Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Począwszy od II Zjazdu Związek Polaków w Rumunii jest organizacją federacyjną, zrzeszającą stowarzyszenia lokalne. Aktualnie działa tam 15 takich stowarzyszeń: Bukareszt, Konstanca, Krajowa, Jassy, Suczawa, Seret, Ruda (Wikszany), Radowce, Nowy Sołoniec, Kaczyce, Plesza, Pojana Mikuli, Paltinoasa, Gura Humorului, Moara). Siedzibą Związku Polaków jest Dom Polski w Suczawie.
Ostatni, VII Zjazd Związku Polaków w Rumunii odbył się 20 marca 2010 roku. Zgodnie z zapisami statutu, głównym jego zadaniem była analiza działalności – w tym nauki języka ojczystego, zmiana statutu oraz wybór nowego kierownictwa na następne cztery lata.
Nauczanie języka polskiego, w ramach rumuńskiego systemu szkolnictwa państwowego, realizowane jest zgodnie z zapisami tamtejszej ustawy o nauczaniu i oznacza prowadzenie lekcji języka i literatury polskiej w wymiarze 3 – 4 godz. tygodniowo (klasy I-V) i 4 – 5 godz. (w tym historii i tradycji) tygodniowo (klasy VI-VII). Wszystkie pozostałe przedmioty są wykładane po rumuńsku.
Nauczaniem języka polskiego w obrębie rumuńskich szkół publicznych objętych jest blisko 500 dzieci polonijnych uczących się w bukowińskich szkołach podstawowych w Moarze, Pojanie Mikuli, Manastirea Humorului, Paltinoasa, Kaczyce, Nowym Sołońcu, Serecie, Pirtestii de Sus i Wikszanach oraz w dwóch liceach – w Suczawie i Gura Humorului. Od roku natomiast 2005/2006 objęto nauczaniem języka polskiego dzieci przedszkolne w Nowym Sołońcu, Pojanie Mikuli, Kaczyce i Moarze, łącznie ok. 130 dzieci. Ponadto uzupełniająca nauka języka polskiego prowadzona jest w Domach Polskich i w szkolnym punkcie konsultacyjnym przy Ambasadzie RP w Bukareszcie, gdzie naukę pobiera blisko 20 uczniów polonijnych.
W polskich szkołach pomaturalnych i na wyższych uczelniach uczy się aktualnie i studiuje ok. 35 osób polskiego pochodzenia z Rumunii.
Kadra nauczycieli języka polskiego liczy 9 osób. Są to tamtejsi absolwenci polskich uczelni pedagogicznych wspomagani przez nauczycieli delegowanych przez polskie MEN. Kształcenie młodego pokolenia polonijnego zostało uznane za priorytet przez Związek Polaków w Rumunii i otrzymało wszechstronne wsparcie państwa polskiego. Osią działań, podejmowanych na rzecz poprawy dostępu do edukacji młodzieży polonijnej i poprawy poziomu jej kształcenia, jest realizowany od ponad 10 lat program edukacyjno-pomocowy "Dzieci Bukowiny". Jego integralną część stanowią programy pomocowe Fundacji "Semper Polonia", dzięki którym młodzież polskiego pochodzenia może korzystać z bezpłatnych korepetycji z przedmiotów maturalnych, a także program stypendialny dla studentów polonijnych uczących się w Rumunii.
Działalność kulturalna Związku Polaków to, z jednej strony, koordynowane przezeń akcje centralne, a z drugiej strony – działalność poszczególnych Stowarzyszeń oraz Domów Polskich. To właśnie przy Domach Polskich działają dwa zespoły folklorystyczne górali czadeckich, "Sołonczanka" i "Mała Pojana", które od blisko 20 lat reprezentują Związek Polaków na Międzynarodowym Festiwalu "Bukowińskie Spotkania", a także na wieloetnicznych imprezach w Rumunii, Polsce i Mołdawii.
Od wielu lat Związek organizuje masowe imprezy dla dzieci, przede wszystkim ogólnorumuńskie konkursy plastyczne, literackie i recytatorskie. Laureaci tych ostatnich wyjeżdżają na warsztaty i międzynarodowe konkursy do Polski. Atrakcyjną formą spędzania wolnego czasu podczas wakacji są także półkolonie organizowane dla dzieci ze środowisk wiejskich. Dodatkowy kontakt z językiem polskim w wyjątkowej formie zapewniają gościnne przedstawienia polskich teatrów dla dzieci. Oprócz tego, dzięki zaangażowaniu władz samorządowych, fundacji, organizacji pozarządowych, a nawet osób prywatnych – organizowane są kolonie i obozy w Polsce, co umożliwia dzieciom i młodzieży bezpośredni kontakt z krajem.
Co roku we wrześniu odbywają się w Rumunii Dni Polskie – trzydniowa impreza poświęcona zarówno prezentacji kultury współczesnej Polski, pokazy filmów, koncerty itp. W ramach Dni Polskich odbywa się także dwudniowe sympozjum popularnonaukowe z udziałem specjalistów i entuzjastów problematyki szeroko pojętych stosunków polsko-rumuńskich.
Pismem rumuńskiej Polonii jest dwujęzyczny miesięcznik "Polonus", który ukazuje się od roku 1991, początkowo w Bukareszcie, a od roku 1995 w Suczawie. Od początku 2005 roku, dzięki wsparciu Fundacji "Pomoc Polakom na Wschodzie", ukazuje się także kwartalnik dla dzieci i młodzieży "Mały Polonus". Działalność wydawnicza nie ogranicza się do "Polonusów". Związek Polaków wydaje również zbiory materiałów po każdym z wrześniowych sympozjów, opracowania historyczne, a nawet tomiki wierszy polonijnych poetów.
Ważną rolę w życiu Polonii rumuńskiej odgrywa Kościół katolicki, który pomaga w zachowaniu świadomości narodowej, odrębności językowej i tożsamości kulturowej tamtejszym rodakom. Polscy księża nadal sprawują opiekę duszpasterską nad społecznościami polonijnymi w Kaczycy, Nowym Sołońcu, Pleszy, Paltinoasa, Pojanie Mikuli i Moara. Polskie siostry dominikanki z Seretu społecznie uczą języka polskiego dzieci polonijne w szkołach w Serecie i Wikszanach. Nabożeństwa w języku polskim odprawiane są także w Bukareszcie.
Tekst i zdjęcia Leszek Wątróbski
Polska uczta dla ducha i dla ciała - opłatek Konferencji Polskich Księży na Wschodnią Kanadę
Napisał Andrzej Kumor
Mississauga Prezes Kongresu Polonii Kanadyjskiej Teresa Berezowska, przewodniczący Rady Dyrektorów Credit Union Andrzej Pitek, przedstawiciel konsulatu generalnego RP w Toronto, konsul Grzegorz Jopkiewicz oraz – po raz pierwszy – aż trzech biskupów gości honorowych – bp Matthew Ustrzycki, bp John Boissonneau i bp William McGratan, wszyscy oni byli gośćmi dorocznego obiadu opłatkowego Konferencji Polskich Księży na Wschodnią Kanadę, jaki w czwartek odbył się w sali parafialnej największego kościoła polskiego w Kanadzie p.w. św. Maksymiliana Kolbego w Mississaudze.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7910#sigProId07ecbea2e3
W Kanadzie posługę duszpasterską pełni kilkuset polskich kapłanów i księży polskiego pochodzenia. Opłatek stanowi rzadką okazję, gdy wszyscy mogą się spotkać i porozmawiać.
Gospodarzem był oczywiście proboszcz parafii św. Maksymiliana Kolbego w Mississaudze o. Janusz Błażejak OMI, który jest jednocześnie Przewodniczącym Konferencji Polskich Księży na Wschodnią Kanadę. Najliczniej reprezentowani byli księża z terenu aglomeracji torontońskiej, ale byli też ci z dalszych okolic.
Praca duszpasterska z dala od Ojczyzny stawia wiele wymagań.
Księża polscy pełnią trudną do przecenienia rolę wśród Polonii, parafie są często najprężniejszymi ośrodkami życia polonijnego, skupiając liczną polonijną młodzież i dzieci.
Warto też pamiętać, że jak my potrzebujemy polskich księży, tak oni powinni w nas mieć podporę i wsparcie; powinni wiedzieć, że doceniamy ich pracę i powinni czuć nasze poparcie w obliczu zagrożeń współczesnego świata i ataków na Kościół.
O. Janusz Błażejak jest zapalonym myśliwym, dlatego jedną z serwowanych potraw było chili z mięsem łosia, którego Ojciec Proboszcz niedawno ustrzelił w Albercie...
(ak)
Ice Fishing 2013
Zawsze po Nowym Roku najbardziej gorącym tematem jest łowienie spod lodu i poszukiwanie jezior, gdzie jest bezpieczny lód. Już na początku można powiedzieć, że bywały gorsze i lepsze lata z lodem.
Sytuacja z lodem na najbardziej popularnych jeziorach przedstawia się następująco.
Prowincja narzuca umowy i wycofuje ustawę
Toronto Rząd Ontario postanowił narzucić warunki umów zbiorowych dziesiątkom tysięcy nauczycieli pracujących w prowincji, a także zamierza odwołać ustawę, która pozwoliła mu to uczynić.
Minister oświaty Ontario, Laurel Broten, oświadczyła w czwartek, że rząd narzuci warunki kontraktów 130 tysiącom nauczycieli szkół podstawowych i średnich, wykorzystując uprawnienia przyznane w ramach uchwalonej niedawno ustawy 115 zatytułowanej Putting Students First.
Warunki tych umów będą takie jak wynegocjowane już w ubiegłym roku przez nauczycieli szkół katolickich i z językiem francuskim. Obejmować zatem będą:
– zamrożenie wynagrodzeń,
– zmniejszenie liczby przysługujących płatnych dni chorobowego
– ograniczenie liczby niewykorzystanych dni chorobowych, za które przy odchodzeniu na emeryturę nauczyciele mogą otrzymać wynagrodzenie
– ograniczenie terminu obowiązywania narzuconych umów do sierpnia 2014 roku.
Broten wyjaśniła, że narzucenie warunków umów zbiorowych było konieczne, aby uniknąć automatycznego wzrostu wynagrodzenia, czego prowincja – borykająca się z 14-miliardowym deficytem budżetowym – musi uniknąć.
Posunięcie to następuje w obliczu załamania negocjacji płacowych i fali strajków rotacyjnych podjętych w roku ubiegłym przez nauczycielskie związki zawodowe.
Komentując zapowiedziane przez minister odwołanie kontrowersyjnej ustawy 115, przewodniczący federacji związków zawodowych zrzeszających nauczycieli szkół podstawowych, Sam Hammond, uznał, że stanowi to potwierdzenie zarzutów wysuwanych przez związki, iż ustawa ta jest głęboko niesprawiedliwa.
Leszek - Jutro mamy Sylwestra, jaki to będzie rok?
- Każdy ma nadzieję, że rok będzie pomyślniejszy, niż ten, który jest w tej chwili i się kończy.
- A tak naprawdę, spodziewa się Pan, że będzie lepiej?
- Mam taką nadzieję; czy się spodziewam; jeżeli myśli się pozytywnie, to tak się pozytywnie układa. Trzeba mieć nadzieję, bo bez nadziei nie ma to sensu.
- A czego najbardziej się Pan obawia?
- Zdrowie, praca... teraz w związku z tym kryzysem.
- Ale mówią, że nie ma kryzysu, że do Kanady nie dotarł.
- Gdy rozmawiam ze znajomymi to mówią, że jednak ktoś tam stracił pracę, zamówienia są niższe niż były. Na początku roku był boom, ale teraz zaczyna to trochę siadać.
- Czyli praca, zdrowie - to najważniejsze rzeczy?
- Jeszcze rodzina.
- Tego należy każdemu na Nowy Rok życzyć?
- Tak!
Marek - Czego się Pan obawia w Nowym Roku, a jakie ma Pan nadzieje?
- Niczego się nie boję. Człowiek wiary niczego się nie boi.
- Zgadza się, patrząc z tej perspektywy to nie ma o czym mówić.
- Jestem pełen nadziei, że następny rok będzie lepszy, chociaż wiadomo, że będzie gorszy.
- No właśnie, dlaczego?
- Słuchając wiadomości z Ameryki to w najgorszej sytuacji 3,5 mln ludzi pójdzie w ciągu pół roku na bezrobocie. To nas też dotyczy.
- Mniejsze zamówienia z USA?
- Oczywiście, ja jestem trakerem, tak że każdy dzień w tym roku, 2012, był wykorzystany, żeby jak najwięcej zarobić; żeby przygotować się na 2013, bo w 2013 jest wielki znak zapytania.
- To aż tak źle?
- Tak, jeśli ktoś podróżuje po Ameryce, tak jak ja, to widzi bardzo dużo plaz, malli wszystko pozamykane. To jest szok to, co się tam teraz dzieje. Dla przeciętnego człowieka w Kanadzie to jest nie do pomyślenia, to co ja widzę jeżdżąc. Wjeżdżam do wioski, boję się wjechać bo nie widzę fabryk, zajeżdżam a tam 5 - 6 fabryk zamknięte, jeden tylko warehouse czynny. Tak że taki to jest obraz Ameryki. Highwaye puste, truck-stopy puste.
- W mediach tego nie ma.
- To wszystko jest ukryte, tym bardziej w Kanadzie. My tu wszyscy pracujemy.
- Jak długo?
- Myślę, że jeszcze z pół roku i zobaczymy, jak wszystko się rozwiąże.
Zbyszek - Jaki będzie nowy rok według Pana?
- Gorszy od obecnego. Podwyżki wszędzie. Cały czas podatki podnoszą, żywność drożeje.
- Czym to się skończy?
- Nie wiem, wojną światową, albo czymś, a co pan myśli że ludzie to wytrzymają?! Niech pan popatrzy; pensja - pracuję na traku - zarabiałem kiedyś 7 tysięcy dolarów, teraz zarabiam pół z tego. Mnie wystarczy, bo ja sam jestem, ale jak ktoś ma rodzinę to naprawdę ciężko jest; mieszkanie opłacić - tysiąc dolarów, jedzenie, ubezpieczenia samochodu, skąd ci ludzie mają brać pieniądze?
- No na razie na kredyt.
- Dużo ludzi tak żyje.
- Czego można życzyć na przyszły rok?
- Ja wszystko mam, zdrowia, żeby było. Jestem 25 lat w Kanadzie posprzedawałem dom, wszystko, to wie pan, już mi tam nie zależy, żyję sobie spokojnie, nie przejmuję się niczym. A tak, jak ludzie domy pokupili, to mają problem, bo coraz gorzej z pracą, coraz mniej płacą - taka prawda.
Andrzej - Jaki będzie nowy rok?
- Nowy rok powinien być pomyślny i dobry dla wszystkich, a jak będzie to się dowiemy, wszystko jest w rękach bankierów.
- A ja myślałem, że w rękach Pana Boga (śmiech)...
- No niestety, w Kanadzie tak jest, że wszystko w rękach bankierów.
- A czego się Pan najbardziej obawia?
- Że wszystko pójdzie do górę, ceny i będzie coraz mniej pracy.
- Myśli Pan, że jeszcze nie było tego "dołka"?
- Nie.
- Czego ludziom życzyć?
- Nadziei.
Ania jest 18-latką – i jak wszystkie dziewczyny w jej wieku chciałaby biegać w powiewnych sukieneczkach po ścieżkach pełnych słońca...
Różne są dziecięce losy, ale niestety jest na świecie tak, że niektórzy młodzi mogą tylko marzyć o chodzeniu. Przydział szczęścia lub nieszczęścia dzieci – tych najbardziej bezbronnych mieszkańców naszej planety, bywa niewytłumaczalny, stanowi być może Bożą tajemnicę, której nie nam dociekać. Dużo jest na świecie ludzkiego bólu, ale cierpienie dzieci szczególnie jest przejmujące, chwyta za serce... Ania Smolińska nie może nie tylko chodzić, ale i samodzielnie się poruszać, ma porażone zarówno obie ręce jak i nogi. Groźna choroba – dziecięce porażenie mózgowe, uniemożliwia również samodzielne siedzenie bez oparcia i od urodzenia całe swe krótkie życie spędzać musi na wózku inwalidzkim…
Anulka stara się być radosna i pokazać raczej, że jest dumna ze swoich osiągnięć, a ma po temu powody: dzięki żmudnej pracy i intensywnym ćwiczeniom nauczyła się samodzielnie jeść i pić, no i pisać na komputerze, bo trudno jej utrzymać długopis w ręku. Jest uczennicą III klasy Integracyjnego Gimnazjum w Bydgoszczy. Dziewczynka bardzo jest komunikatywna, inteligentna, wrażliwa, otwarta na problemy innych, ma dużo koleżanek, stara się w miarę możliwości nawet im pomóc – choćby poprzez wsparcie duchowe. Tak jest w istocie – jak koleżanki są smutne, to przychodzą do niej... Ma w sobie dużo optymizmu, jest ciekawa świata i uwielbia słuchać muzyki…
Rodzice Ani robią wszystko, by mogła ona w przyszłości być na tyle sprawna, żeby nie być całkowicie uzależniona od pomocy innych. W tym celu potrzebne były kolejne operacje chirurgiczne. Takim operacjom poddawano ją już czterokrotnie. W 2000 roku była to operacja biodra dla zwiększenia szansy na samodzielne chodzenie. Niestety, nie powiodła się i wpłynęła na pogorszenie stanu mięśni nóg. Kolejną operacją było podcięcie ścięgien obu nóg w 2003 roku w Klinice Grunwaldzkiej w Poznaniu dla zlikwidowania przykurczu mięśni, które sprawiały duży ból… W następnej operacji w Szpitalu Klinicznym w Poznaniu usunięta została blaszka z kości udowej...
Ważnym krokiem, jaki zbliżył Anię do jej marzeń o chodzeniu, było wstawienie jej pod powłokę brzuszną pompy baklofenowej – urządzenia, które zawiera lek baclofen i cewnik doprowadzający ów lek do kanału rdzenia kręgowego, co zmniejszyło bolesne napięcie mięśni. Urządzenie to, dla jej drobnego organizmu niezbędne, było bardzo drogie, a rodzina Ani, co tu dużo mówić, nie żyje w dostatku. Pracuje tylko ojciec – jako mechanik, a rodzina mieszka w dwupokojowym mieszkaniu na III piętrze, należącym do ADM. Z powodu wypadku samochodowego, jakiemu uległ ojciec Ani w 1997 roku i przez parę lat był bezrobotny – to małe mieszkanko jest poważnie zadłużone jeśli idzie o spłatę comiesięcznego czynszu… A matka, Barbara Smolińska, nie może pracować, ponieważ Ania musi mieć zapewnioną całodobową opiekę. Z tytułu opieki nad nią pobiera ona niewielki zasiłek...
Na szczęście ludzie wrażliwi na cierpienie innych złożyli się na pompę baklofenową i operacja odbyła się w Klinice Poznańskiej. Córkę, jak na każdą operację, mama musiała dowieźć z Bydgoszczy, opłacić sobie i jej dojazd, zakwaterowanie i utrzymanie w ciągu dwóch tygodni w Poznaniu. Chorych po założeniu pompy trzeba przywozić parę razy w roku na doładowanie – dla napełniania leku, a co siedem lat na operacyjną wymianę pompy... (termin wymiany już się zbliża).
A już szykowała się już następna operacja w związku z pogłębiającą się skoliozą Ani, sięgającą aż 60 proc. – by utrzymać Anię w pionie wszczepiono jej implant do kręgosłupa... No i teraz dziewczyna jest na wózku prawie pięknie wyprostowana...
***
Pytam Anię, jak zniosła tyle cierpienia, związanego z tak poważnymi operacjami, a ona uśmiecha się i odpowiada krótko: – "Wiara daje mi siłę...". Jest żarliwą chrześcijanką i stąd czerpie pogodę ducha. A na co dzień jest czułą, wrażliwą, a nawet wesołą dziewczyną. Głęboko odczuwa miłosierdzie Boże, uważa, że Bóg dał jej bardzo wiele, obdarzając ją tak mądrą, kochającą i oddaną mamą oraz wspaniałymi przyjaciółmi. Bo jej mama, Barbara Smolińska, nie uważa konieczności bezustannej opieki nad córką za dopust Boży, wręcz przeciwnie, jej obecność w swym życiu traktuje jako wielki dar całkowitej bliskości. Gdy o tym z nią rozmawiałam, zawołała z żarem: – "Bez Ani nie mogłabym żyć!".
Mając takie oparcie w matczynej miłości, Ania ma poczucie bezpieczeństwa i sensu swej egzystencji, toteż może być radosna i nawet szepce mi, że jest na swój sposób szczęśliwa... Bo drugiemu człowiekowi możemy tak naprawdę pomóc tylko przez miłość – to już zauważył Eurypides...
***
A konieczna jest stała, intensywna specjalistyczna rehabilitacja Ani każdego dnia. Ważna jest też od czasu do czasu hipoterapia, dogoterapia, hydroterapia, terapia zajęciowo-ruchowa i manualna. Dlatego Ania – mówią lekarze specjaliści – powinna sześć razy do roku jeździć do Centrum Hipoterapii i Rehabilitacji w "Zabajce"pod Bydgoszczą, gdzie odbywają się specjalistyczne turnusy rehabilitacyjne, ale koszt takiego turnusu dla niej i osoby towarzyszącej (a wszak Ania nie może nigdzie ruszyć się bez mamy) wynosi 3500 zł, co pomnożone prze sześć wyjazdów rocznie sumowałoby się w niewyobrażalnie duże pieniądze.…
I tu ogromnej wagi nabiera zakup specjalnego, rehabilitacyjnego łóżka "MOBILA", w cenie 7 tys. zł. Pozwoli ono na ćwiczenia Ani w łóżku, zwłaszcza na tak ważną w jej sytuacji gimnastykę kręgosłupa. Wiąże się to z podnoszeniem i opadaniem części przedniej i tylnej łóżka, a także przekręcaniem jego osi, co stwarza możliwość uczynienia zeń fotela. Byłoby to ważne również dla mamy Ani, której coraz trudniej podnosić z łóżka dorastającą córkę, a być może od zbytniego wysiłku pani Barbara miała w ubiegłym roku mały wylew, na szczęście wróciła do normy, ale musi uważać na siebie...
***
Najpierw zwróciłam się w imieniu Ani i jej mamy z prośbą o wsparcie do Koła Pań "Nadzieja" w Toronto, bo ta działająca od siedmiu lat organizacja pań przy Stowarzyszeniu Polskich Kombatantów nr 20 – znana jest nie tylko w środowisku polonijnym z niezwykłej ofiarności i licznych akcji charytatywnych oraz patriotycznych. Widziałam je niejednokrotnie w akcji – 120 pań w zielonych chustach, zarzuconych na ramiona, uczestniczy zawsze w rocznicowych akademiach oraz pochodach i innych manifestacjach rocznicowych, organizowanych przez Polonię torontońską.
Głównym założeniem Koła jest jednak działalność charytatywna – zdobywanie środków finansowych dla potrzebujących, szczególnie dzieci, tak w Polsce jak i w Kanadzie. Pod przewodem niestrudzonej prezes Koła, Haliny Drożdżal, panie organizują piękne bankiety i loterie, zwłaszcza na rzecz dzieci i młodych ludzi, cierpiących z powodu biedy czy niepełnosprawności, np. Dzieci Ociemniałych w Laskach, polskich dzieci z najbiedniejszych rodzin na Ukrainie, którymi opiekuje się ks. Skwierczyński, czy też Łódzkiego Ośrodka dla Dzieci z porażeniem mózgowym lub Lubelskiego Ośrodka Wychowawczego dla Dzieci i Młodzieży Niesłyszącej i Słabo Słyszącej.To tylko niektóre ze stałych akcji niesienia pomocy najbardziej potrzebującym, którzy znaleźli się w trudnych sytuacjach losowych, bo przekazywano też donacje na leczenie operacyjne wielu osób, np. 14-letni Dariusz z Ośrodka Lubelskiego, niesłyszący, któremu wybryk natury umieścił uszy na szyi – zwrócił się do nich o pomoc i przeszedł dzięki nim trzy operacje. Choć uszu nie udało się przemieścić na właściwe miejsce – częściowo odzyskał słuch.
Dużą pomoc przekazano całkowicie sparaliżowanemu po niefortunnym skoku pływackim Mariuszowi Rokickiemu, który dopiero po 14 latach od wypadku, po dwóch operacjach, odzyskał mowę, a jedynie sprawnym w rękach kciukiem napisał książkę "Życie po skoku" – jej fragmenty drukował "Goniec". Koło Pań "Nadzieja" świadczy też m.in. wzruszającą, stałą pomoc 14-osobowej rodzinie Serafinów ze wsi Józefów w zapomnianym, dalekim powiecie biłgorajskim – opłacając od dwóch lat codzienną dostawę chleba i bułek z piekarni, wysyłając paczki z żywnością, odzieżą i przyborami szkolnymi... A kanadyjskim chorym dzieciom Panie przekazały 6 tys. dol. na rzecz Hospital for Sick Children... Nie zapominają też o seniorach – 1000 dol. dały na rzecz Copernicus Lodge, a 10.000 dol. – na budowę windy w Domu Kombatanta w Toronto.
Mam w ręku tomik poezji chorej na stwardnienie rozsiane, będącej na wózku inwalidzkim, utalentowanej poetki z Warszawy, Izy Marciniak, która dzięki pomocy Koła Pań "Nadzieja" ma otwarte okno na świat – może pisać wiersze pełne siły wewnętrznej, które docierają i do Kanady. Oto jeden z jej aforyzmów:
"Żałuj, że nie potrafisz żałować,
nie użalaj się, gdy jeszcze się użalasz.
Zmień swoje życie i to zaraz..."
***
Skąd panie z Koła Pań "Nadzieja" zdobywają pieniądze na tak rozległą działalność charytatywną? Otóż działają w tej mierze na wielu frontach, jeśli tak można się wyrazić. Wspomniałam już o bankietach charytatywnych, a jednym z frontów charytatywnej działalności Pań są też stale organizowane przez prezes Halinę Drożdżal atrakcyjne wycieczki po Kanadzie czy Ameryce, mające tak naprawdę na celu gromadzenie funduszy na rzecz potrzebujących. Panie zapisują się na te wycieczki tym chętniej, że podczas drogi nazwana "Słowikiem Polonii" Teresa Klimuszko daje im w autobusie prawdziwy jednoosobowy kabaret, jako że dysponuje również dużym talentem komicznym. Więc panie pytają, zapisując się na wycieczkę: czy pojedzie z nami Teresa Klimuszko? Potrafią się też składać się na charytatywne cele z własnych skromnych zasobów, choć nikt ich do tego nie obliguje, podobnie jak grono przyjaciół i sympatyków Koła. "Sztuką jest umieć dawać, choć ma się niewiele" – powiedziała sekretarz Koła, znana nie od dziś w Polonii torontońskiej ze wzruszających i pełnych prostoty wierszy poetka Wanda Bogusz. Oto fragment jednego z nich, będący, być może, swoistą dewizą Koła Pań "Nadzieja", pt. "Być kroplą...":
Być kroplą w morzu potrzeb,
jak kroplą w oceanie,
Bo krople i kropelki
potrafią drążyć skały.
Być kropelką dobroci
w ogromnym morzu potrzeb(...)
wsparciem, dłonią pomocną...
Tak, panie z Koła Pań Nadzieja mają świadomość, ile jest biedy, smutku, bólu, niespełnionych dziecięcych potrzeb na tym świecie – i cieszą się, że mogą w jakimś stopniu przyczynić się do zmniejszenia tego ogromu ludzkiego cierpienia. A wiedzą, że jeśli każdy przyczyni się choć trochę – "krople tworzą ocean" – jak powiedziała Wanda Bogusz...
Może dlatego panie zawsze są pogodne, uśmiechnięte – że więcej myślą o innych, niż o sobie...? A już mądry Goethe powiedział: "Jeśli będziesz działał z myślą o sobie, skazany jesteś na cierpienia. Działaj dla innych, aby cieszyć się razem z nimi".
***
Znając takie podejście Koła Pań "Nadzieja" do ludzkiej biedy i cierpień niepełnosprawności – na ręce prezes Koła, Haliny Drożdżal, złożyłam w pierwszym rzędzie apel o pomoc dla Ani w zakupie łóżka "MOBILA" – żeby przykład ich znanej szczodrości otworzył serca i kieszenie innych. I nie zawiodłam się – panie z Koła "Nadzieja" wyasygnowały dla Ani aż 1000 dolarów na łóżko Mobila!!! Radość mamy, Barbary Smolińskiej, i samej Ani oczywiście, nie miała granic. I moja radość też, bo taki gest przywraca wiarę we wrodzoną dobroć ludzkiego serca...
Więc teraz zwracam się z apelem do Polonii torontońskiej o datki na dofinansowanie łóżka MOBILA – dla dzielnej i żarliwej dziewczyny, Ani Smolińskiej, z porażeniem mózgowym. Jestem przekonana, że niezwykle hojny przykład pomocy dla Ani, zademonstrowany przez Koło Pań "Nadzieja" – pociągnie za sobą innych i skłoni Polonię do łożenia mniejszych czy większych datków, które w sumie pozwolą kupić naszej Ani omawiane łóżko (jego całkowity koszt w przełożeniu na dolary wynosi ok. 3000 dol. kanad.)
Fundacja Charytatywna Kongresu Polonii Kanadyjskiej, zarejestrowana w Revenue Canada, będąc właścicielem konta #24583 w St. Stanislaus – St. Casimir's Credit Union przy 220 Roncesvalles Ave. w Toronto M6R 2L7 – będzie pośredniczyć w zbiórce pieniężnej. Wszystkie donacje na ten cel prosimy przekazywać na wymienione konto z adnotacją: "Na leczenie Ani".
Pamiętajmy, że to co dajemy innym bezinteresownie – życie nam zwróci, ale w innej formie... Może w postaci wielkiej, a niczym niewytłumaczalnej radości życia, którą radzę Państwu przeżyć na Boże Narodzenie...
Krystyna Starczak-Kozłowska
e-mail: krysia Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Mamy w Polsce legendę o rycerzach śpiących w tatrzańskich jaskiniach pod Giewontem. Mają się oni obudzić, gdy kraj będzie w wielkim zagrożeniu, by przyjść z pomocą w potrzebie. Mamy wiersz Gałczyńskiego "Pieśń o żołnierzach z Westerplatte", gdzie czytamy:
Lecz gdy wiatr zimny będzie dął
i smutek krążył światem,
w środek Warszawy spłyniemy w dół,
żołnierze z Westerplatte.
Mnóstwo podobnych legend krąży po całym świecie, mają swoją i Indianie. Dotyczy ona Śpiącego Giganta (Sleeping Giant) – formacji skalnej na Jeziorze Górnym, dobrze widocznej z Thunder Bay. Wedle legendy Odżibuejów (Ojibway), jest to Nanabusz (Nanabozho), który zamienił się w skałę, po tym jak Indianie wyjawili białym tajemnicę lokalizacji kopalni srebra na Silver Islet. Niektórzy twierdzą, że przyjdzie czas, gdy Nanabusz się obudzi. Niektórzy twierdzą, że już się to stało – za sprawą premiera Harpera.
Zanim jednak wgłębię się bardziej w tłumaczenia, dlaczego kanadyjskie środowisko Indian zawrzało, powinienem skreślić parę zdań o moich własnych losach, by (dla pewnego rodzaju elementarnej uczciwości) wyjaśnić, dlaczego ten tekst powinno czytać się z pewnego rodzaju dystansem. Nie mam zamiaru udawać obiektywności i pisać pod dyktando politycznej poprawności.
To, co napiszę, będzie mocno nacechowane moimi własnymi doświadczeniami i subiektywną oceną sytuacji. Owszem, staram się zapoznawać z różnymi źródłami i opiniami odmiennymi od moich i trzymać emocje na wodzy, czasami jednak nie do końca się to udaje.
Czasami tych emocji (szczególnie negatywnych) nazbiera się tyle, że najlepiej wziąć sobie na wstrzymanie, ochłonąć, przemyśleć sprawy – co zresztą zrobiłem, nie pisząc do "Gońca" przez ostatnie pół roku, pomimo zachęt ze strony redakcji pisma, jak i wiernych czytelników moich tekstów. Nie, nie zabrakło mi tematów, wprost przeciwnie – o wielu ekscytujących sprawach pewnie jeszcze napiszę. Problem leżał raczej w głębokiej niechęci do powrotu – choćby myślą – do rezerwatu, w którym spędziłem ostatni rok szkolny. Dziś, gdy już nabrałem dystansu, mogę się przyznać – przed sobą i przed Państwem, że zapadłem na PTSB – zespół stresu pourazowego. Odpowiedzialna praca w niezwykle ciężkich warunkach, ogromny stres i stałe obciążenie psychicznie, w końcu też osamotnienie dały mi się poważnie we znaki i sprawiły, że musiałem się poważnie zastanowić, czy kariera nauczyciela jest tym czymś dla mnie właściwym. Doszedłem do wniosku, że problem jest nie tyle w samej pracy i wyborze kariery, ale w niesłychanie dysfunkcyjnej społeczności, w której przyszło mi funkcjonować. Było tam tak "ciekawie", że pod koniec zeszłego roku szkolnego myślałem o składaniu podań o pracę do miejsc takich jak Afganistan, Somalia czy Irak – byleby tylko dalej od miejsca, w którym byłem.
Koszmar ciągnął się przez długi czas – nawet już po zakończeniu roku szkolnego. Troszkę z mojej własnej winy, bo miast pogodzić się z faktem, że mnie wykorzystano i oszukano, zaangażowałem się w walkę o swoje prawa (czyli między innymi o to by otrzymać zapłatę) i zacząłem pisać listy do wodza plemienia i do INAC (Indian and Northern Affairs Canada), a więc do "Ministerstwa do spraw Indian". Wódz nigdy nie odpowiedział, ale tego się spodziewałem, po tym jak parę miesięcy wcześniej moje zapytanie o kontrakt zbył, mówiąc, że "jego ludzie (czytaj: Indianie) nie potrzebują kontraktów, bo większe znaczenie przypisują tradycji ustnej". INAC odpowiedział po kilku miesiącach, że nic im do tego, co się w rezerwacie wyprawia, i że wszystkie kwestie sporne między mną i administracją rezerwatu powinien wyjaśniać kontrakt...
Nawet dziś, gdy piszę te słowa (w pół roku po opuszczeniu rezerwatu), czuję wzbierający gniew powodowany poczuciem niesprawiedliwości. Potęgowane jest to świadomością, że wódz i radni plemienia, którzy (nie ma co owijać w bawełnę) mnie oszukali i okradli z zapłaty za ciężką pracę, najprawdopodobniej pozostaną na swoich stołkach na następną kadencję. I to dzięki moim (między innymi) pieniądzom. Dodatkowe środki finansowe, które INAC wysłał do rezerwatu z przeznaczeniem "na szkołę" i pensje nauczycieli, nigdy do nas (lub do szkoły) nie trafiły i pewnie zostały użyte w zgoła innych celach. Jakich? Na przykład przez całe lato rezerwat urządzał zabawy i festiwale, a teraz wydaje świąteczne bożonarodzeniowe bale.
Powiem wprost: popieram ideę festiwali i zabaw, bo sprzyja to integracji skłóconej wspólnoty i wprowadza iskierkę radości w raczej smutne życie biedujących Indian i nieszczególnie przeszkadza mi, że to "z pieniędzy szkoły". Chociaż może powinno. Bo fajnie byłoby, gdybym nie musiał kupować kredy albo ołówków za własne. Fajnie byłoby też mieć w szkole Internet i jakiś działający komputer (poza moim) i drukarkę. Albo jakąś nową książkę. Łatwiej by się uczyło. Dobrze byłoby też wymienić wybite szyby. Albo kupić mydło, by uczniowie mogli umyć ręce po skorzystaniu z toalety. Byłoby przyjemniej. Uczniom, mnie, wszystkim.
O ile wcześniej z wodzem było się ciężko skontaktować – nie przyjeżdżał do rezerwatu za często, nie odpowiadał na telefony czy e-maile, w szkole przez cały rok pojawił się tylko za cztery razy i to zawsze tylko na chwilkę, to teraz nie można mu odmówić inicjatywy – widać go na zdjęciach z każdego kolejnego balu. Stoi w progu w rozchełstanej koszuli lowelasa i ostentacyjnie wita gości, robiąc sobie zdjęcia z kim się da. To nic, że w tym roku szkołę w rezerwacie otworzono dopiero pod koniec października. Ważne, że bal się udał. To nic, że niedawno musiano ją znowu zamknąć, bo zabrakło pieniędzy na olej opałowy, by ją ogrzewać. Dzieci straciły kolejnych parę dni nauki, zanim zażegnano kryzys, ale to nic, to nic... Ważne, że każdy, kto przyszedł na bal, otrzymał bon towarowy Walmartu wartości pięćdziesięciu dolarów. Niedługo wybory i ważne, by pamiętać o tym, co istotne. Dzieci i tak nie głosują, a poza tym wydają się cieszyć swobodą, jaką daje im brak szkoły.
Tyle tytułem narzekań na sytuację w moim ostatnim rezerwacie. Można by jeszcze sporo pisać, ale dosyć o tym, bo ważniejsze się dzieją rzeczy w "indiańskim świecie". Innymi słowy, wracamy do tematu z początku – do premiera Harpera i jego starcia (bo tak trzeba to określić) z Indianami. Tematy zgoła nieświąteczne, ciężkie, niewygodne, ale ważne, bo dotyczące przyszłości Kanady i roli, jaką Indianie mają w niej do zagrania. Mam nadzieję, że czytelnicy skuszą się, by poświęcić tematowi nieco czasu. Ale po kolei...
Przez cały rok rząd krok po kroku wprowadzał propozycje nowych ustaw dotyczących Indian (Bill C-45, Bill C-27, Bill S-2, Bill S-6, Bill S-8, Bill C-428, Bill S-212, Bill S-207) – bez konsultacji z nimi, co – wedle samych Indian – stanowi pogwałcenie artykułów 18-20. Deklaracji Praw Ludów Tubylczych Organizacji Narodów Zjednoczonych (United Nations Declaration on the Rights of Indigenous Peoples). Sama deklaracja jest – jak wskazuje nazwa – zaledwie "deklaracją" i bynajmniej nie ma obowiązującej mocy prawnej prawa międzynarodowego czy to w Kanadzie, czy w jakimkolwiek innym państwie – poza Boliwią, która jest pierwszym krajem, gdzie zapisy Deklaracji zostały uwzględnione w swoim wewnętrznym prawodawstwie. Poza Kanadą, przeciw przyjęciu Deklaracji na forum ONZ (w 2007) głosowały USA, Australia i Nowa Zelandia. Każdy z tych krajów ma spory odsetek ludności tubylczej. W 2010 roku Kanada wyraziła oficjalną aprobatę dla Deklaracji, co jednak nie przełożyło się na przyjęcie kursu szczególnej uległości wobec ludności tubylczej.
Na początku grudnia tego roku The Assembly of First Nations (AFN) – Zgromadzenie Pierwszych Narodów, które zrzesza wodzów 639 uznawanych formalnie przez Kanadę grup tubylczych, zorganizowało specjalne spotkanie wodzów w Ottawie. Mieli oni wspólnie wypracować strategię działania wobec coraz bardziej agresywnej polityki rządu. Przy okazji kąśliwa uwaga z mojej strony: znając upodobanie niektórych Indian do hazardu, nie dziwię się, że na miejsce spotkania wybrano hotel z kasynem... Część wodzów zdecydowała się opuścić pielesze ciepłych hotelowych pokoi i udała się pod parlament, domagając się spotkania z premierem Harperem. Interweniowała ochrona, doszło do krótkiej konfrontacji, w trakcie której sfrustrowani wodzowie wyrazili swoje poglądy w raczej nieparlamentarny sposób.
Rozumiem ich rozgoryczenie, jednak samym incydentem byłem raczej zniesmaczony: przekleństwa (łagodne, ale zawsze), przepychanki, groźby raczej nie przysporzą wodzom zwolenników. Przebieg incydentu można sobie obejrzeć na stronie APTN (Aboriginal Peoples Television Network):
http://aptn.ca/pages/news/2012/12/04/chiefs-take-fight-to-house-of-commons-doorstep/
Słychać tam wyraźnie wodzów odgrażających się tym, że zablokują wstęp na terytoria rezerwatów. Widać, że ich frustracja sięgnęła poziomu, w którym układne słowa już nie są w stanie wyrazić ogromu nagromadzonych emocji. Z drugiej strony – szczególnie w perspektywie moich własnych doświadczeń – trudno mi odrzucić bez zastanowienia tezę, że to właśnie skorumpowani lub niekompetentni wodzowie są główną przyczyną tego, że w rezerwatach źle się dzieje. Moje dotychczasowe doświadczenia z administracją rezerwatów nie zawsze były dobre, co w naturalny sposób skłania mnie ku tego rodzaju refleksji. Nie jestem wielkim sympatykiem "Sun News", ale muszę przyznać rację części zarzutów padających pod adresem wodzów w tym krótkim reportażu:
http://www.sunnewsnetwork.ca/video/featured/prime-time/867432237001/band-leaders-protest-budget-for-their-chief-interest/2014106582001
W materiale tym Jerry Agar (reporter "Sun News") w dosyć emocjonalnym wystąpieniu wypowiada się przeciwko mentalności "my przeciw wam" zaprezentowanej przez wodzów. Agar powołuje się na przypadki braku przejrzystości gospodarowania finansami w rezerwatach i przytacza słowa Colina Craiga z Canadian Taxpayers Federation: "Wyobraź sobie, że ktoś ci grozi śmiercią, bo zadzwoniłeś do biura burmistrza i zapytałeś, ile zarobił w zeszłym roku. Wyobraź sobie przez moment, że w dalszym ciągu zadajesz tego rodzaju zasadne pytania i dostajesz więcej gróźb. Nie wspominając o reperkusjach tego rodzaju, że burmistrz pozbawia cię dochodów, zatrzymuje remont twojego domu i wstrzymuje finansowanie edukacji twoich dzieci".
Osobiście nie mam najmniejszych problemów z wyobrażeniem sobie tego rodzaju sytuacji, bo doświadczyłem tej "wszechmocy" lokalnej administracji na własnej skórze. W obu rezerwatach, w których byłem do tej pory wiele miejscowych osób skarżyło mi się na nierówne traktowanie członków plemienia przez wodza i radę plemienną. Pierwszy z rezerwatów nie był jeszcze taki zły, chociaż wiadomo było, kto jest równy, a kto równiejszy. W drugim nepotyzm i kumoterstwo były tak otwarcie deklarowane przez miejscowych, że było to wręcz rażące.
Reportaż wspomina przypadek Attawapiskat, rezerwatu w północnym Ontario, o którym było głośno w zeszłym roku, z uwagi na kryzys mieszkaniowy, jaki tam zaistniał.
Stacje telewizyjne z upodobaniem pokazywały ludzi żyjących w warunkach Trzeciego Świata, podnosząc larum, że to nie slumsy Ameryki Południowej czy Afryki, ale nasze własne kanadyjskie podwórko. Zgodnie z wyliczeniami "Sun News", Attawapiskat (społeczność licząca 1500 osób) w 2010 roku otrzymał od rządu 34 miliony dolarów, z których aż 32 proc. (czyli 11,2 miliona) zostało przeznaczone na pensje i różnego rodzaju benefity miejscowej administracji.
Nie wiem, na ile te wyliczenia są rzetelne. Cyframi można bardzo łatwo manipulować. Wiem jednak, że Attawapiskat publikuje swoje finanse w Internecie. Zaglądnąłem tam i sam się zdziwiłem, widząc, ilu rezerwat zatrudnia radnych i urzędników. I ile niektórzy z nich zarabiają. W końcu indiańska wioska licząca półtora tysiąca mieszkańców to nie wielka metropolia i może nie potrzeba tam aż 12 radnych, wodza, zastępcy wodza, menedżera urzędu plemienia (fucha za 80 tysięcy rocznie!) i tak dalej. A może właśnie potrzeba tych etatów – by ludzie mogli w jakiś sposób zarabiać pieniądze w miejscu, które oferuje bardzo mało możliwości znalezienia zatrudnienia. Z doświadczenia wiem, że czasami z jednej pensji w rezerwacie utrzymują się całe wielodzietne rodziny. Attawapiskat zyskuje w moich oczach przez sam fakt publikowania tych informacji. Nie wszyscy wodzowie i radni są na tyle otwarci, by wyznać, ile zarabiają. Jedno z nowych praw (Bill C-27) zajmuje się finansami indiańskich rezerwatów i nakazuje im publikowanie dochodów wodzów i radnych (a Attawapiskat robi to już od szeregu lat).
Skoro mowa o Attawapiskat: jego wódz, Theresa Spence, podjęła (11 grudnia) strajk głodowy, domagając się spotkania z premierem Kanady i ponownego negocjowania traktatów między Indianami i Kanadą. W gruncie rzeczy jest to kontynuacja protestu wodzów z czwartego grudnia. Wódz Spence przyrzekła, że "umrze", ale podtrzyma swój protest tak długo, ile trzeba, by rząd zaczął traktować Indian poważnie. "The treaty’s been violated [for] so many years and it’s time for the prime minister to honour it and respect our leaders". Gdy piszę te słowa, wódz Attawapiskat głoduje już ósmy dzień – w tipi na Wyspie Wiktorii na rzece Ottawa nieopodal budynku parlamentu. W całym kraju różne organizacje (w tym dwa największe w Kanadzie związki zawodowe: The Canadian Auto Workers Union i the Communications, Energy and Paperworkers Union) deklarują wsparcie dla wodza Attawapiskat i ślą listy do kanadyjskiego premiera i rządu, co dotychczas spotyka się z brakiem odpowiedzi. Budzi to coraz większą niechęć ze strony Indian. W minioną niedzielę Wielki Wódz Zgromadzenia Wodzów Manitoby, Derek Nepinak, ogłosił, że "od dawna milczące wojenne bębny głośno zadźwięczą w uszach wszystkich" – jeżeli wódz Spence umrze wskutek swojej głodówki.
Abstrahując od moich negatywnych doświadczeń z zeszłego roku, muszę przyznać, że Indianie są słusznie rozżaleni i wzburzeni, że "nie mają z kim rozmawiać". Trudno odmówić im racji, gdy uważają, że traktaty, na mocy których oddali Kanadzie ogromne połacie ziemi pod osadnictwo – nie są traktowane przez kanadyjski rząd na serio. Z drugiej strony, kanadyjskiemu rządowi z pewnością trudno odnieść się do traktatów podpisywanych w imieniu kolejnych brytyjskich monarchów: królowej Wiktorii, Edwarda II i króla Grzegorza V. W większości spornych przypadków Indianom przychodzi rozmawiać z mniej znaczącymi biurokratami, którzy zasłaniają się "brakiem kompetencji (możliwości) podjęcia decyzji w tej czy innej sprawie". Okazuje się jasne, że system sprzed stu lat (ostatni traktat – Traktat 11, został podpisany w 1921 roku) nie zdaje już egzaminu. Spędzenie ludzi niczym bydła i zamknięcie ich w obozach koncentracyjnych (rezerwatach), przyznając im 4 dol. rocznie za to, że nie będą stamtąd zbyt często wychodzić, nie sprawdza się w dobie rozwiniętych technologii komunikacyjnych. Indianie mają telewizję, telefony, Internet, korzystają z Google, Facebooka i Twittera i coraz mniej podoba im się to, w jakich warunkach żyją – w porównaniu do reszty Kanady, jak i to, że czują się oszukiwani przez kolejne jej rządy. Część z nich postanowiła "Dość bierności!" i zainicjowała rewolucyjny ruch "Idle No More".
http://idlenomore1.blogspot.ca/
W ciągu kilku tygodni ruch (głównie za pośrednictwem Internetu: Twittera, Facebooka, YouTube) dramatycznie się rozrósł i z dnia na dzień skupia coraz większą liczbę Indian (i nie tylko) pragnących zmian. A wszystko zaczęło się od zaledwie czterech pań (Nina Wilson, Sylvia McAdam, Jessica Gordon i Sheelah McLean). W trakcie krótkiego czasu ten oddolny ruch społeczny był w stanie zgromadzić spory kapitał społeczny i zainicjować wiele protestów w wielu miastach Kanady.
"Manifest" ruchu dobrze oddaje, to co gra w duszy wielu Indianom:
We contend that:
The Treaties are nation to nation agreements between First Nations and the Crown who are sovereign nations. The Treaties are agreements that cannot be altered or broken by one side of the two Nations. The spirit and intent of the Treaty agreements meant that First Nations peoples would share the land, but retain their inherent rights to lands and resources. Instead, First Nations have experienced a history of colonization which has resulted in outstanding land claims, lack of resources and unequal funding for services such as education and housing.
We contend that:
Canada has become one of the wealthiest countries in the world by using the land and resources. Canadian mining, logging, oil and fishing companies are the most powerful in the world due to land and resources. Some of the poorest First Nations communities (such as Attawapiskat) have mines or other developments on their land but do not get a share of the profit. The taking of resources has left many lands and waters poisoned – the animals and plants are dying in many areas in Canada. We cannot live without the land and water. We have laws older than this colonial government about how to live with the land.
We contend that:
Currently, this government is trying to pass many laws so that reserve lands can also be bought and sold by big companies to get profit from resources. They are promising to share this time…Why would these promises be different from past promises? We will be left with nothing but poisoned water, land and air. This is an attempt to take away sovereignty and the inherent right to land and resources from First Nations peoples.
We contend that:
There are many examples of other countries moving towards sustainability, and we must demand sustainable development as well. We believe in healthy, just, equitable and sustainable communities and have a vision and plan of how to build them.
Please join us in creating this vision.
W kilku zdaniach:
(...)
Kanada stała się jednym z najbogatszych krajów na świecie, czyniąc użytek z ziemi Indian i jej surowców. (...) Niektóre z najbiedniejszych społeczności indiańskich (na przykład Attawapiskat) mają na swoich terytoriach kopalnie i inny przemysł, ale nie otrzymują części zysków. Wydobycie surowców zatruło wiele terenów i zbiorników wodnych – rośliny i zwierzęta giną w wielu miejscach Kanady. Nie możemy żyć bez ziemi i wody.
Obecnie rząd próbuje przeforsować wiele praw, które pozwolą dużym korporacjom na zakup i sprzedaż indiańskiej ziemi. Rząd obiecuje nam, że tym razem koncerny podzielą się zyskami. Czemu te obietnice miałyby być lepsze niż poprzednie (w domyśle: niespełnione)? Zostaniemy z niczym innym niż zatruta woda, ziemia i powietrze. (...)
Idle no More skoordynowało już moc protestów, ale nie widzimy tego w telewizji. Główne kanadyjskie media wolały się zająć sprawą małpki biegającej po IKEI. Na szczęście jest Internet – wystarczy wejść na YouTube i wpisać "Idle No More", by zobaczyć manifestacje w Edmonton, Winnipegu czy Toronto. Materiały z manifestacji pokazują też wspomniana już APTN i telewizja al-Dżazira.
Bill C-45 mimo protestów ze strony Indian został przyjęty przez Senat. Idle No More postanowiło jednak działać dalej i szykuje następną dużą manifestację na 21 grudnia w Ottawie. Będzie to jedenasty dzień głodówki Theresy Spence – o ile wytrwa ona w niej tak długo i o ile urząd premiera wcześniej nie zgodzi się na rozmowę. Tak czy inaczej – w ciekawych czasach żyjemy. Zaryzykowałbym tezę, że możemy powoli mówić o kanadyjskim panindiańskim odrodzeniu narodowym. Czas pokaże, co to wszystko przyniesie. Wydaje się, że rząd obrał taktykę przetrzymania przeciwnika, licząc, że protesty rozejdą się "po kościach" przez czas świąt. Tym razem może tak nie być. Owszem, większość Indian – odizolowana od reszty świata i otumaniona przez kolonialny system wyzysku, z którego przecież korzystamy i my jako imigranci do Kanady – pewnie będzie obojętnie patrzeć na to, jak są im odbierane ostatnie ziemie ich przodków, po to by międzynarodowa korporacja pomnożyła swój majątek. Część jednak budzi się z letargu i zaczyna coraz bardziej aktywnie walczyć o swoje przetrwanie. Pytanie, jaka nasza w tym wszystkim rola? Anishinaabe (czyli Indianie, z którymi pracuję) mają legendę o siedmiu ogniach. Zgodnie z nią, gdy nadejdzie czas siódmego ognia, "jasnoskóra" rasa (light skinned race) stanie przed wyborem jednej z dwóch dróg. Jeśli wybierze dobrą drogę, to doprowadzi to do powstania wielkiego narodu, który będzie żył w wiecznym pokoju, harmonii i braterstwie. Jeśli wybierze złą, to doprowadzi do zagłady siebie i całą ludzkość.
Życzę wszystkim Czytelnikom "Gońca" (jak również i sobie) zdrowych, pogodnych, radosnych i rodzinnych Świąt Bożego Narodzenia, a w Nowym Roku: dokonywania dobrych wyborów.
Czasem miewamy bardzo przykre odczucie, że problemy nas przerastają. Dzieje się tak wówczas, gdy znajdujemy się w sytuacji wyjątkowo trudnej, kiedy to nasze dotychczasowe sposoby radzenia sobie zawodzą lub też posiadane zasoby psychiczne, fizyczne, społeczne, materialne uległy osłabieniu. Doświadczamy wówczas obezwładniającego poczucia bezradności, utraty kontroli nad życiem, a dominującymi emocjami stają się lęk i poczucie zagrożenia.
Szczególnie na emigracji, nowe sytuacje związane z innym stylem życia, wartościami, prawem, obyczajami mogą zaskakiwać i utrudniać dobre funkcjonowanie. Jako imigranci, dysponujemy zwykle mniejszymi zasobami, niż wtedy gdy mieszkaliśmy w rodzinnym kraju. Przede wszystkim zmniejsza się liczba osób, na które możemy liczyć. Szczególnie w pierwszym okresie imigracji doświadczamy lęku i osamotnienia z powodu mniejszego wsparcia społecznego, co wpływa też na osłabienie zasobów psychicznych, spada regulacyjna funkcja emocji. Życiu nowych imigrantów często towarzyszą stres, lęk, poczucie zagrożenia. Nasza odporność psychiczna może nie wystarczyć, gdy dodatkowo zdarza się sytuacja nieprzewidziana, która dotyczy spraw i wartości najważniejszych, jak zagrożenie zdrowia i życia własnego lub osób bliskich, rozstanie z małżonkiem czy partnerem życiowym, poważne konflikty z dorosłymi dziećmi, rodzicami, rodzeństwem, przyjaciółmi, utrata bezpieczeństwa finansowego, dobrego imienia, pozycji społecznej.
Gdy sytuacja cię przerasta
Człowiek, stojąc w obliczu sytuacji trudnej:
a) podejmuje działania w kierunku jej zmiany na mniej uciążliwą, lub
b) stara się zmniejszyć przykre odczucia na przykład poprzez lepszą kontrolę nad emocjami czy poprzez pozytywne myślenie.
Te dwa sposoby reagowania wzajemnie się uzupełniają. Zmniejszenie przykrych odczuć – lęku, rozpaczy, braku nadziei – na bardziej pozytywne pomaga zmienić w istocie własną sytuację i polepszyć ją. I z kolei racjonalne i efektywne działania w kierunku rozwiązania problemu – podjęcie leczenia, gdy mówimy o chorobie, poszukania wsparcia u przyjaciół w momencie, gdy opuszcza nas małżonek, powoduje zmniejszenie przykrych odczuć i zastępowanie ich bardziej neutralnymi, a w przyszłości pozytywnymi.
Niektórzy wybiorą jednak nieadaptacyjny, patogenny sposób reagowania, kiedy to w obliczu zaistniałych problemów następuje wycofanie się, pojawia się uporczywy smutek, apatia, obniżony nastrój. Jeśli taki stan utrzymuje się długo i utrudnia lub uniemożliwia dotychczasowe funkcjonowanie, możemy mieć do czynienia z atakującą depresją.
Uwaga na depresję
Depresja działa na zasadzie efektu kuli śniegowej. Puszczona w ruch, niekontrolowana, będzie zagarniała coraz to większe obszary życia człowieka, aż może przybrać postać klinicznej depresji, którą trzeba leczyć farmakologicznie. Należy jednak zaznaczyć, że leczenie depresji wcale nie jest łatwe. Dlatego obserwujmy u siebie czy u swoich bliskich jej objawy – smutek, problemy ze snem (zbytnia senność lub bezsenność), problemy z jedzeniem (brak łaknienia lub nadmierne objadanie się), brak radości życia, osłabienie libido, zaniechanie dotychczasowych aktywności, skłonność do płaczu, u mężczyzn często irytacja i gniew, u obydwu płci sięganie po szybkie poprawiacze nastroju, takie jak na przykład alkohol.
Szczególnie teraz, w okresie przedświątecznym, mamy skłonność do dramatyczniejszego przeżywania dotykających nas problemów i przykrych wydarzeń, gdy nasza sytuacja wydaje się tak kontrastować z powszechną radością, której objawy widzimy w postaci migoczących lampek, ogłoszeń o świątecznych przyjęciach i zabawach, tłumów ludzi uganiających się za prezentami, gdy słyszymy wesołą bożonarodzeniową muzykę, i nam, którzy akurat zostaliśmy porzuceni, dowiedzieliśmy się o zagrażającej życiu chorobie, straciliśmy pracę, jest jeszcze bardziej smutno i źle.
Sens Bożego Narodzenia
Gdy zatem strapieni z trudem wychodzimy na rozmigotane światełkami ulice, zastanówmy się na chwilę nad sensem Bożego Narodzenia. To święto narodzin Jezusa, który przyniósł przekaz, że są wartości większe niż życie, zdrowie, pieniądze, kariera, egoistycznie pojmowana przyjemność. Niech sens Bożego Narodzenia uczy nas akceptacji rzeczywistości i zdrowego podejścia do przeżywanych trudności. Pamiętacie przewodnie zdanie Jana Pawła II? "Nie lękajcie się". Nie zapominajmy o nim. Samotni, chorzy, czasem pozbawieni dobrego imienia za sprawą nieuczciwych ludzi nadal mamy to co najważniejsze: wewnętrzną wolność i godność, której nikt nie jest w stanie nam odebrać. "Broni nie składa się przed wrogiem, broń składa się przed samym sobą", jak powiedział generał do żołnierzy w wieczór wigilijny w filmie "Katyń".
Każda, nawet najtrudniejsza sytuacja jest do wygrania, o ile w porę zatrzymamy śniegową kulę, zanim stanie się lawiną, spod której nie będziemy umieli się wydostać.
Broń składa się przed samym sobą
My, imigranci, nie mamy łatwo. Przyjeżdżając z Polski, pozostajemy Polakami i nie staniemy się Kanadyjczykami po otrzymaniu prawa stałego pobytu czy obywatelstwa. Jak pogodzić polską narodowość z kanadyjskim obywatelstwem? Imigranci wszędzie mają trudno. W sytuacji trudnej nie wybierajmy trzeciej, niezdrowej postawy prowadzącej do depresji. Bowiem nieleczona depresja jest chorobą śmiertelną, w której następuje powolna autodestrukcja, aż do prób samobójczych. Wybierajmy dwie pierwsze drogi, adaptacyjne, zdrowe: zmieniajmy sytuację na bardziej korzystną i pracujmy nad naszym stanem emocjonalnym, by trudną sytuację lepiej znosić, a w konsekwencji ją poprawić. Osoby nastawione zadaniowo zaczną od pozyskiwania informacji, poszukiwania możliwych rozwiązań i uzyskania konkretnej pomocy.Osoby bardziej introwertyczne, refleksyjne mogą zacząć pracę nad emocjami poprzez medytacje, praktyki religijne, udział w grupach terapeutycznych. Jedyne czego nie wolno zrobić, to poddać się długotrwałej apatii i zniechęceniu czy "ratować się" używkami. Broń zawsze składa się przed samym sobą, i w istocie największa krzywda nam wyrządzona jest uleczalna. Dlatego wszyscy zasmuceni, samotni, porzuceni, niekochani, chorzy nie chowajmy się przed świątecznym nastrojem, tylko pamiętajmy o istocie zbliżających się świąt.
Człowiek nie jest samotną wyspą
Życie każdego człowieka ma etapy cierpienia, może właśnie teraz ty przeżywasz taki etap. Z każdego cierpienia możesz wyjść bogatszy, silniejszy, lepszy. Nawet gdybyś tak jak Jezus miał swoją drogę cierpienia przypłacić życiem, gdyby na przykład choroba okazała się nieuleczalna. Ważne, jaka jest ta droga, zanim dobiegnie kresu.
Jesteś zgnębiony? Samotny? Chory? Poszukaj osoby, która może ci pomóc, ale jednocześnie tych, którym ty możesz pomóc. Nie pozwól sobie na "wigilię dla samotnych". Niezależnie od tego, czy będziesz w dwudziestoosobowej rodzinie, czy tylko z małżonkiem, czy sam, czy pójdziesz na kolację wigilijną organizowaną przez instytucję charytatywną, nie pozwól sobie na samotność. Podziel się troską, podziel się sytuacją trudną, jeśli w niej jesteś, a jeśli ten artykuł nie dotyczy ciebie, bo przeżywasz najszczęśliwszy okres w swoim życiu, podziel się tym szczęściem. Pamiętaj: człowiek nie jest samotną wyspą, nawet kilka tysięcy mil od domu, gdzie stawiał pierwsze kroki.
Psychoterapeutka Bożena Wolańczyk zaprasza na telefoniczne konsultacje w każdy wtorek w godz. 17-19, tel. 647-712-4848.
"Piszę do pani, bo czuję, że coś złego dzieje się w mojej rodzinie. Niby wszystko jest w porządku, ale ja wiem, że to tylko tzw. cisza przed burzą. Trzy lata temu kupiliśmy wymarzony, piękny dom. Cena jego była dosyć wysoka, więc postanowiliśmy z mężem trochę szybciej go nadpłacić. Chcieliśmy też go jakoś lepiej urządzić, dlatego też rzuciliśmy się w wir pracy. Taka sytuacja trwa do dziś. Dom udało się urządzić, tylko atmosfera między nami staje się nie do zniesienia (mamy dwoje dzieci w wieku 13 i 16 lat). Nie rozmawiamy ze sobą, mijamy się tylko, nic wspólnie nie robimy i tak naprawdę robimy się dla siebie obcy. Próbowałam coś zmienić, uzgodnić. Nic z tego, bo wszyscy żyją swoim życiem, mówią, że jest im tak dobrze, i twierdzą, że się czepiam. Tak naprawdę to myślę, że w naszym poprzednim, małym domu byliśmy bardziej razem niż teraz. Boję się, że jak tak dłużej będziemy żyć, to rozsypiemy się jako rodzina, bo nie mamy nic, co nas łączy. Co robić?" Grażyna
Aby rodzina była silna, musi robić razem coś, co ją łączy. Niekoniecznie muszą to być wielkie rzeczy, można zacząć od czegoś prostego, ale ważne, aby robić to regularnie i razem, np. od wspólnego spożywania posiłków. Dzisiaj nie przywiązujemy już do nich dużej uwagi, a szkoda, bo wspólny stół to magiczne miejsce, służące cementowaniu rodziny. Dzięki niemu wytwarza się niewidzialna nić, która nas łączy, daje poczucie bezpieczeństwa i szczęścia. To dlatego tak często wspominamy te chwile, gdy jesteśmy dorośli.
Istnieje wiele argumentów przemawiających za tym, że powinniśmy jeść posiłki razem z całą rodziną, i to w miarę możliwości codziennie. Poniżej przedstawiam niektóre z nich:
* Okazja, by rzeczywiście być razem. Przez wspólne przygotowywanie jedzenia, nakrywanie do stołu, jedzenie, sprzątanie posiłek staje się wspólnym zadaniem. Siedzimy obok siebie, patrzymy na siebie, rozmawiamy, czujemy się dla siebie ważni, bo dajemy sobie to, co najcenniejsze – czas i zainteresowanie.
* Lepsze porozumienie, poznanie i rozumienie siebie. Siedząc wokół stołu, możemy dzielić się tym, co przyniósł dany dzień, rozmawiać o tym, co planujemy jutro, na bieżąco dzielić się ze wszystkimi drobnymi sukcesami, czy opowiedzieć o swych niepowodzeniach. Czasem zwykłe wyżalenie się rodzinie, że "był wielki korek na autostradzie i prawie spóźniliśmy się do pracy", powoduje oczyszczenie. Dzięki temu nie nagromadzają się małe przykrości, a to zapobiega późniejszym wielkim wybuchom i awanturom nie wiadomo o co.
* Mniej problemów z dziećmi. Jeśli nasze dzieci każdego dnia czują zainteresowanie własnym życiem i przy wspólnym posiłku mogą wyżalić się na dokuczliwego kolegę lub wymagającego nauczyciela, spytać o radę, pochwalić dobrą oceną lub umiejętnością, powiedzieć, o czym marzą itd., to wzrasta ich stabilność emocjonalna i odporność psychiczna. Są przez to mniej skłonne do bójek, palenia, picia, zażywania narkotyków czy podejmowania przedwczesnego współżycia seksualnego. A w razie czego rodzice zyskują też możliwość wcześniejszego reagowania na pojawiające się problemy.
* Lepsze wyniki w nauce u dzieci. Codzienne, wspólne posiłki, dzięki rozmowom z rodzicami i rodzeństwem – pomagają dzieciom poprawić swoje zdolności językowe, co przekłada się na lepsze wyniki w szkole. Wspólne jedzenie prowadzi też do poprawy umiejętności komunikacyjnych, takich jak: cierpliwe słuchanie drugiej strony, czekanie na swoją kolej w rozmowie, wyrażanie opinii bez urażania rozmówcy.
* Lepsze zdrowie. Okazuje się, że wspólne jedzenie może zmniejszać ryzyko zaburzeń odżywiania, takich jak anoreksja, bulimia i niekontrolowane objadanie się. Gdy jedzenie ma miejsce w sympatycznej atmosferze, często znika też problem tzw. dzieci – niejadków. Okazuje się, że posiłki, które przygotowujemy w domu, są zazwyczaj dla nas zdrowsze, a przez to zmniejszają ryzyko chorób i otyłości. Są też tańsze, co oznacza spore oszczędności w budżecie domowym.
Nie sposób wyliczyć wszystkich zalet posiłków rodzinnych, ale pamiętajmy, że rodzina, która jada razem, tęskni za sobą i wraca do siebie.
Aby posiłki rodzinne przyniosły dobry efekt, trzeba zadbać o to, aby przebiegały one w sympatycznej (nie napiętej) atmosferze. W przeciwnym wypadku przyniosą one odwrotny skutek. Nie korygujmy wtedy siebie nawzajem, nie strofujmy bez końca dzieci, nie spieszmy się, nie poganiajmy, zasiadajmy do stołu, zostawiając z boku wszystko to, co nie dotyczy rodziny. Telewizor, telefony komórkowe, komputer powinny wtedy poczekać.
Warto także postarać się o ciekawe tematy do rozmowy, miłe wspomnienia, sympatyczne żarty, tak aby wszyscy pragnęli tych spotkań. Jeśli niektórym to wszystko wydaje się zbyt trudne, proponuję zacząć od regularnej, wspólnej herbatki z ciasteczkiem, potem może pojawi się obiad w niedzielę, a z biegiem czasu rodzinne śniadanko lub kolacja.
Trzeba pamiętać też o jeszcze jednej zasadzie: im częściej jemy wspólnie posiłki, tym bardziej jesteśmy z nich zadowoleni.
Choć jesteśmy ciągle w pędzie, choć czas nas goni, przeorganizujmy nasze plany tak, by móc być razem choć przez moment. Starajmy się wykroić choć odrobinę czasu na wspólne posiłki. Wiadomo, że nie jest to proste, ale naprawdę warto.
B. Drozd
Psycholog