Postawę bolszewickiej Rosji można było jeszcze zrozumieć, lecz jak oceniać naszych komunistów, którzy czynnie wystąpili przeciwko odrodzonej Polsce? Komunistyczna Partia Robotnicza Polski już po miesiącu , a więc 17 grudnia 1918 ogłosiła program walki z „burżuazyjno-obszarniczą” Polską i zdecydowanie wyraziła wolę utworzenia Republiki Sowietów. Kiedy 3 stycznia 1919 w Mińsku Litewskim utworzyła się Komunistyczna Rada Wojskowo-Rewolucyjna Polski, a 15 kwietnia Lenin zapowiedział ustanowienie w Polsce komunistycznej republiki, 30 lipca 1920 powstał w Białymstoku Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski, któremu przewodniczył Julian Marchlewski i w który tworzyli m. in. Edward Próchniak , Feliks Dzierżyński, Feliks Kon. Celem miała być walka o „polską socjalistyczną republikę rad” i zdecydowano się zarządzać terenami opanowanymi przez Rosjan, czyli wtenczas województwem białostockim i powiatami lubelskiego i warszawskiego.
Kiedy w lipcu 1920 armia Tuchaczewskiego zbliżała się do Warszawy, tysiące ochotników poczęło zgłaszać się do polskiego wojska. Nie pozostali bierni również twórcy naszej literatury, a wśród nich Adam Grzymała-Siedlecki i Stefan Żeromski. Jak pisał Grzymała-Siedlecki, „Ustała literatura, ustała twórczość osobista. W miarę sił i zdolności pisaliśmy, malowaliśmy i głosiliśmy to tylko, co władza uznawała za celowe i ku czemu skierowała nasze talenty”. Pierwszy został korespondentem wojennym pod rozkazami podpułkownika Maria Dienstl-Dąbrowy, natomiast drugi miał też okazję towarzyszyć wielu reporterskim eskapadom, z których jedna okazała się godna szczególnej uwagi.
Grzymała-Siedlecki przebywał najpierw kilka dni na Śląsku Cieszyńskim, gdzie interesował się przygotowaniami do plebiscytu, a potem jako korespondent II Oddziału Sztabu Inspektoratu Generalnego Armii Ochotniczej przez cztery miesiące zdawał sprawozdania z walk na froncie pod Lwowem, Warszawą i Płockiem. Kiedy powrócił do Warszawy, po kilkunastu dniach wyjechał do Wyszkowa. Było to właśnie po 15 sierpnia po „cudzie nad Wisłą”, jak pisał ks. Mieczkowski, powołując się na słowa bolszewików, że od Warszawy odpędzili ich nie Polacy, „a Matier Bożia”, chociaż wedle Grzymały-Siedleckiego powinno się to zwać „cudem Wisły”, bo tak zatytułował swój tom reportaży z tamtego czasu. Takie określenie, które zaistniało wpierw z woli Stanisława Stroińskiego, było wedle niego trafniejsze, jeżeli odpowiadało ono swoim wygłosem „cudowi Marny”. 14 sierpnia tegoż pamiętnego roku Stroiński przypomniał w „Rzeczypospolitej” wrześniowe dni z roku 1914 we Francji „i wyraził niezłomną ufność, że stanie się u nas podobny cud i zwać go będziemy <<cudem Wisły>>. Słowa te były prorocze, bo spełniły się już następnego dnia, ale to co u Francuzów od czasu Rewolucji Francuskiej było bezdyskusyjnie przyjmowane, u nas widziane było inaczej.
Żeromskim zawładnęła publicystyczna i dziennikarska pasja, kiedy odczuł, że skłóconemu zaborami narodowi i wyniszczonemu krajowi grozi kolejny rozbiór Polski i przy tym mnożą się głosy, że Niemcy mają na powrót odebrać ziemie dawnego zaboru pruskiego, Rosjanie – Królestwo Kongresowe i wschodnią Małopolskę, a Czesi – Małopolskę zachodnią.Nie mógł spokojnie patrzeć na tragedie i nieprawości, nie umiał milczeć. Już wcześniej znano jego wystąpienia, kiedy to walczył swoim piórem „ O odzież ciepłą dla żołnierza” (1919), i nie zrezygnował z nich po wojnie, myśląc o pomocy dla niewidomych żołnierzy („Latarnia”, 1922), angażując się „w sprawie Gruzji” (1923), wzywając do obrony wynaradawianych Mazurów i dając „Odpowiedź na wezwanie (1925) czy wreszcie sprzeciwiając się pomówieniom o prokomunistyczne sympatie, kiedy to nazbyt „gorliwie” zajęto się jego „Przedwiośniem”.Rozbudził także swoją dziennikarską pasję podczas akcji plebiscytowej na Warmii i Mazurach („Iława-Kwidzyn-Malbork”) oraz jako korespondent wojenny, kiedy to jedną ze swoich dziennikarskich wypraw opowiedział w „Inter arma” (1920).
Bolszewicy w polskiej plebanii
Kiedy z podróży do Płocka ukazał się 25 września obszerny reportaż Grzymały-Siedleckiego w „Tygodniku Ilustrowanym”, to jeszcze lepiej opowiedział tę eskapadę Żeromski w literackim reportażu „Na probostwie w Wyszkowie”. Oczywiście, Grzymała-Siedlecki podobnie jak Żeromski nie zapomniał o Wyszkowie w swoim sprawozdaniu „z pielgrzymki do Płocka”, co gwoli pełniejszej wieści na ten temat godzi się przytoczyć:
„Proboszcz wyszkowski, czcigodny ksiądz kanonik Mieczkowski, opowiadał, że w czasie najścia bolszewików na Wyszków, gdy szedł w niedzielę z plebanii do kościoła odprawić nabożeństwo, napotkał na swej drodze jakiegoś krasnoarmiejca, który najwidoczniej czekał tu nań z postanowionym zamiarem. Istotnie, żołnierz ten podszedł do księdza i tonem bynajmniej nie brutalnym, lecz raczej przyjaznym a uległym zaczął go prosić:
- Niech ksiądz tam nie idzie do kościoła.
- Dlaczego?
- Bo to całe nabożeństwo, to wasze, czy prawosławne, to przecież idołopokłonniczestwo (bałwochwalstwo)”.
Była to jedna z opowieści księdza Wiktora Mieczkowskiego, zasłyszanej i spisanej przez Grzymałę-Siedleckiego wręcz na gorąco. Potem ks. Mieczkowski zdał z tego wszystkiego sprawę w 1921 roku we wspomnieniu „Bolszewicy w polskiej plebanii”. Chociaż podana artystycznym słowem relacja Żeromskiego z pobytu „na probostwie w Wyszkowie” ukazała się o rok wcześniej, to zanim nią się zajmiemy warto gwoli wprowadzenia i niejako jej zapowiedzi podać, co o wizycie niechcianych gości mówił ks, Mieczkowski jako autentyczny świadek, który swoje wspomnienia spisał z autopsji. Po raz pierwszy wydano je w Wyszkowie w roku 1921 z podtytułem „Niedoszły rząd bolszewicki Polsce na czele z dr Marchlewskim, Dzierżyński i Konem w Wyszkowie pod Warszawą”, ale jako że nakład był niewielki, więc wyczerpał się już w międzywojniu, a po II wojnie światowej tekst „Bolszewików w polskiej plebanii” krążył po Wyszkowie i okolicy jedynie w odpisach. Przepisał tę niewielką książeczkę ks. Wojciech Borkowski, z którym miałem okazję się spotkać i wtenczas otrzymałem od niego jej maszynopis. Ponieważ ostatni akapit w tym maszynopisie należy do ks. Borkowskiego, więc gwoli pamięci, jakie były losy wspomnień ks. Mieczkowskiego „Bolszewicy w polskiej plebanii”, powinno się tutaj ten tekst podać, bo przecież to też historia:
„Proszę wybaczyć błędy przy przepisywaniu tekstu z niezbyt starannie wykonanego maszynopisu. Tekst broszury wspomnieniowej ks. kan. Wiktora Mieczkowskiego po II wojnie światowej był poszukiwany i niszczony przez Urząd Bezpieczeństwa nazywany przez nas Bezpieką. Za przechowywanie groziły kary. Oddawano broszurę po jej przepisaniu, albo skrzętnie chowano. Posiadałem tekst drukowany, lecz nieopatrznie pożyczony (zapewne komuś bardzo bliskiemu) nie wrócił do mnie”.
Ks. Mieczkowskiego wspomina nie tylko dzień 15 sierpnia 1920 roku, ale opowiada, co działo się wcześniej, kiedy bolszewicy zbliżali się do Wyszkowa, a nasi żołnierze się cofali. Byli wielce strudzeni, ale gdy tylko kazano im stanąć do walki, słuchali zawsze rozkazu. Obrona wolnej, i to zaledwie od dwóch lat, ojczyzny była dla nich najważniejsza!
„Jeszcze 9 sierpnia podwożono na samochodach przemęczonych żołnierzy na pozycje, którzy istotnie dzień i noc musieli czuwać i pracować. Warto zanotować, że przyszły wtedy do Wyszkowa resztki rozbitego w okolicach Tykocina oddziału marynarzy. Byli bosi i obdarci, a mieli jechać do Torunia na odpoczynek. Lecz dostają rozkaz wyruszenia zaraz na pozycje. – Dajcie nam jeść i chwilę odpoczynku, bo już iść nie mamy siły – wołali. Była to sama inteligencja. Widzieliśmy pod wieczór, jak dążyli ochoczo, pomimo wycieńczenia i nieprzespanych kilku nocy, bo mieli w sercu gorącą miłość do Ojczyzny”.
10 sierpnia nasi żołnierze wycofali się z Wyszkowa i oczekiwano z niepokojem, kiedy pojawią się bolszewicy. Noc była jeszcze spokojna, ale kiedy rano następnego dnia spalono most na Bugu, wiadomo było, że wróg już blisko. Wielu mieszkańców Wyszkowa zebrało się w kościele, oddając się modlitwie. Jak pisze ks. Mieczkowski, gdy spłonął most, prysła wszelka nadzieja. Po dwóch godzinach, bo o 9-tej nasze wojsko opuściło Wyszków, przybyli bolszewicy, którzy przypominali raczej bandę obdartusów niż regularne wojsko. Inaczej wyglądali oczywiście ich dowódcy, głoszący wszem i wobec, co uczynią i gdzie pójdą, jak pobiją Polskę:
„Zaraz po 11-tej wpada do miasta w pełnym galopie kozak z Żydem po cywilnemu, a za nimi napływa coraz więcej wojska bolszewickiego. Zaczęła się bezładna strzelanina. Nadciągnęła i piechota, która swoim wyglądem wzbudzała litość, gdyż większość była boso i w łapciach; jedni po cywilnemu, inni w mundurach wojska polskiego, prawdopodobnie zabranych, a pozostawionych przez naszych zakładników na Białej Rusi, lub zdjętych z żołnierzy wziętych do niewoli. Boleść serce ściskała na widok tej biednej, głodnej i obdartej rzeszy, w dodatku niezbyt licznej, przed którą jednak wojsko nasze względnie dostatnio odziane ustępuje. Przechodziły pułki z muzyką i śpiewem pieśni rewolucyjnych – pieśni proletariatu całego świata – jak mnie objaśniono. Stanął na plebanii sztab 6-tej dywizji z 24-letnim dowódcą Starożerką i brygadierem Jegolinem. Byli ubrani w kurtki skórzane i czapki staroruskie z jakimiś czerwonymi gwiazdami. Prosili o posiłek, a tymczasem jako pierwsze trofeum wojenne zdobyli w mieście butelkę wódki. Musiałem być przy stole i widziałem, jak po kilku kieliszkach znikła powłoka bolszewicka i wyszła na wierzch stara, z dawna mi znana, szeroka ruska natura. Przeklinali wojnę, obiecywali sobie zaprowadzić tylko ład i porządek w Polsce i pójść dalej przez Niemcy na Francję”.
Nie inaczej zachowywali się i mówili inni wojskowi komisarze, co pozwala wiedzieć, jak niewiele sobą reprezentowali:
„Komisarze bolszewiccy, z którymi dysputowałem w różnych okolicznościach, na ogół byli to zwyczajni aferzyści i wykolejeńcy życiowi, jakich często można było spotkać w Rosji. Zaledwie mała ich cząstka znała Marksa i mogła coś konkretnego powiedzieć o idei bolszewickiej. Gdym wspomniał, że Lenin jest ideowcem i inteligentem, odpowiedzieli, że takich Leninów w Rosji jest mnóstwo, a przewrót wszędzie nastąpić musi. Jenerał 56 dywizji bolszewickiej wyraził swe przekonanie, że bolszewizm to utopia, że on sam nie jest komunistą, lecz tylko nadzwyczajne warunki skłoniły go do przyjęcia na siebie tej roli”.
Co raz jednak przybywali na plebanię nowi dowódcy i zaraz wyjeżdżali. Tak było do 14 sierpnia, kiedy to pewien Rosjanin zapowiedział, że „rekwiruje cały dom”. Gdy jednak przeczytał dostarczony ks. Mieczkowskiemu przez jakiegoś sołdata dokument, jak szybko się pojawił, tak szybko zniknął. Od głodnych żołnierzy, objadających się w sadzie jabłkami, ks. Mieczkowski dowiedział się, jak rozpoznać oficerów, bo niemal nikt z bolszewików nie miał żadnych dystynkcji. Tłumaczyli mu, że dowódcę rozpoznaje się po tym, jak jest ubrany. Jeżeli dobrze i otrzymuje do tego odpowiednie racje żywności, to właśnie oficer. Lecz chociaż w każdej kompanii byli oficerowie polityczni, i chociaż każdy miał książki, to nikt ich nie czytał, a jedynie wyrywano z nich kartki, by skręcać papierosy. Najpierw spodobało to się miejscowym biedakom, ale kiedy nie pozwolono im okradać dworskich pól ze zboża i kartofli, bo nie starczało dla wojska, rychło się uspokoili.
To jednak we wspomnieniach ks. Mieczkowskiego zaledwie preludium do tego, co wkrótce miało się wydarzyć. Następnego dnia wieczorem przeszukano dokładnie plebanie i zajechał samochód, z którego wysiadło pięciu mężczyzn. Musieli być ważni, bo plebanię natychmiast otoczyły warty. Ks. Mieczkowski nie wiedział, kim są, ponieważ się nie przedstawili. Zaczęli jednak z nim rozmowę. Ponieważ bardzo im zależało, aby bolszewicy zdobyli Warszawę, kiedy przypomniał, że „Gazety pisały o jakimś rządzie z dr. Marchlewskim na czele, który ma przybyć z Rosji”, nie odpowiedzieli, a zaczęli rozprawiać o religii i sprawach społecznych, z czego warto zdać sprawę, bo u Żeromskiego tego nie mamy:
„- Kościół od państwa musi być oddzielony – wyraził jeden z obecnych opinię – chcemy go wrócić do okresu pierwszych trzech wieków, do katakumb, kiedy to opiekował się biednymi, a nie burżuazją. Zresztą religia to rzecz osobista: my jej nie prześladujemy, ale wtrącać się księżom do polityki nie pozwolimy. Mogą sobie ludzie trzymać popów, rabinów i księży, ale rząd nie będzie łożył na ich utrzymanie.
- Odpowiedziałem, że słyszałem to już od PPS i Wyzwoleńców -
- Chrystus był pierwszym rewolucjonistą – rzekł drugi – za rewolucję oddał życie, a Kościół spaczył Jego idee, ucząc o wolnej woli, której nie ma i być nie powinno. Komuna tak wychowa człowieka, że tylko dobrze robić będzie.
Na stawiane obiekcje odpowiedzieli, że komunizm znajdzie lekarstwo na wszystkie bolączki życiowe, gdyż nie będzie już wojen, ani pieniędzy, ani głupiego patriotyzmu, bo nie będzie narodowości, wszyscy będą braćmi”.
Następnego dnia przy śniadaniu rozmowa toczyła się dalej, ale ks. Mieczkowski już jej nie spisał. Potem poszli do sztabu, Gdy wrócili, zamówili na godzinę szesnastą herbatę i nadal byli skorzy do pogawędki. Natomiast gdy się kończyła i ks. Mieczkowski podziękował „gościom” za rozmowę, dowiedział się, kim byli:
„- Przyjdą tu panowie kardynałowie i biskupi wyświęcać tę plebanię, bo w duchownych pismach nazywają nas antychrystami. Wyjeżdżamy, więc się księdzu przedstawimy: Marchlewski, Kon, Dzierżyński”.
Nazwisk dwóch pozostałych – Rosjanina i Polaka – ks. Mieczkowski nie poznał. Ale nie było wśród nich Józefa Unszlichta, członka Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski, ponieważ akurat złamał nogę i leżał w Białymstoku w szpitalu.
Wspomnienie z tego spotkania, kończy ks. Mieczkowski charakterystyką każdego z tych gości, zachowujących tak długo swoją anonimowość. Czas i miejsce nie pozwala powiedzieć o każdym, a tylko o Dzierżyńskim. I tutaj znowu warto się posłuchać, co mówił i jakie miał przekonania. Może więc najpierw o karze śmierci:
„- Jestem w zasadzie przeciwnikiem kary śmierci, jednakże podczas rewolucji trzeba ją stosować i usuwać często nawet skądinąd i dobre jednostki, które stają na przeszkodzie rewolucji. Jeśli wieś się pali, a w środku stoi najpiękniejszy dom, to dla uratowania drugiej części wioski rozbierają go – tak samo w rewolucji. Ideały nasze nie dzisiaj się urzeczywistnią, upłyną jeszcze wieki”.
Potem mówił wiele o burżuazji i proletariacie, który według niego do rewolucji był konieczny. Zdradził też, że w Carskim Siole wychowuje się czterdzieści tysięcy dzieci „w komunistycznym duchu” dla przyszłości bolszewickiej Rosji. Nie zdziwiło go pytanie, że tyle w tym kraju urzędników, jeżeli czas wszystko ureguluje. Na koniec chciał się dowiedzieć, co piszą o nim gazety? Kiedy ksiądz bez obawy odrzekł, że nazywają go „Katem Rosji”, odpowiedział, śmiejąc się, „Czyż wyglądam na średniowiecznego Torquemadę?”. Przyznał się przy tym, że „Matka chciała, by został księdzem, a dzisiaj nazywają mnie antychrystem”.
Goście rychło odjechali, lecz nie w kierunku Warszawy, tylko Białegostoku. Wyszków natomiast po wizycie bolszewickiej armii wyglądał, jak po trzęsieniu ziemi. Wielu zaś wycofujących się bolszewickich sołdatów mówiło z przerażeniem w oczach, „że od Warszawy odpędzili ich nie Polacy, a Matier Boża”. Plebania w Wyszkowie na szczęście ocalała. Zaś po tych niechciamych gościach pozostał jedynie cukier. To właśnie nim poczęstował ks. Mieczkowski tym razem wyczekiwanych gości, którzy po kilku dniach przybyli do wolnego Wyszkowa: „20 sierpnia jenerał Żeligowski poszedł naprzód ze swoja armią do Ostrowi, a przybył znany i uwielbiany jenerał Haller wraz z ambasadorami: Jousserandem – francuskim, Ejgem – norweskim i angielskim, a obok nich znakomici i słynni w całej Polsce: Żeromski, Ruszczyc, Siedlecki”