkretną emeryturę po zakończeniu zawodowej kariery czy na konkretne dodatki (tzw. benefity) w jej czasie. Jak wynika z danych statystycznych, coraz liczniejsi pracodawcy rezygnują z oferowania swoim pracownikom konkretnej emerytury po zakończeniu zatrudnienia. W miejsce planów emerytalnych o określonej wysokości ("defined benefits plans") pracodawcy coraz częściej oferują jedynie plany o określonej wysokości wpłat ("defined contribution plans"). A co z tego będzie potem miał emeryt? Ano, zobaczymy.
Wyjaśnienie jest proste: koszt utrzymania planu "defined benefits" jest wysoki i coraz wyższy. A nadmiernych kłopotów ze znalezieniem chętnych do pracy – brak. Co więcej, zjawisko eliminacji dodatków do pensji konstruowanych na podstawie określonych korzyści dla pracownika (a więc określonego ubezpieczenia medycznego czy ubezpieczenia na życie w z góry zdefiniowanej wysokości) także słabnie, a pracodawcy oferują w to miejsce plany ubezpieczeniowe o określonym z góry koszcie.
Najwyraźniej zjawisko to występuje właśnie w strefie planów ubezpieczenia medycznego. Oferta ubezpieczenia "defined contribution" dodaje do kosztów robocizny około 4 do 5 procent. Dodatek typu "defined benefit" – co najmniej dwa razy więcej.
Odchodzą więc w przeszłość czasy, gdy duże przedsiębiorstwo, angażując kogoś do pracy, oferowało określony plan ubezpieczenia medycznego, który przewidywał – dajmy na to – pokrycie kosztów leczenia dentystycznego czy zakupu określonych leków. Dzisiaj, w to miejsce pojawiają się plany z zastrzeżeniem "do wysokości x dolarów". Jak twierdzi przedstawicielka jednej z firm pośrednictwa pracy w Toronto, Marilynne Madigan, zaledwie 22 proc. pracowników zatrudnionych w sektorze prywatnym może obecnie liczyć na jakiekolwiek "benefity". Niemal trzy czwarte z nich musi zadowolić się planami "defined contribution".
I tak z listy pozycji, których koszt pokrywa plan, nikną powoli takie pozycje, jak na przykład pobyt w domu opieki, pomoc finansowa w przypadkach chorób krytycznych czy kuracje paramedyczne (masaż leczniczy, akupunktura).
Co w tej sytuacji można uczynić? Niewiele. Pozostaje liczyć na nagłą zmianę na lepsze (mrzonka), protestować (niepewny efekt) lub też rozejrzeć się za w miarę ekonomicznym rozwiązaniem indywidualnym. Firmy ubezpieczeniowe oferują dość szeroki wachlarz polis ubezpieczenia medycznego czy emerytalnego. Są to zazwyczaj polisy "defined benefits", aczkolwiek często obłożone określonymi warunkami. Niestety, trzeba za te polisy płacić z własnej kieszeni, zamiast liczyć na to, że koszt planu pokryje pracodawca. Wysokość opłat nie jest bagatelna, ale…
Weźmy pod lupę polisy "critical illness". Można liczyć na to, że "żadna zaraza" nas nie sięgnie i cieszyć się będziemy dobrym zdrowiem aż do samej śmierci. Jest to mało prawdopodobne, w świetle danych statystycznych, które wykazują, że na pięć najczęstszych schorzeń umiera coś około 90 proc. populacji, ale nadzieję – jak wspomniałem – można mieć. Albo można wykupić polisę, która wypłaci nam określoną sumę 50 czy 100 tysięcy dolarów w przypadku, gdy lekarz stwierdzi u ubezpieczonego jedną z owych objętych polisą chorób. Jest kasa na alternatywne leczenie, jest na życie w okresie rekonwalescencji. Opłaca się.
A co najważniejsze – plany emerytalne czy zdrowotne wykupione przez pracownika, a nie przez pracodawcę, pozostają jego własnością. W razie utraty pracy nie tracą one mocy, w odróżnieniu od planów oferowanych przez pracodawcę. Każdy z tak ubezpieczonych jest sam sobie sterem i okrętem.
Głupi, głupszy, Internet
Rodzi się pytanie: Kto głupszy? Głupek, czy ten, kto głupkiem zachwyca się?
Na promującej wszelkiego rodzaju bzdury witrynie YouTube pojawiło się nagranie pięciominutowego wystąpienia dwunastoletniej Victorii Grant z ontaryjskiego Cambridge. Ładna dziewczynka recytuje wykuty na pamięć tekst na temat kanadyjskich banków i systemu finansowego kraju, opluwając wszystkich odpowiedzialnych za ten sektor i obarczając ich winą za nierówność dochodów kanadyjskich obywateli. A ponad sześć milionów osób z całego świata rozpływa się z zachwytu, jakie to mądre dziecko.
Zgodnie z najbardziej lewackim kanonem finansowej ideologii, Victoria Grant sugeruje (a renomowany dziennik "The Globe and Mail" potwierdza jej wypowiedź swoim autorytetem), iż wszystkiemu winni dyrektorzy prywatnych banków. Wystąpienie Victorii Grant zarejestrowała i upowszechnia amerykańska instytucja Public Banking Institute, która istnieje od roku z jednym celem w swoim statucie – doprowadzić do upaństwowienia wszystkich banków w USA i przekazania zarządu nimi w ręce biurokratów z Waszyngtonu. Tych samych, którzy zawiadują już obecnie finansami amerykańskiej administracji federalnej i płacą po kilkadziesiąt tysięcy dolarów za każdą deskę klozetową montowaną na pokładach bombowców amerykańskiego lotnictwa wojskowego.
Victoria Grant twierdzi, że rząd (rozumie się: premiera Stephena Harpera) oraz dyrektorzy banków to mafijna spółka, która (cytuję) "zniewoliła" ludność Kanady. Dwunastolatka z Cambridge nie waha się nawet przed nazwaniem tych ludzi kryminalistami i sięga do Pisma Świętego, przypominając, iż Jezus wyrzucił wymieniających pieniądze ze świątyni. "Prywatne banki to tacy sami ludzie jak ci, wyrzuceni przez Jezusa" – twierdzi Victoria Grant. – "Oszukują i ograbiają mieszkańców Kanady, odbierając im wolność."
Głupich wypowiedzi w sieci Internetu nie brakuje. Głupota i groźba kryjąca się w wystąpieniu Victorii Grant jest o tyle niebezpieczna, iż w swojej recytacji zawarła ona także receptę na szczęście i dobrobyt wszystkich Kanadyjczyków, a następnie (w domyśle) reszty populacji świata. Odgrzewa ona koncepcje monetarne byłego burmistrza Vancouveru Geralda McGeera, który też nie lubił prywatnych banków. Dwunastolatka, niewiele rozumiejąc z ekonomii i finansów, odgrzewa populistyczne koncepcje McGeera, który wsławił się głównie wymuszeniem na rządzie w Ottawie subsydiowania z kasy całego kraju opłat frachtowych do Kolumbii Brytyjskiej przez Góry Skaliste. Mieszkańcom zachodniej prowincji podobało się to i stąd skromna zresztą i tam sława byłego burmistrza. Gdy nadszedł wielki kryzys lat trzydziestych, McGeer wyskoczył z propozycjami reformy systemu finansowego opartej na koncepcjach wybranych z Pisma Świętego, z domieszką co bardziej utopijnych pomysłów Keynesa. Gdy jednak zaczął publicznie twierdzić, iż zamach na prezydenta Lincolna to także spisek finansistów, niechętnych wprowadzeniu papierowego pieniądza, opinia publiczna kraju pozwoliła mu odejść w mrok wraz z jego pomysłami.
Teraz, w obliczu kolejnego kryzysu, tym razem wywołanego, odwrotnie, wydawaniem pieniędzy "na kredę" przez rządy skądinąd zamożnych państw, Victoria Grant odgrzewa teorie McGeera i lansuje je poprzez sieć komputerową. Nie zastanawiając się nawet, jak to się dzieje, że ktoś połączył wszystkie komputery świata i sprawił, że potrafią współpracować. Nie licząc sobie za to ani grosza honorarium?
Victoria Grant nie lubi pożyczek "mortgage" i spłacania kart kredytowych, inflacji i opłat bankowych. Nie lubi też obligacji Canada Savings Bonds, ale chce, by rząd więcej pomagał biednym ludziom.
Wiele z jej propozycji słyszę na co dzień w rozmowach z obawiającymi się kryzysu finansowego znajomymi. Powtarzają oni bzdury świadczące o braku orientacji w podstawowych zagadnieniach strefy finansowej, bo "tak mówiła Victoria Grant w Internecie". I obejrzało to wystąpienie sześć milionów. Wracając do początku: Kto głupszy?