Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Testament nie jest dokumentem, o którym często i z radością myślimy. Niemniej, troska o swoje i rodziny finanse powinna skłaniać nas do zajęcia się tym mało przyjemnym zagadnieniem, by nie pozostawić rodziny nie tylko w żalu, ale i z niepotrzebnymi kłopotami. Tym bardziej, że…
Jak wynika z danych statystycznych, około 40 procent małżeństw współczesnego społeczeństwa kończy się rozwodem lub separacją. W olbrzymiej większości przypadków, kolejną fazą życia jest kolejny związek. Jak twierdzą specjaliści prawnicy – bardzo rzadko zdarza się, by jednym z elementów nowego związku była też nowa postać testamentu.
Tymczasem, prawo w materii spadkowej jest nie tylko zawiłe i skomplikowane, ale i bezwzględne. Byłej małżonce czy byłemu małżonkowi należą się określone względy przy podziale pozostawionego majątku, i podobnie swoje prawa w tej kwestii mają też dzieci zrodzone z byłego związku. Czasami prawa te wydają się urągać zdrowemu rozsądkowi i wywołują ostre konflikty wokół pozostawionej masy spadkowej. Niemniej, prawo jest prawem i jeżeli nie stanowi inaczej uaktualniony testament – była małżonka ma na przykład określone prawa wobec domu, pozostawionego przez niestarannego testatora. I nic tu nie pomoże powoływanie się na konkretne okoliczności sprawy. Jeżeli aktualny i ważny testament nie reguluje odpowiednich kwestii – skorzystają na tym tylko prawnicy, licząc sobie słone (ale zasłużone, zważywszy na skomplikowaną materię sprawy) honoraria.
Nie wdaję się tu w szczegóły prawnych rozwiązań, pozostawiając je fachowcom w dziedzinie prawa spadkowego. Sygnalizuję jedynie, że sprawa jest, że naprawdę warto ją załatwić i aktualizować swoją ostatnią wolę w miarę zmian zachodzących w życiowych okolicznościach. I sugeruję swoje przekonanie, że nie warto tu czynić drobnych oszczędności na prawniczych honorariach, bo skrupią się one na stanie kasy tych, których darzymy najsilniejszym uczuciem.
Pozostaje mi tylko zwrócić uwagę na fakt, który rzadko kiedy pojawia się w rozmowach o polisach ubezpieczeniowych na życie. Niemal każdy, kto planuje wykupienie takiej polisy, sprowadza ją do roli wypłaty na pochówek, czy pierwsze kroki w żałobie. Tymczasem istnieje możliwość przekształcenia polisy w bezpośredni i nieobjęty postępowaniem spadkowym dar dla partnera lub dzieci osieroconych przez właściciela polisy. Wystarczy określić te osoby jako beneficjentów wykupionej polisy. W przypadku śmierci darczyńcy, taka polisa jest wypłacana dzieciom (lub, jeżeli są jeszcze nieletnie – ich opiekunom prawnym) i omija wszelkie rafy i mielizny postępowania spadkowego.
Jak wspomniałem na wstępie – testament jest sprawą mało przyjemną i niechętnie rozważaną. Co nie zmienia faktu, iż troskliwa o rodzinę osoba winna raz na jakiś czas zająć się i tym mało przyjemnym obowiązkiem. Na przykład – na początku roku, by sprawę "odfajkować" do kolejnej radykalnej zmiany w naszej sytuacji.
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Dwie trójki
Napisane przez Aleksander ŁośCzasami dla zobrazowania tego samego zjawiska warto posłużyć się pewnym kontrastem, ukazaniem istotnych różnic, mimo że cel poszczególnych ludzi jest podobny. Tym celem dla wielu jest możliwość pozostania w Kanadzie na zawsze. Ci, co już osiągnęli ten cel, często tego nie doceniają, uwypuklając tylko sprawy negatywne kraju, który ich przygarnął.
Dwie "nasze" trójki przybyły do Kanady z Izraela, ale to nie ten kraj, lecz Kanada, według ich wyobrażeń, miała być dla nich "ziemią obiecaną", o której słyszeli jako o kraju "mlekiem i miodem płynącym".
W przypadku Gali było to dość naturalne, bo pobyt w Izraelu był dla tej młodej kobiety jednym pasmem udręk. Urodziła się na Krymie, który przed wiekami był tatarski, a po wysiedleniu stamtąd potomków Ordy Krymskiej przez Stalina za to, że rzekomo współpracowali i sympatyzowali z Niemcami w czasie drugiej wojny światowej, zasiedlony został przez przybyszy z różnych stron Związku Sowieckiego, ale głównie Rosjan. Po upadku "tysiącletniej" nazistowskiej Rzeszy kontynuatorem jej przewodniej idei, czyli zdobywania świata dla komunistycznego totalitaryzmu, miał być kraj, w którym "ogniem i żelazem", a także głodem i gułagami wcielano w życie zasady tej mrzonki ideologicznej.
Jak Hitler, tak i Stalin i jego protoplaści przez kilkadziesiąt lat nie wyobrażali sobie, że Związek Sowiecki pod rosyjskim przywództwem miałby upaść czy zmienić swoją ideologię. Dlatego też dążono do stworzenia "człowieka radzieckiego". Namawiano więc Rosjan do wyjazdu do poszczególnych republik, aby poprzez związki małżeńskie z tubylcami cementować jedność nowego narodu.
Tak też uczynili rodzice Gali, którzy osiedli się w Jałcie. Oni już tam przybyli jako małżeństwo, ale ich jedyna córka już miała możliwość wyboru, bo kocioł narodowościowy w tym atrakcyjnym miejscu był pełen. Była ładną dziewczyną. Wybrała również przystojnego młodzieńca na męża. W rok po ślubie urodziła się im dziewczynka, a dwa lata później chłopczyk. Mąż Gali pracował w cywilnym zaopatrzeniu dla floty rosyjskiej. Może małżeństwo to by żyło tam we względnej stabilizacji, gdyby nie zmiany w makrosystemie.
Kiedy nastąpił rozpad Związku Sowieckiego, to okazało się, że Krym przypadnie Ukrainie, bo przed laty przywódcy tego państwa wcielili ten region do wielkiej Republiki Ukraińskiej. Teraz było trudno to odkręcić. Dla Gali i jej męża powstał problem, bo zaczęła się walka dyplomatyczna, która jednak mogła zmienić się w konflikt zbrojny o podział Floty Czarnomorskiej z jej portami i zaopatrzeniem. Mąż Gali znalazł się w centrum tych konfliktów, bo trzeba było się opowiedzieć: czy za Rosją, czy za Ukrainą. Wybrał on trzecie rozwiązanie. Odszukał papiery swojej rodziny, z których wynikało, że jego matka, już nieżyjąca, była Żydówką. Zabrał więc żonę i dwójkę małych dzieci i przylecieli do Izraela. Tam zostali przyjęci względnie życzliwie. Dostali pomoc materialną i po roku obywatelstwo tego kraju. Po roku adaptacji mieli już dawać sobie radę sami. Koszty utrzymania były wysokie, a zarobki męża Gali na najniższym poziomie. Kiedy przybyli do Izraela, żadne z nich nie znało języka hebrajskiego, nie znali kultury ani religii tego kraju. Byli kulturowo obcy. Z uwagi na to, że Gala nie była Żydówką, rodzina ta odczuła pewien ostracyzm, co szczególnie odczuwały ich dzieci. Mąż Gali zaczął na nią zwalać wszelkie winy za swoje niepowodzenia. Zaczął pić i znęcać się nad nią.
Gala, z czasów kiedy korzystali jeszcze z pomocy państwa, miała uzbierane trochę pieniędzy i któregoś dnia spakowała się, kiedy męża nie było w domu, i z dziećmi przyleciała do Toronto. Tutaj na lotnisku opowiedziała całą swoją historię poprzez tłumaczkę oficerowi imigracyjnemu. Raport został sporządzony, a ona trafiła z dziećmi do schroniska dla bezdomnych. Ten okres wspominała najlepiej. Nareszcie mogła oddychać swobodnie. Ona i dzieci miały dach nad głową, dość dobrego jedzenia i pieniądze na drobne zakupy. Otoczona została opieką ze strony pracowników socjalnych i już wkrótce wyszukano jej tanie mieszkanko, dostała zapomogę i starsza córka skierowana została do szkoły.
W tym mniej więcej czasie do Kanady z Izraela przybyło trzech młodych mężczyzn. Pochodzili z już od dwóch pokoleń osiadłych w tym kraju rodzin. Ukończyli szkoły średnie, odbyli trzyletnią, obowiązkową służbę wojskową, w czasie której zawiązała się między nimi prawdziwa męska przyjaźń z obietnicą, że po wojsku razem spróbują się dobrze urządzić. Już po opuszczeniu wojska przez kilka miesięcy nie mogli znaleźć sobie miejsca. Zaczynali jakieś prace i albo sami je porzucali, albo byli wyrzucani. Nie byli to pokorni ludzie, tak jak większość nowych imigrantów, którzy za kawałek chleba są wdzięczni krajowi, który ich przyjął. Oni mieli wymagania. A że nie mogli ich zaspokoić w swoim rodzinnym kraju, postanowili to zrealizować za oceanem.
Wybrali Kanadę. Któregoś pięknego dnia wylądowali w Montrealu jako turyści. Wcześniej nawiązali kontakt z żyjącymi tu już dalekimi krewnymi, którzy osiedlili się w Kanadzie przed wielu laty i byli nieźle urządzeni. Młodzieńcy mieli zdolności i biznesowe, i językowe. Najpierw wprawiali się w firmie importowo-eksportowej, zaczynając od pracy ładowaczy, ale szybko pięli się w karierze, osiągając stanowiska zaopatrzeniowców. Dało im to możliwość nawiązywania szybkich kontaktów z osobami pragnącymi, tak jak oni, szybko i łatwo zarobić.
Wykorzystując szyld firmy mającej dobrą markę, zaczęli prowadzić interesy na własną rękę. Ludzie im wierzyli i oddawali na procent wyższy niż w bankach swoje pieniądze, które ci obiecali korzystnie zainwestować. Przez pierwszy rok rzetelnie płacili wysokie procenty, tym którzy im powierzyli pieniądze. To zwiększało ich wiarygodność i klientów przybywało. Okazało się jednak, że próba inwestowania na tak wysoki procent, aby można było oddać procenty wierzycielom i coś mieć z tego dla siebie, nie wychodziła. Młodzieńcy więc po roku prób zaczęli brać pieniądze od ludzi i przywłaszczać je dla siebie. Byli młodzi, a więc po latach "chudych" weszli w okres lat "tłustych". Kupili sobie dobre samochody, wynajęli piękny apartament, byli bywalcami dobrych nocnych klubów, gdzie bez problemu organizowali sobie coraz to nowe dziewczyny.
Sielanka ta trwała rok. Policja, uzyskawszy od niespłacanych wierzycieli pierwsze sygnały o obrotnej trójce, najpierw ich obserwowała, a po zgromadzeniu wystarczającego materiału dowodowego, aresztowała. Dostali po roku więzienia, z czego odbyli połowę kary. W czasie ich pobytu w więzieniu wszczęto wobec nich postępowanie deportacyjne. Ale nie zostali wysłani bezpośrednio z więzienia do swojego rodzinnego kraju. Znajomi wpłacili kaucje i zostali zwolnieni. Dostali miesiąc na zamknięcie swoich spraw w Kanadzie. Musieli też dostarczyć bilety lotnicze na określony dzień do urzędu imigracyjnego. Wiedzieli, że już nie mają możliwości dalszego buszowania w Kanadzie, i podporządkowali się poleceniom władz.
Przylecieli z Ottawy do Toronto, skąd mieli lecieć dalej do Tel Awiwu. Oficer bezpieczeństwa zatrudniony przez izraelskie linie lotnicze zorientował się, z kim ma do czynienia. Kiedy zaczął się pytać o to, za co zostali skazani, to spotkał się z arogancką odpowiedzią, że co to go obchodzi. Szczególnie jeden z nich wykazał się agresywnością, co mogło spowodować równie agresywną decyzję oficera bezpieczeństwa. Ale dwaj dalsi odsunęli kolegę i załagodzili cały konflikt. Oficerowi nie pozostało nic więcej jak tylko wpuścić wracających "synów marnotrawnych" na drogę do ojczyzny. Wypełnił tylko swój obowiązek, pisząc o tym incydencie w swoich dziennym raporcie, który swoją drogą gdzieś tam powędrował i najprawdopodobniej znajdzie się w formie odpowiedniego zapisu w materiałach dotyczących tych Izraelitów.
Ten sam oficer załatwiał też sprawę wpuszczenia na samolot Gali i jej dzieci. Mówiła ona trochę po hebrajsku, ale czasami pomagała sobie angielskim, tłumacząc, że nie dostała prawa stałego pobytu w Kanadzie, do czego przyczynił się częściowo jej mąż, który odkrył, gdzie mieszka z dziećmi, i słał listy do władz imigracyjnych z zarzutami, że bezprawnie porwała dzieci, pozbawiając go kontaktu z nimi. Oświadczyła oficerowi, że zamierza zamieszkać w kibucu. Ta niewątpliwie dbająca bardzo o dzieci, jeszcze młoda kobieta, była wychudzona, znerwicowana i ewidentnie przemęczona. Bo w ostatnim roku pobytu w Kanadzie znalazła sobie pracę sprzątaczki na nocną zmianę. Kładła dzieci do łóżka i szła pracować, kiedy one spały. Dzieci, a szczególnie starsza córeczka, wyglądała i postępowała, jakby miała o kilka lat więcej. Doroślała, z uwagi na złożoną na nią przez matkę odpowiedzialność za dom i brata, szybciej niż jej rówieśniczki.
Obie trójki, z jakże różnym bagażem doświadczeń, odleciały z Kanady do Izraela tym samym samolotem, bez prawa tutaj powrotu.
Aleksander Łoś
Toronto
W okresie poprzedzającym tegoroczne Święta Bożego Narodzenia gościliśmy w parafii św. Maksymiliana Kolbe ojca Sebastiana Łuszczki z Polski, oblata Marii Niepokalanej, który głosił adwentowe rekolekcje, jak również wspomagał naszych kapłanów w tym gorącym, świątecznym okresie. Ojciec Sebastian jest wykładowcą w oblackim wyższym seminarium duchownym w Obrze, prowadzi też działalność naukową. Przed swoim powrotem do Polski zgodził się udzielić nam wywiadu.
Wojciech Porowski: – Witamy Ojca bardzo serdecznie na łamach "Gońca", dziękując jednocześnie za poświęcony nam czas. Czy moglibyśmy prosić na wstępie o przybliżenie nam zakresu Ojca pracy dydaktycznej i naukowej w obrzańskim seminarium.
Wiele kontrowersji wzbudziło wprowadzenie obowiązkowego egzaminu z języka angielskiego lub francuskiego dla osób składających swoje podanie o kanadyjskie obywatelstwo. Wcześniej rząd wymagał, by jedynie przeprowadzić dość prostą rozmowę z urzędnikiem imigracyjnym, który oceniał możliwość komunikowania się przyszłego obywatela. Jednak od listopada zeszłego roku sama prosta rozmowa z urzędnikiem wydziału obywatelstwa nie jest już wystarczająca. Składający podanie musi zdać egzamin językowy, przeprowadzany przez profesjonalne instytucje zajmujące się testowaniem angielskiego czy francuskiego.
Wymóg nie jest zbyt wysoki, należy znać język na średnim poziomie, w dodatku nie jest to egzamin z tak zwanego języka akademickiego, jaki zdaje się na przykład, by studiować w Kanadzie. A zatem nie należy bać się takiego egzaminu. Wiem, że wiele osób nie chce składać swoich obywatelskich podań tylko dlatego, że obawia się tego testu. W dodatku wymóg językowy dla obywateli może być dobrą motywacją, by podszkolić język w kraju, w którym się na stałe mieszka.
Często zdarza się tak, że w dużych skupiskach polonijnych nasi rodacy nie są zmuszeni, by posługiwać się angielskim. Żyjąc poza Polską, mają dostęp do polskich banków, sklepów, gazet, nawet telewizję można oglądać w języku polskim. Tak naprawdę można spokojnie żyć i pracować w Kanadzie, nie znając języka. Ale właściwie każdy kraj, nawet Polska, wymaga, by udokumentować znajomość języka polskiego, jeśli cudzoziemiec pragnie zostać polskim obywatelem.
Osoby w wieku 55 lat i więcej nie muszą zdawać egzaminów obywatelskich, podobnie dzieci poniżej 18 roku życia. Niektóre dokumenty poświadczające znajomość języka angielskiego lub francuskiego lub przedstawienie certyfikatów uczęszczania do szkół językowych w Kanadzie może zwolnić kandydata z testu językowego.
Dla przypomnienia, pobyt stały nie jest odbierany po 6 miesiącach nieobecności w Kanadzie, jak myśli wiele osób, kierując się starymi zasadami prawa. Można być poza Kanadą aż do trzech lat, ponadto istnieją też inne wyjątki od reguły, z którymi warto się zapoznać.
mgr Izabela Embalo
Licencjonowany doradca prawa
imigracyjnego, licencja 506496, notariusz
tel. 416 515 2022, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
www.emigracjakanada.net
W Estonii działają obecnie cztery polonijne organizacje: Związek Polaków w Estonii "Polonia", Związek Polaków w Kohtla Järve, Stowarzyszenie Polskie w Narvie i Polski Klub "Polonez" w Narvie. Prezesem Związku Polaków w Estonii "Polonia", działającym w Tallinie, jest pani Halina Krystyna Kisłacz.
Polacy przyjeżdżali do Estonii głównie za chlebem. Jest to więc emigracja ekonomiczna. Można ich podzielić na tych, którzy przyjechali tam na stałe, oraz tych, których interesowała emigracja sezonowa.
Polacy zatrudniani byli w Estonii głównie w rolnictwie. Praca polskich robotników sezonowych związana była z porozumieniem międzyresortowym. W roku 1938 do Estonii wyjechało 3800 robotników, a kilka miesięcy później (22 listopada) podpisano układ pomiędzy Rzeczpospolitą a Republiką Estońską w sprawie polskich robotników. Układ ten obejmował również górników oraz robotników pracujących w przemyśle.
Polacy zaliczani byli do kategorii robotników wykwalifikowanych i rolnych. Najczęściej była to emigracja stała, która zamieszkiwała przede wszystkim miasta portowe oraz Sillamae, Kivioli, Rakvere. Ze względu na ich rozproszenie po Estonii, stan świadomości narodowej był niski. Działo się tak za sprawą zawierania mieszanych małżeństw. Często też brakowało kontaktu z krajem ojczystym, co doprowadzało do szybkiego stosunkowo wynarodowienia. Wpływ na wynarodowienie miał też niski status materialny.
Polska inteligencja w Estonii zamieszkiwała głównie wokół największych miast republiki: stołecznego Tallina i akademickiego Tartu. Zaczęły powstawać pierwsze związki polskie i organizacje. Do najliczniejszych należały: Związek Narodowy Polaków "Jutrzenka"; Związek Narodowy Polaków w Estonii czy pierwsza drużyna harcerska, powstała w Tallinie w roku 1934. Wybuch II wojny światowej zakończył definitywnie przyjazdy polskich robotników, a dla tamtejszej Polonii zaczął się nowy rozdział.
Kolejna, druga fala emigrantów polskich w Estonii zjawiła się za czasów Związku Sowieckiego, a stosunki pomiędzy Estonią i Polska oziębły. Powodem takiego stanu rzeczy była rusyfikacja. Przez ponad pół wieku kraj był podzielony na dwie części. Jedną część stanowiły mniejszości, które się poddały rusyfikacji - drugą Estończycy oraz Finowie i Szwedzi.
Mieszkający w Estonii po II wojnie światowej Polacy nie posługiwali się językiem estońskim, lecz przeważnie tylko rosyjskim. W roku 1989, spośród 3008 naszych rodaków, tylko 601 osób zadeklarowało język polski jako swój ojczysty. Dla porównania, w tym samym czasie, na ponad 963 tys. Estończyków aż 953 tys. uznawało język estoński za swój język ojczysty.
Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku wielu Polaków z dzisiejszej Białorusi przyjeżdżało do pracy w kopalniach łupków bitumicznych. Zasiedlali oni głównie miasta w północno-zachodniej Estonii, takie jak: Athme, Sillamae, Narvę, Kivioli oraz Kunda. Ich sytuacja materialna nie zmieniła się jednak dużo na lepsze. Nadal też podlegali rusyfikacji. Rzadko kiedy utrzymywali kontakty z Polonią w Tallinie, nie wspominając już swej dawnej ojczyzny. Rezultatem tego było oderwanie od narodowej tradycji i kultury.
Dziś Polonia estońska liczy kilka tysięcy osób. Tylko jej mała część należy i działa w organizacjach polonijnych, z których największą jest Związek Polaków w Estonii „Polonia” nazywany po estońsku: Eestimaa Poolakate Selts "Polonia".
Związek jest prawnym spadkobiercą Związku Polaków w Estonii założonego w roku 1930 w Tallinie, a następnie rozwiązanego w roku 1940. Obecny Związek został zarejestrowany w Fundacji Kultury (Kultuurifond) w trybie przewidzianym przez ustawodawstwo estońskie, w dniu 20 lutego 1989 roku jako Towarzystwo Kultury Polskiej "Polonia" i mieści się w Tallinie przy ul. Kunina 4.
Podstawowym celem Związku jest reprezentowanie interesów oraz ochrona praw Polaków przebywających w Republice Estońskiej, wzmocnienie pozycji i prestiżu środowiska polonijnego, zachowanie polskiego dziedzictwa narodowego, organizacja nauczania języka polskiego i utrzymywania kontaktów Polonii z krajem ojczystym. Związek jest organizacją niedochodową, działającą na zasadzie samorządu. Zyski osiągane ze swojej działalności przeznaczane są w całości na realizację celów statutowych Związku.
Ważne jest również rozwijanie poczucia więzi narodowej Polaków, mobilizacja do działania na rzecz wspólnego dobra, odradzania się i formowania świadomości narodowej, patriotycznego wychowania dzieci i młodzieży, pielęgnowanie polskiej tradycji narodowej i chrześcijańskiej. Związek stara się też o utrwalanie dobrego imienia Polski oraz Polonii i Polaków zamieszkałych na terytorium Estonii i promuje jak najlepszy wizerunek Polaków oraz polskiej mniejszości narodowości. Dba wreszcie o zachowanie polskiego dziedzictwa kulturowego i historycznego.
Wśród spraw, którymi zajmują się na co dzień działacze Związku, są także: opieka nad polskimi nekropoliami, pomnikami oraz innymi obiektami posiadającymi wartość historyczną i kulturalną; wspieranie wszelkiej działalności mającej na celu pogłębianie wiedzy na temat geografii i historii Polski oraz znajomości języka polskiego wśród zamieszkałej w Estonii Polonii, Polaków oraz osób posiadających polskie korzenie; działanie na rzecz umacniania więzi kulturowych z Macierzą oraz polskimi organizacjami działającymi na wychodźstwie czy wspieranie amatorskiej twórczości – chórów, zespołów, kół zainteresowań itd. Związek wspiera wreszcie działanie klubów młodzieżowych, zrzeszających zarówno swoich członków, jak i sympatyków.
Realizacja wszystkich założeń programowych odbywa się poprzez: spotkania, festiwale, koncerty, konkursy, prezentacje, szkolenia, konferencje, wystawy, kiermasze, zawody sportowe, imprezy okolicznościowe oraz społeczno- kulturalne oraz pracę szkół i szkółek sobotnio-niedzielnych czy kursów doskonalenia i nauczania języka polskiego i kultury polskiej. Ważną rolę w realizacji swoich zadań Związek przywiązuje do obchodów świąt narodowych, kościelnych oraz polonijnych i współpracy ze swoimi terenowymi oddziałami oraz parafiami kościoła katolickiego.
Tekst i zdjęcia
Leszek Wątróbski
Szczecin
Troszkę będzie w tym tekście podróżowania w czasie i przestrzeni, bo o nowym rezerwacie póki co niewiele mogę napisać. Ludzie wydają się mili, uczniowie w szkole sympatyczni i w miarę grzeczni. Pod tym względem to kolosalna różnica w porównaniu do poprzedniego rezerwatu, gdzie każdy uczeń klął jak szewc i w ciągu pierwszego tygodnia w szkole miało miejsce kilka bójek, w tym jedna na tyle poważna, że trzeba było wzywać pogotowie i policję. Taka już chyba specyfika tego poprzedniego rezerwatu, bo na przykład w trakcie noworocznej zabawy Indianie pobili się tam siekierami, niczym nasi górale ciupagami. Nie bardzo w te góralskie historie o laniu się ciupagami wierzę, a tu i owszem, bijatyka była i "podatnik" pewnie znów zabulił za przylot helikoptera z Thunder Bay. Teraz "podatnik" będzie musiał zapłacić jeszcze za nowy radiowóz, bo miejscowi skradli stary. Cieszę się, że już tam nie jestem, chociaż ciekawią mnie dalsze losy wspólnoty (jak na przykład, moich uczniów i ludzi, których tam poznałem).
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7868#sigProIdbbbc3507d4
Na przykład z niecierpliwością oczekuję wieści na temat wyników wyborów nowego wodza i członków rady plemiennej. Gdy kreślę te słowa (sobota, po 20.00) w wiosce właśnie zamknięto lokal wyborczy i odbywa się liczenie głosów. Mam nadzieję, że wybory przyniosą zmiany i że zarówno nieudolny i nieuczciwy wódz, jak i jego równie nieudolni radni stracą stanowiska. Z drugiej strony, wiem, że system jest po ich stronie.
Jedną z bolączek rezerwatów jest chory system rządów, w którym grupa sprawująca władzę ma tak dużą (o ile nie całkowitą) kontrolę nad finansami i wszystkimi innymi aspektami organizacji życia społecznego, że zupełnie nie jest w jej interesie zmiana status quo. Za dużo przywilejów do stracenia... No i co ze sobą zrobić w wyniku utraty posady? O pracę w rezerwacie raczej trudno, a i wątpliwe, by dla starego wodza znalazło się miejsce wśród urzędników nowej administracji. Nie dziwota, że wodzowie trzymają się stołków rękami i nogami. Z kolei ludzie, którzy mogliby pragnąć zmian, zwykle mają za mało środków, by je przeforsować. Chyba że zaczną werbować sojuszników, obiecując im przyszłe korzyści (stanowiska, zamianę domu na większy lub jego remont itd.). W ten sposób niezdrowa sytuacja się powtarza. Pożyjemy, zobaczymy. Te wybory mogą być inne, bo zamieszanie wokół ustawy C-45, głodówka Theresy Spence i manifestacje Idle No More pobudziły większą niż zwykle liczbę Indian do głosowania.
Mówiąc o Idle No More – to, co pokazują media, to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Prawdziwe wrzenie widzi się, wchodząc na grupy internetowe rezerwatów, czy też czytając uaktualnienia na Facebooku. Na początku miałem bardzo pozytywne nastawienie do "ruchu". Pobiegłem nawet na demonstrację w Toronto, gdzie protestujący na skrzyżowaniu Yonge i Dundas zablokowali ruch na 20 minut. Teraz mój entuzjazm znacznie osłabł. Co ciekawe, stało się to na samej manifestacji. Po prostu zdałem sobie sprawę, że (znowu!) jestem wśród niepoprawnych romantyków.
Podstarzali hipisi, młodociani hipsterzy, oczywiście całkiem spora grupa Indian, spragnieni czynu "działacze", ekolodzy z zamiłowania i wszelkiej maści kontestatorzy. Za wiele wątków, za dużo spraw na raz, jednym słowem, ideowy kociokwik. Gdybym w tym wszystkim trochę nie siedział, bez wątpienia pogubiłbym się, czytając transparenty. Głosiły one wszystko: od walki o "treaty rights" (prawa przyznane Indianom na mocy traktatów), przez sprzeciw wobec ustawy C-45, obrzucanie inwektywami premiera Harpera, informowanie o nierównościach w finansowaniu indiańskich szkół, nawoływanie do "Indiańskiego powstania", dopytywanie się o zaginione Indianki (to temat na zupełnie inny artykuł), do przypominania o szkołach rezydencjalnych i Sixties Scoop (to też zupełnie osobny temat) i walki o wodę i czystą, ekologiczną energię.
Zdałem sobie sprawę, że inicjatywa Idle No More, jakkolwiek chwalebna, bo nawołująca do (politycznej) aktywności, raczej marne ma szanse na zdziałanie czegokolwiek. Nie tylko przez tę oszałamiającą różnorodność problemów, z jakimi się stykamy, mówiąc o sytuacji Indian, lecz również przez brak "dobrej woli" ogółu społeczeństwa, a co za tym idzie – nastawienia polityków.
Większość mieszkańców Kanady widzi Indian w bardzo negatywnym świetle. Komentarze, jakie czyta się na internetowych forach, czy nawet to, co czasami słyszę od ludzi, przyprawia o zawrót głowy. Z tych czy innych względów łatwo było nam przypiąć Indianom łatkę leniwych darmozjadów i nierobów, co to tylko czekają na kolejną zapomogę od rządu, ale prawda – jak zwykle – leży pośrodku.
Dla przypomnienia: powstała w 1991 roku RCAP (Royal Commission on Aboriginal Peoples – pisałem już o niej, gdy poruszałem sprawę szkół rezydencjalnych) po pięciu latach wgłębiania się w zagadnienia związane z sytuacją Indian w Kanadzie opublikowała specjalny raport, którego opasłe pięć tomów próbuje wyjaśnić, co na linii Indianie-Kanada poszło źle i jak temu zaradzić. Ostatni piąty tom raportu przedstawia 20-letni plan naprawy sytuacji i ponad cztery setki sugestii, jak to uczynić.
Dziesięć lat po opublikowaniu raportu, AFN (Assembly of First Nations) wystawiło Kanadzie "świadectwo" z ocenami za wdrażanie jego postanowień. Większość ocen jest negatywna. Rząd po prostu zrobił bardzo mało, by polepszyć sytuację Indian. Widzę to na własnym, szkolnym podwórku. Trudno mi zrozumieć, dlaczego indiańskie szkoły, w których potrzeby są tak wielkie, dostają mniej pieniędzy od prowincyjnych. Znacznie mniej – i to od lat.
Formuła finansowania indiańskich szkół nie zmieniła się od prawie 20 lat. Można mówić o chronicznym niedoinwestowaniu. Polecam artykuł "MacLeans" z sierpnia zeszłego roku, który opisuje sytuację dwóch sąsiadujących ze sobą szkół. Indiańska dostawała 3200 dolarów mniej na ucznia na rok. Łatwo obliczyć, że przy zaledwie setce uczniów (a szkoła liczy ponad trzystu) wychodzi 320 tysięcy rocznie (pensje dla sześciu dodatkowych nauczycieli albo od groma ołówków i kredek). Przez 20 lat można by uzbierać prawie sześć i pół miliona. Nie wspominając już o tym, że koszty operacyjne szkół (i wszystkiego innego) na północy są dużo, dużo wyższe niż tych na południu.
Łatwo Indian ganić i posądzać o lenistwo, trudniej przyznać się do faktu, że sytuacja, w której się znaleźli, została spowodowana w znacznej mierze przez nas samych (czyli "kolonizatorów" bądź "osadników"). Trochę to tak, jakby przetrącić komuś nogi, wrzucić go do studni, a potem narzekać, że tam siedzi, sam nie wychodzi i tylko biadoli, by go wyciągnąć. Zresztą z tym "wrzucaniem" różnie było. Czasami było to nie tyle "wrzucenie", ile "przywabienie".
Na przykład Indianie z Attawapiskat, tego Attawapiskat, o którym ciągle tak głośno i którego wódz Theresa Spence głoduje w Ottawie, znaleźli się tam, gdzie teraz są, przez katolickich misjonarzy, tych samych, których znamy z Mississaugi – oblatów. Nie zarzucam oblatom żadnej złej woli, gorąco wierzę, że chcieli pomóc Indianom przez uczenie ich pisania, czytania, dostęp do nowoczesnych lekarstw i technologii itd., ale koniec końców wyszło, jak wyszło.
Indianie docenili poświęcenie księży i osiedli w pobliżu misji. Oblaci założyli w Attawapiskat pierwszy ogród, zbudowali tartak, szkołę, kościół (zresztą dalej tam stoi), szpital... Stopniowo niewielka osada rozrosła się na tyle, że tradycyjne łowienie ryb i polowanie na karibu nie wystarczało, by wszystkich wyżywić, ani nie było gdzie ich wszystkich pomieścić. Indianie z biegiem lat odeszli od tradycyjnych zajęć i okazało się, że nie bardzo mają co robić i że nikt nie ma pomysłu na zapewnienie im godnej egzystencji. W poprawie warunków życia z pewnością nie pomogły katastrofy, jakie stały się ich udziałem – wyciek dziesiątek tysięcy litrów paliwa, który zniszczył nową szkołę, kolejne powodzie i awaria systemu kanalizacyjnego, w wyniku której ścieki zalały kilkanaście domów, pozostawiając ponad 90 osób bez dachu nad głową. Tymczasem na ich tradycyjnych terytoriach powstała jedna z największych na świecie kopalni diamentów, przynosząca kolosalne zyski korporacji De Beers i odprowadzająca pieniądze bezpośrednio do prowincji Ontario z pominięciem Attawapiskat (De Beers odprowadza do prowincji 13 proc. dochodów, a Attawapiskat dostaje 1 proc.). W osadzie działa też sklep – The Northern – powstały z faktorii handlowej Kompanii Północno-Zachodniej (North West Company), która wcześniej za grosze skupowała od Indian futra i skóry, a teraz ze skór łupi ich samych. Pojemnik soku kosztuje tam ponad 10 dolarów i mało kogo nań stać, a korporacja zanotowała w zeszłym roku zyski rzędu kilkudziesięciu milionów dolarów. Trudno się dziwić Indianom z Attawapiskat, że czują się oszukani, wykorzystani, zepchnięci na bok, gdy reszta kraju czerpie z ich bogactwa i tuczy się na ich krzywdzie i biedzie. W tym wszystkim zachowali wdzięczność do sędziwego, 80-letniego księdza służącego w miejscowej parafii od 1975 roku i nazwali jedną ze szkół jego imieniem.
Podobne odczucia są w innych rezerwatach. Pierwszy z rezerwatów, w których uczyłem, miał na swoich terenach kopalnię złota, drugi (ten gdzie właśnie odbyły się wybory) kopalnię palladu. Każda z kopalni jakoś tam próbuje zjednać sobie przychylność Indian, organizując bezpłatne szkolenia, dając im możliwość zatrudnienia, finansując imprezy czy młodzieżowe drużyny hokejowe, ale w obliczu przerażającej biedy w rezerwatach wynikającej z chronicznego niedofinansowania – wszystko to ciągle wydaje się być za mało, stąd popularność Idle No More wśród Indian.
Gdy rzeczywistość jest szara, przygnębiająca i w sumie bez perspektyw na poprawę sytuacji – łatwo uciec w marzenia i sny o wielkiej przeszłości. Łatwo być internetowym wojownikiem wymachującym szabelką Facebooka i kryjącym się za tarczą komputerowego ekranu. Łatwo dać się złapać na górnolotne hasła "suwerenności", o byciu "obrońcą natury", o "niezbywalnych prawach". Dużo trudniej wziąć się do roboty i dzień po dniu kreować lepszą rzeczywistość dla siebie i swojego plemienia czy też narodu. Szczególnie jest to trudne, gdy – jak to śpiewa Kazik – "roboty tutaj nie ma, i co ty na to powiesz?" i gdy ma się kręgosłup przetrącony przez brak wiary w siebie, paraliżujące poczucie krzywdy i do tego nastawienie "bo mi się należy" (to ostatnie w przypadku Indian o tyle usprawiedliwione, że istotnie naobiecywano im ile wlezie, byleby tylko dobrać się do ich ziemi).
Nie jest to aż tak odległe od tego, co możemy zobaczyć w Polsce w postpegeerowskich wsiach, czy też śląskich miastach, gdzie pozamykano huty i kopalnie i gdzie ludzie nie mają do roboty nic innego niż stanie w kolejce po zasiłek i topienie smutków w butelce gorzały. Jakoś trudno sobie wyobrazić, by z czystym sumieniem móc określić tych ludzi mianem nieudaczników i nierobów żerujących na państwowych zapomogach. Czasami po prostu bywa tak, że jakaś grupa ludzi zostaje wyrzucona z pędzącego ekspresu "postępu" przy okazji kolejnego zakrętu historii.
Aleksander Borucki
Północne Ontario
Wiadomości z Kanady i Toronto z nr. 3/2013
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-Augustyniak/Andrzej KumorChłodny, gorący rynek nieruchomości
Toronto W porównaniu z grudniem 2011 liczba sprzedanych domów pod koniec minionego roku spadła o 17,4 proc., podało Canadian Real Estate Association (CREA). Liczba domów sprzedanych w systemie MLS w ostatnim miesiącu wyniosła 20.538 (rok temu było to 24.850). W porównaniu do listopada sprzedaż nieruchomości spadła o 0,5 proc., jednak średnia cena domu, według danych CREA, ciągle rośnie. Jest to tendencja obserwowana od ostatniego lata.
Wayne Moen z CREA twierdzi, że spadek sprzedaży jest reakcją na zmianę zasad udzielania pożyczek hipotecznych w 2012 roku. Poza tym rynki lokalne charakteryzują się różnymi właściwościami.
Stefan - Indianie protestują, czy Pan się z nimi zetknął?
- W ogóle nigdy.
- A co Pan sądzi o tych protestach?
- Uważam, że chyba słusznie. Że im się należy, bo to przecież jest ich ziemia, my nie jesteśmy tutaj tubylcami.
- Ale jakby tak w Europie mówić, co czyje jest, tobyśmy my oddawali, nam by oddawali... czy to można tak czas cofać?
- Trudno mi powiedzieć.
- Ale nie zetknął się Pan z nimi?
- Nie, nie.
- Ani z ich problemami?
- Nie, nigdy z tymi ludźmi nawet nie pracowałem i nie miałem styczności. W zasadzie to pracowałem w jednym zakładzie od początku do końca, aż do emerytury.
Maria - Czy Pani zetknęła się z Indianami i ich problemami?
- Tu, w Mississaudze, nie, ale w Winnipegu tak.
- Co Pani sądzi o tych protestach?
- Wie pan co, myślę, że ta ziemia należała kiedyś do nich i są różne kontrowersyjne odczucia.
- Słusznie protestują?
- Myślę, że tak.
Piotr Stachnik - Czy Pan zetknął się z Indianami?
- Niebezpośrednio. Będąc na północy, to jakaś styczność była.
- Uważa Pan, że te protesty są słuszne, czy nie?
- Przyznam się panu szczerze, nie śledzę tego dokładnie, ale jak najbardziej popieram, jeśli są naruszane ich prawa...
- Myśli Pan, że powinniśmy im płacić czy wynagrodzić to?
- Oczywiście, to są ludzie, którzy są tutaj od wieków i im się to należy, chociaż to im się należy.
Paweł Dyr - Zetknął się Pan tutaj z Indianami, z ich problemami?
- Z Indianami nie, jakoś nie miałem okazji.
- Słyszał Pan, że mają jakieś problemy?
- Nie.
- Co Pan sądzi o ich protestach?
- Ja bym tak to ujął, jako rdzenni mieszkańcy wszędzie zostali najechani, to jest ich prawo. Tak że rząd ich zawsze krzywdził do tej pory, cokolwiek by im nie dał, no to im się to należy, w końcu to była ich ziemia. Może nie wszystko, choć właściwie cała ta ziemia była ich, ale też oni się na te układy godzili. Nie tylko, że zostali najechani, ale potem też się godzili, choć chyba z musu, bo innego wyjścia nie mieli. Ich prawa powinny być przestrzegane. Powinno im się dać żyć tak jak każdemu człowiekowi. Oni zostali poniekąd zmuszeni, może byliby dzisiaj bardzo ładną cywilizacją, może byliby ludźmi, którzy coś by też tworzyli.
- A co Pan powie na taką opinię - przegrali, niech się z tym pogodzą, w Europie też dużo ludów przegrało?
- A jaką oni mają szansę - powinniśmy im dać to, czego się domagają. Tak żeby przynajmniej byli zadowoleni. Może nie wszystko...
Richard (młoda osoba, po angielsku) - Co Pan myśli o proteście Indian Idle No More? Czy mają rację? - Uczciwie mówiąc, nie obchodzi mnie to. - Czy zna Pan jakichkolwiek Indian, pracował Pan z nimi? - Nie, nie znam nikogo. - Czy zdaje sobie Pan sprawę z ich problemów? - Nie.
Polska jest wszędzie tam, gdzie jest polskie serce...
Napisał Andrzej Kumor
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7868#sigProIdd2f81ef403
Opłatek Rodziny Radia Maryja w Kanadzie
W niedzielę, 13 stycznia, w Centrum Jana Pawła II w Mississaudze miał miejsce doroczny opłatek kanadyjskiej Rodziny Radia Maryja. Poprzedziła go uroczysta Msza św. za Radio Maryja i Telewizję Trwam celebrowana przez licznych kapłanów, w tym gospodarza parafii, o. proboszcza Janusza Błażejaka. Przybyli goście z Polski, m.in. o. Janusz Sok, prowincjał warszawskiej prowincji redemptorystów, oraz o. Tadeusz Rydzyk, dyrektor Radia, i o. Jan Król z Torunia. Był też oczywiście duchowy opiekun kanadyjskiej rodziny Radia Maryja w Kanadzie, o. Jacek Cydzik.
W wypełnionej po brzegi sali zebrani połamali się opłatkiem. Następnie wysłuchali koncertu kolęd i pieśni patriotycznych pp. Lecha i Bożeny Makowieckich z zespołu Zayazd. Ojcowie Tadeusz Rydzyk i Jan Król opowiedzieli o problemach radia, Telewizji Trwam, uczelni i działalności redemptorystów, którzy budują w Toruniu świątynię wotum wdzięczności za pontyfikat bł. Jana Pawła II, a także zespół basenów geotermalnych.
Podczas kazania wygłoszonego w kościele Maksymiliana Kolbego o. Tadeusz Rydzyk powiedział m.in.: patrzę na Was i myślę o Polsce, bo wszyscy jesteśmy Polakami i wszyscy tworzymy Polskę, która od chrztu jest chrześcijańska; Kardynał Wyszyński, bez którego nie mielibyśmy papieża Polaka, bez którego nie wiadomo, czy mówilibyśmy po polsku. On mówił, po Bogu najbardziej kocham Polskę, Polskę kocham bardziej niż własne serce. Jak patrzą na Polskę, to mówię, że ona nie tylko jest tam nad Wisłą, Odrą i Bugiem czy Sanem, ale jest wszędzie tam, gdzie jest polskie serce. Polska ma dwie komory, tak jak serce ma dwie komory, ci na emigracji w różnych stronach świata to jedna komora i ci tam nad Wisłą. Dziękuję Panu Bogu, że możemy się spotkać, komunikować i jednoczyć dzięki falom eteru.
Korzystając z okazji, jak co roku "Goniec" przeprowadził wywiad z o. Tadeuszem Rydzykiem.
– Ojcze, czy w Polsce ma miejsce odrodzenie, widzimy Marsz Niepodległości, nawet w Orszaku Trzech Króli było dużo młodych ludzi z rodzinami.
– I oni już inaczej myślą, widać, że jest to obudzenie, ale myślę, że trzeba się bardzo spieszyć, bo jest też bardzo szybkie niszczenie. Tak to widzę, ale jest jakaś nadzieja. Nie tylko 11 listopada, ale też spotykam studentów, różnych młodych ludzi, którzy mają bardzo dobre poglądy. Mimo że taki walec idzie, a jednak...
– Czy ten układ zaczyna się ich bać, czy młodzi wymykają im się spod kontroli?
– Na pewno bardzo potężne siły pracują przeciwko nam, ale wierzę, że jest Łaska Boża, prawda. Ludzie mogą mieć jakieś zawirowania w życiu, popełniać błędy, ale bez prawdy nie można żyć.
– Jest nadzieja?
– Jest nadzieja, widzę, że jest dużo myślących ludzi. Rozmawiam, pytam się, piszą, mówią, że jest zupełnie inaczej, niż mówi propaganda. Tak samo stosunek do Radia Maryja jest...
Nie spotykam się w Polsce z jakimiś afrontami, a spotykam przeróżnych ludzi, przeróżne zawody, ostatnio byłem na pogrzebie w Krakowie. Jaka życzliwa policja! Od razu mówią, a ojciec dyrektor, prosimy, witamy w Krakowie. I to nie jeden człowiek; w różnych sytuacjach jest bardzo dużo życzliwości. Ludzie czekają też na odważnych.
– Czy te marsze poparcia dla TV Trwam nie dodały ludziom sił, że mogli się policzyć, pomimo tego, że lekceważy ich władza?
– Na pewno. To był tak podniosły duch, że nawet wrogowie mówili, co to za ludzie, jaka kultura. Szliśmy Szlakiem Królewskim, a tam pełno kawiarni, stoliki na zewnątrz. Żadnej szklanki nikt nie rozbił, I ludzie też miło nas przyjmowali. Nie było nawet śmieci – co charakterystyczne -– wielki klomb i te tysiące ludzi omijały ten klomb, nie zadeptały. To świadczy o wielkiej kulturze. Były całe rodziny, od dzieci do starszych.
– Co roku pytam się Ojca, czy Polska się budzi?
– Ja tak widzę, że tak, ale trzeba pracować. Bo ten walec niszczycielski idzie i oni mają wszystkie media, mają środki administracyjne.
– No właśnie, jak to jest, 2,5 mln podpisów i dalej gierki z multipleksem?
– I nic, ale jeżeli nie żyje się w prawdzie, nie służy narodowi, to bardzo źle się kończy. Ja bym nikomu nie życzył, żeby źle kończył, tylko jakiegoś zastanowienia, że satysfakcję będą mieli; satysfakcję, gdy będzie czynił dobro, że ludzie będą wdzięczni.
Był teraz pogrzeb Jana Mikruta, z którym razem zaczynaliśmy radio. Proszę sobie wyobrazić, przyszła masa ludzi, w kościele i na zewnątrz człowiek przy człowieku, o godz. 11 w środę – bardzo niedobry termin, a masa ludzi – to też coś mówi – i wszyscy do Komunii św. Według badań bardzo podniosła się świadomość. 18 – 19 proc. katolików ma bardzo wysoką świadomość, to też dobrze świadczy. Tak, ja widzę nadzieję i widzę też odwagę. No ten Marsz (Niepodległości) to tylko gratulować tej młodzieży. Proszę sobie wyobrazić półtorej godziny, zatrzymali i podzielili pochód, a ludzie nie dali się sprowokować. To było piękne, a byli prowokatorzy. To świadczy o świadomości.
– Tam mogły dziać się straszne rzeczy.
– Tak, to do tego zmierzało.
– Gratuluję Ojcu Dyrektorowi, bo to też zasługa Ojca to budzenie się świadomości, wszystkiego dobrego, dużo sił i zdrowia.
– Polonia jest bardzo ważna. Ludzie tu mają już większe doświadczenie, doświadczyli już tego, co powoli do Polski przychodzi. Powinniście uświadamiać, mówić, nie zniechęcać się niczym.
– Dziękuję bardzo.
– Szczęść Boże.
fot. GONIEC