Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Określenie "power of sale" budzi zawsze emocje. Powszechnie panuje przekonanie, że kupno domu sprzedawanego poprzez "power of sale" jest superokazją. Czy to prawda?
Panuje powszechne błędne przekonanie, że bank sprzedaje dom za tak zwany "balance of the mortgage" – czyli poniżej wartości rynkowej. Nie ma nic bardziej błędnego! Prawo do sprzedaży przy pomocy "power of sale" nakłada na bank pewne obowiązki. Między innymi obowiązek ścisłego rozliczenia się ze wszystkich wydatków związanych ze sprzedażą nieruchomości.
Bank ma obowiązek sprzedaży domu w oparciu o aktualną wartość rynkową, dlatego każda oferowana cena bazuje zwykle na wycenach przez kilku rzeczoznawców zwanych "apraiser".
Wymagania te mają na celu chronienie właścicieli "tracących" domy przed błędami ze strony urzędników. Tracący nieruchomość w przypadku, gdy czuje, że jego interes finansowy ucierpiał w wyniku akcji banku, ma prawo wnieść sprawę do sądu. Dlatego banki skrupulatnie pilnują, by wyceny nieruchomości były zgodne z wartością rynkową i by wszystkie poczynania były doskonale udokumentowane, by uniknąć potencjalnych spraw sądowych.
Między innymi dlatego proces negocjacji nieruchomości wystawionej przez bank ("power of sale") nie przebiega wcale tak szybko i czasami wymaga dużej cierpliwości. Proszę pamiętać: bankowi się zwykle nie spieszy, jest to instytucja finansowa, która nie kieruje się emocjami, a tylko ścisłym interesem ekonomicznym. Urzędnik bankowy przeprowadzający sprzedaż często nawet nie wie, jak sprzedawany dom wygląda i gdzie dokładnie jest zlokalizowany.
Ponadto domy sprzedawane poprzez "power of sale" są często niszczone przez tracących je ludzi. Sprzedawane są w "as is conditions". Zabierane są często wszystkie elementy domu, które można zabrać – sprzęty gospodarstwa domowego, lampy, nawet pokrywki od przełączników elektrycznych. Czasami koszt napraw niweczy spodziewaną oszczędność.
W wielu przypadkach – hasło "power of sale" – przyciąga wielu chętnych do kupna domu i zdarza się sytuacja, że pojawia się więcej ofert niż jedna, co w końcowym efekcie prowadzi do podbicia ceny.
Znacznie lepsze okazje zdarzają się w przypadku, kiedy domy są sprzedawane w przymusowych sytuacjach przez osoby prywatne. Są to:
– rozwody,
– sprzedaże spadkowe,
– przeniesienia służbowe,
– domy będące długo na rynku,
– domy puste – kiedy właściciel jest pod presją sprzedaży.
Co to jest właściwie "power of sale"?
Podpisując pożyczkę hipoteczną z bankiem, podpisujemy tak zwany "mortgage document". Dokument ten zawiera klauzulę dotyczącą "power of sale". Większość z nas, podpisując dokumenty z bankiem, nie wie nawet, że jest to część naszej umowy. "Power of sale" – daje prawo instytucji finansowej sprzedaży domu bez potrzeby wyroku sądowego w przypadku niespłacania pożyczki.
Małe opóźnienie w płaceniu nie zawsze musi powodować utratę domu. Bankom nie zależy na zabieraniu domu – robią to tylko z konieczności.
Zwykle jeśli następuje 15 dni opóźnienia, bank (osoba z banku) – dzwoni, by dowiedzieć się o przyczynę opóźnienia (często trwa to dłużej). Każdy przypadek jest rozpatrywany indywidualnie. Jeśli opóźnienie wynika z choroby lub przejściowych kłopotów finansowych, a klient ma dobry rekord w banku, bank może pozwolić na opuszczenie jednej lub kilku spłat.
Jeśli posiadłość ma bardzo mały "mortgage" w stosunku do swojej wartości – istnieje nawet możliwość pożyczenia dodatkowych pieniędzy pod jej zastaw, by móc spłacać pożyczkę.
Jeśli jednak sytuacja finansowa osób zalegających z opłatami nie rokuje nadziei na poprawę, bank jest dość bezwzględny. Jeśli zaległe płatności nie zostaną uregulowane w ciągu 15 do 45 dni, bank może wysłać specjalny list, który zaczyna "power of sale".
Osoba, która otrzyma taki list, ma 35 dni na uregulowanie zaległości. Jeśli to nastąpi, akcja zostaje wstrzymana automatycznie. Jeśli to nie nastąpi – bank ma prawo sprzedać nieruchomość na mocy "power of sale" bez potrzeby wyroku sądowego. Dom jest zwykle opróżniany z właścicieli w obecności szeryfa i często z użyciem siły. Sprzedaż przeprowadzana jest zwykle poprzez MLS za pośrednictwem agenta zatrudnionego w tym celu przez bank.
W USA bardzo popularną metodą odzyskiwania domów przez banki jest "foreclosure". Różnica pomiędzy "power of sale" i "foreclosure" jest dość zasadnicza.
By sprzedawać dom za pomocą "power of sale", bank nie musi występować do sądu, ale tracący nieruchomość ma prawo do spłacenia długów i odzyskania nieruchomości aż do momentu, kiedy nowy właściciel nie "zamknie" transakcji. Nazywa się to po angielsku "right to redemption".
W przypadku "foreclosure", pożyczkodawca musi uzyskać wyrok sądowy oraz tracący nieruchomość nie ma prawa do jej odzyskania. "Foreclosure" daje instytucjom finansowym znacznie więcej swobody w decydowaniu, za ile i kiedy sprzedadzą zabraną nieruchomość. Tracący nieruchomość nie ma również możliwości domagania się rozliczeń od banku. W tej sytuacji dom może być sprzedany "za długi" w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Przy obecnym rynku, kiedy praktycznie każdy dobrze wyceniony dom się sprzedaje i rynek nieruchomości ma tendencję wzrostową, jest relatywnie niewiele domów na POS. Jeśli ktoś nie radzi sobie ze spłatami, zwykle wystawia dom na sprzedaż. Uzyskane pieniądze zwykle wystarczą na pokrycie kosztów.
Inaczej ma się sprawa, jeśli jest tendencja spadkowa cen oraz niewielu kupujących, wówczas POS jest bardzo popularnym zjawiskiem.
Maciek Czapliński
Mississauga
905-278-0007
Czy sprzedaż nieruchomości w Polsce jest opodatkowana?
Napisane przez Monika Skrzypek – PaliwodaPrzedstawiam Państwu kolejny artykuł z cyklu "Powroty". Do tej pory w jego ramach ukazały się następujące artykuły: "Obywatelstwo polskie dla dzieci urodzonych w Kanadzie", "Polskie dokumenty tożsamości", "Rozwód w Kanadzie i jego skutki prawne w Polsce", "Jak nabyć spadek w Polsce – zasady dziedziczenia", "Zachowek – ochrona osób najbliższych przed pominięciem w testamencie", "Jak nabyć własność nieruchomości w Polsce, nie będąc jej właścicielem – instytucja zasiedzenia", "Podział majątku małżonków po rozwodzie – według prawa polskiego", "Testament w Polsce – jak sporządzić ważny dokument", "Ustalenie ojcostwa dziecka – według prawa polskiego", "Obowiązek alimentacyjny wobec dziecka – według prawa polskiego", "Darowizna w Polsce – czyli jak skutecznie przekazać majątek najbliższym za życia", "Dział spadku – według prawa polskiego", "Podatek od spadków i darowizn w Polsce", "Obowiązki alimentacyjne między byłymi małżonkami", "Kontakty z dzieckiem po rozwodzie według prawa polskiego", "Zapis windykacyjny – nowy sposób rozporządzania majątkiem po śmierci", "Sposoby uniknięcia zapłaty zachowku – w świetle polskiego prawa spadkowego", "Odrzucenie spadku jako sposób na uniknięcie długów spadkowych", "Konto bankowe w Polsce – co się z nim dzieje po naszej śmierci?", "Intercyza w Polsce jako sposób na uniknięcie długów współmałżonka", "Spadek po dalekim krewnym – skutki podatkowe", "Bezpieczne przedświąteczne zakupy i inwestycje w Polsce – zanim podpiszesz, czytaj umowy!!!", "Czy rodzice mogą korzystać z prywatnego majątku dziecka w Polsce" oraz "Podstawowe informacje o prowadzeniu działalności gospodarczej w Polsce".
Podatek dochodowy od osób fizycznych płaci się w Polsce m.in. w przypadku uzyskania przychodu z odpłatnego zbycia: nieruchomości lub ich części oraz udziału w nieruchomości, spółdzielczego własnościowego prawa do lokalu mieszkalnego lub użytkowego oraz prawa do domu jednorodzinnego w spółdzielni mieszkaniowej, prawa wieczystego użytkowania gruntów, w wypadku gdy odpłatne zbycie nie następuje w ramach działalności gospodarczej i zostało dokonane przed upływem 5 lat, licząc od końca roku kalendarzowego, w którym nastąpiło nabycie lub wybudowanie.
Zasady rozliczenia, wysokość opodatkowania, czy też możliwość skorzystania z ulg podatkowych przy odpłatnym zbyciu nieruchomości zależy od daty nabycia danej nieruchomości. Rozróżnienie to nastąpiło na skutek dwóch zmian przepisów ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych w 2007 i 2009 r.
1. Nieruchomości nabyte pomiędzy 1 stycznia 2007 r. a 31 grudnia 2008 r.
Przy sprzedaży tych nieruchomości opodatkowany jest dochód, to oznacza, iż uzyskany ze sprzedaży przychód należy pomniejszyć o koszty nabycia lub wytworzenia tego prawa. Do kosztów tych możemy zaliczyć również udokumentowane nakłady poniesione w czasie posiadania nieruchomości. Gdy nieruchomość ta została nabyta w drodze spadku, do kosztów nabycia możemy zaliczyć zapłacony podatek od spadków i darowizn.
Podatek ze sprzedaży wynosi w tym przypadku 19 proc. dochodu. Podatek ten należy zapłacić w terminie złożenia zeznania podatkowego za rok, w którym nastąpiło odpłatne zbycie nieruchomości (tj. do 30 kwietnia następnego roku). Nie ma na to odrębnego formularza. Sprzedaż tę należy wpisać do jednego z trzech zeznań, tj. PIT-36, PIT 36 L, PIT-38.
Ustawodawca pozwala jednak uniknąć podatku, wprowadzając ulgę meldunkową. Przepisy stanowią, iż wolne od podatku dochodowego są przychody z odpłatnego zbycia, jeżeli podatnik zameldowany był w przedmiotowym lokalu na pobyt czasowy lub stały na okres nie krótszy niż 12 mies. przed datą zbycia. Zbywca może skorzystać z tego zwolnienia, jeśli wykaże wymagany okres zameldowania w przedmiotowym lokalu oraz złoży w urzędzie skarbowym oświadczenie, iż spełnia warunki do zastosowania tej ulgi. Termin złożenia tego oświadczenia jest taki sam jak termin złożenia zeznania z tytułu sprzedaży.
2. Nieruchomości nabyte po 1 stycznia 2009 r.
Od 1 stycznia 2009 roku zlikwidowano ulgę meldunkową, a ustawodawca wprowadził nowe zwolnienie, tzw. ulgę mieszkaniową art. 21 ust. 1 pkt 131 ustawy o PIT, zgodnie z którą zwolnieniu podlegają dochody ze zbycia mieszkania, które odpowiadają iloczynowi tego dochodu i udziału wydatków poniesionych na własne cele mieszkaniowe w przychodzie ze sprzedaży mieszkania, jeżeli począwszy od dnia odpłatnego zbycia, nie później niż w okresie 2 lat, licząc od końca roku kalendarzowego, w którym nastąpiła sprzedaż, przychód uzyskany ze sprzedaży mieszkania został wydatkowany na własne cele mieszkaniowe.
Wydatki na własne cele mieszkaniowe
Do wydatków na własne cele mieszkaniowe zalicza się m.in. wydatki na: nabycie budynku mieszkalnego, nabycie spółdzielczego własnościowego prawa do lokalu mieszkalnego, nabycie gruntu pod budowę budynku mieszkalnego, a także na budowę, adaptację, czy też remont własnego budynku mieszkalnego bądź lokalu mieszkalnego. Za wydatki na własne cele mieszkaniowe uznaje się też wydatki na spłatę kredytu wraz z odsetkami, w tym także tzw. kredytu refinansowego i konsolidacyjnego, zaciągniętych na sfinansowanie własnych potrzeb mieszkaniowych. Przy czym nie ma znaczenia, czy kredyt został zaciągnięty na zbywaną nieruchomość lub prawo majątkowe, czy też na inną inwestycję mieszkaniową, która służyła zaspokojeniu własnych potrzeb mieszkaniowych. Warunkiem jest, by kredyt był zaciągnięty przed dniem uzyskania przychodu z odpłatnego zbycia. Nowym zwolnieniem objęte są także wydatki na spłatę kredytu zaciągniętego przed 1 stycznia 2009 r.
W celu rozliczenia sprzedaży nieruchomości należy złożyć do US formularz PIT -39 (do 30.04. następnego roku po sprzedaży) i zapłacić podatek w wysokości 19 proc. od dochodu uzyskanego dzięki sprzedaży. Chyba że podatnik korzysta z ulgi mieszkaniowej – wtedy podatku nie płaci, ale deklarację musi złożyć.
Ze sprzedażą nieruchomości w Polsce warto nieraz poczekać 5 lat, by uniknąć płacenia podatku dochodowego. Przy wcześniejszej sprzedaży należy się liczyć z koniecznością podzielenia się z fiskusem otrzymaną kwotą – co może oznaczać 1/5 gotówki w kieszeni mniej. Jedynym ratunkiem pozostaje wtedy możliwość skorzystania z ulgi meldunkowej lub mieszkaniowej. W przypadku gdy obecność w urzędzie skarbowym wywołuje lęk i obawy, zawsze warto skorzystać z pomocy polskiego adwokata, który zastąpi zainteresowanych w tych przykrych czynnościach.
Monika Skrzypek – Paliwoda
Adwokat prowadząca w Polsce
kancelarię adwokacką
SEMPER LEX Prawo i Podatki
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
www.semperlex.pl
tel. 660-464-896
Honda accord zawsze była porządnym samochodem – to był model, który sam sobą wyznaczał nowe standardy m.in. gdy chodzi o niezawodność i bezpieczeństwo.
Dlatego nie zaskakuje, że przeprojektowana wersja auta na rok 2013 jest obsypywana nagrodami. W przededniu otwarcia wystawy motoryzacyjnej w Toronto ogłoszono, że model accord 2013 sedan (dostępna jest również wersja coupe) został wybrany przez kanadyjskich dziennikarzy motoryzacyjnych (zrzeszonych w Automotive Journalists Association of Canada) na samochód roku 2012. Sedan zaczyna się od 23.990 dol., a coupe od 26.290 dol.
Tytuł przyznano na podstawie przeprowadzonych jesienią ub. roku wielu testów drogowych. Accord pokonał hyundaia elantrę 2013 (również wspaniałe auto) i porsche boxtera 2013.
Takashi Sekiguchi – prezes Honda Canada – nie krył zadowolenia, odbierając nagrodę, doceniono wieloletnią pracą projektową, która zaowocowała m.in. wspaniałymi osiągami bardzo oszczędnego silnika.
Jest to pierwsza honda oferowana w sprzedaży w Ameryce Północnej z nowym 4-cylindrowym silnikiem o pojemności 2,4 litra, z bezpośrednim wtryskiem (moc 185 KM).
Bardzo wygodna i przestronna kabina wyposażona we wszystkie gadżety, jakie obecnie spływają do coraz niż-szych wersji modelowych – w tym w technologię Honda Link, która przy pomocy appsa bezprzewodowo łączy się z zwartością naszego smartfona. Do tego dochodzi np. technologia pozwalająca na utrzymanie auta w pasie ruchu (Lane Watch), wyświetlacz martwego punktu i widoku do tyłu na 8-calowym dotykowym ekranie podświetlanym diodami LED. Do tego można dodać wiele innych rewolucyjnych opcji, które sprawiają, że nasz accord będzie bezpieczny nawet wówczas, gdy nam głupoty wsiądą do głowy.
Obecny accord to już dziewiąte pokolenie tego wozu. Mimo że auto jest 3,45 cala krótsze to wymiary kabiny pozostały niezmienione, przez co accord sprawia wrażenie najobszerniejszej limuzyny w swym segmencie. Miejsca na nogi z tyłu jest o 33 mm więcej. Do tego dochodzi BARDZO pojemny bagażnik (15,5 stopy sześciennej). Kierowcy zgodnie twierdzą, że auto jest lepiej wyciszone od poprzedniczki i daje większą przyjemność w prowadzeniu. Accord możemy wyposażyć (wersja Touring) w bezstopniową przekładnię automatyczną CVT (Continually Variable Transmission), co dodatkowo poprawi ekonomikę jazdy. Jeśli komuś zależy na niej jeszcze bardziej, może sobie wcisnąć przycisk ECON, który przeprogramowuje komputer na oszczędną jazdę; jeśli komuś sprawia przyjemność zmiana biegów – powinien sobie jednak wziąć model z ręczną przekładnią sześciobiegową. Co ciekawe, oświetlenie szybkościomierza informuje nas kolorami, czy jedziemy "ekologicznie" (kolor zielony), czy też naciskając pedał gazu, wchodzimy w bardziej ostre czerwone strefy.
W warunkach zimowych z oponami zimowymi i przy nie do końca dotartym silniku w mieszanej jeździe w mieście to spore auto paliło 9,5 litra na sto. Według danych fabryki, zużycie wynosi 7,8 w jeździe miejskiej i 5,5 l na szosie.
Słowem, jeśli w 2013 roku chcemy mieć najlepsze auto na świecie, to wybór powinien paść właśnie na hondę accord i najlepiej u zaprzyjaźnionego z "Gońcem" dealera Marino's Lakeshore Auto Mall,
dokąd zaprasza Wasz Sobiesław
W związku z kierowanymi do nas pytaniami, jakie wywołał wywiad z właścicielem firmy naprawczej Ludex, p. Ludomirem Zakrzewskim, postanowiliśmy rozwiać wątpliwości, jakie powodują nowe zasady programu badania emisji spalin Drive Clean w Ontario. Zakład Ludex jako jeden z niewielu polskich oferuje nowe testy Drive Clean.
Goniec – Powiem, w czym jest problem; wiele osób "zajeżdża" samochód, czyli wykonuje tylko absolutnie niezbędne naprawy. Problem jest taki, że obecnie ludzie ci musieliby rokrocznie płacić 450 dolarów za naprawy pozwalające warunkowo dopuścić do ruchu samochód. A więc skąd Pan wie, czy gdy zaczniemy naprawiać, nie pociągnie to dalszych kosztów?
– To wynika z diagnostyki. Tylko że tu jest jeden trik, niektórzy klienci sądzą, że to każdy "garaż" może wykonać. Cała sztuka polega na tym, żeby garaż, który to robi, dał pełną gwarancję na to, że auto zda.
– A jeżeli daje gwarancję, to musi mieć...
– To musi mieć sprzęt, żeby był pewny, co robi, bo może zachodzić sytuacja, że naprawa może przekraczać tę kwotę – miałem klienta, który gdzie indziej zapłacił 800 dol. i w dalszym ciągu auto nie zdawało. Ja mam w takim wypadku związane ręce, bo nie mogę zaliczyć w poczet tej kwoty niczego, co zostało gdzie indziej, przedtem zrobione.
– Czyli to Pan musi znowu wykonać naprawy do kwoty 450 dol.?
– U nas od początku, i muszę zdiagnozować problem. To kosztuje.
– Czyli ludzie powinni robić te naprawy w zakładzie, który ma autoryzację?
– Tak, w zakładzie, który ma sprzęt i autoryzację do testowania. Praktycznie wszystkie takie zakłady wykonują też naprawy.
– Jeszcze jedno, jeżeli ten samochód, powiedzmy 6-7-letni, nie przechodzi testu i ktoś chce go sprzedać, to musi wszystko naprawić? Chodzi mi o to, że samochód nie przeszedł. Ja, żeby go sprzedać, muszę mieć e-test. I już nie ma tej warunkowej akceptacji i limitu 450 dol.
– Nie, nie ma 450 dol., nie ma limitu finansowego, ale jest możliwość, że samochód, który ma wykonaną naprawę i któryś z "monitorów" nie przechodzi, to jest droga, że my możemy to zrobić. Z tym że to jest długotrwała droga.
– Ile kosztuje?
– To zależy, jakie jest uszkodzenie. Tego nikt nie wie, właśnie o to chodzi.
– No właśnie, czyli jak ja mam auto, które jest warte powiedzmy trzy tysiące dolarów, i chcę je sprzedać, to w tym momencie przestaje się kalkulować.
– Sprawa ekonomiczna to co innego. Zawsze klientom mówię, jeżeli naprawa przekracza wartość samochodu, to proszę się trzy razy zastanowić, zanim powiecie państwo "proszę reperować", bo to nie ma sensu ekonomicznego.
– I tutaj znowu to jest to, że trzeba robić naprawę w zakładzie, który ma autoryzację, ma sprzęt do tego...
– ...żeby to prawidłowo zdiagnozować, a ten sprzęt naprawdę nie jest tani.
– Czyli musi czytać komputer, musi wiedzieć, jak...
– Są też inne możliwości, można przyspieszyć pewne "monitory".
– Żeby nie trzeba było trzymać auta przez długi czas?
– Jest symulacja komputerowa, mamy to zamówione, nowy komputer ze specjalnym programem, żebym mógł szybciej te rzeczy robić, żeby klienci nie musieli powiedzmy samochodu zostawiać na dwa dni, tylko żeby to zrobić w jeden dzień.
– To podraża cały proces, jeżeli u Pana się samochód zostawia na parę dni?
– Jeżeli samochód nie zdaje, to nie jest koniec i nie trzeba się przerażać kosztami, bo wielu klientów było zaskoczonych, jak tanio to wyszło. Np. wczoraj i dzisiaj dwie osoby dostały "conditional pass", a kosztowało je to 250 dol. Po prostu, w zależności od tego, jakie jest uszkodzenie, ustalamy przyczynę.
– Komputer diagnozuje, a tak jak wcześniej mówiliśmy, decyduje "obermechanik" w ministerstwie, który tam siedzi i patrzy na monitor – patrzy "z góry" na mnie, co ja robię.
– Dziękuję za rozmowę.
Dla mnie sprawa wyjaśniła się nad ranem, gdy usiłowałem choć odrobinę zmienić dotychczasową pozycję z horyzontalnej na plecach na jakąkolwiek inną, spać nie mogłem i wszystko dokuczało, nagle olśniło mnie. Skoro światową średnią długość męskiego życia określa się na 48 lat, w Polsce na około sześćdziesiątki, a w Kanadzie na 65 – kto się będzie przejmował facetem już bijącym rekordy. I co z tego, że pobije?… Takie to myśli zaczęły świdrować moją świadomość przed świtem wraz ze starym sowieckim kawałem: "A u was skolko liet" – pyta lekarz pacjenta. "Sorok piat'" – słyszy odpowiedź. "I chwatit'" – konkluduje lekarz, kończąc badania.
Listy z nr. 9/2013
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Dwóch oficerów
Napisane przez Aleksander ŁośTych dwóch Albańczyków z Kosowa poznałem w odstępie piętnastoletnim. Agrona w Szwajcarii, a Lociego w Kanadzie. Wyglądali podobnie: średniego wzrostu, przystojni, ciemni blondyni, wysportowani, obaj w podobnym wieku (może Loci był o dwa – trzy lata starszy), obaj mieli przeszłość w służbach mundurowych swojego kraju.
Agron był podporucznikiem armii jugosłowiańskiej. Był wyjątkiem, bo raczej kosowscy Albańczycy nie dostawali się do szkół oficerskich byłej Jugosławii. Trudno powiedzieć, czy był to efekt dyskryminacji, czy ostrożności, czy też jego współplemieńcy nie bardzo garnęli się do armii, w której dominowali prawosławni Serbowie. Agron ukończył szkołę średnią z albańskim językiem wykładowym i na początku niełatwo mu było w szkole oficerskiej, gdzie obowiązywał język serbsko-chorwacki. Po ukończeniu szkoły dostał nominację na podporucznika i służył już rok w tym stopniu w jednym z pododdziałów w swoim rodzinnym Kosowie.
W tym czasie wybuchł konflikt narodowościowy w tej jugosłowiańskiej prowincji. Agron, który nie informował nikogo, że jest Albańczykiem, został wysłany wraz z kapitanem policji, Serbem, do patrolowania szosy. W pewnym momencie ten oficer policji zatrzymał autobus i zaczął kontrolować dokumenty podróżnych, którymi w stu procentach okazali się miejscowi Albańczycy. Jedna ze starszych Albanek, która wracała z targu, nie miała dokumentów. Zaczęła się pyskówka między nią a policjantem, która zakończyła się tym, że kapitan policji uderzył tę kobietę w twarz i wyszedł z autobusu. Wówczas Agron podszedł do niego i walnął go z całej siły pięścią w twarz. Następnie wsiadł do swojego służbowego gazika i pojechał do swojego przełożonego, majora (Serba), i zdał mu raport z tego, co się stało. Ten oświadczył Agronowi, że go aresztuje. Agron wyskoczył więc z biura, wsiadł w gazik i pognał w pobliskie góry. Porzucił gazik i zaszył się głębiej w lesie. Żył w nim przez miesiąc w wykopanej jamie, którą przykrył z góry palami i gałęziami. Nad jego głową przechodzili poszukujący go żołnierze i policjanci. Po miesiącu, przy pomocy kolegów, udało mu się przedostać do Szwajcarii, gdzie uzyskał azyl polityczny. Istotną pomoc uzyskał od osiadłych już tam wcześniej Albańczyków. Zapowiadał, że włączy się czynnie do walki o uwolnienie Kosowa spod zwierzchnictwa serbskiego.
Ta historia przypomniała mi się, kiedy zetknąłem się z Locim. Jak mi powiedział, był kapitanem policji w Kosowie. Nie tym, o którym wcześniej pisałem, bo wszak od tamtego czasu minęło ponad piętnaście lat. Ale zaskoczył mnie, kiedy powiedział, jaki stopień posiadał. Był jeszcze bardzo młody. Wówczas pomyślałem sobie, że widocznie w całym tzw. bloku wschodnim była nadprodukcja oficerów.
Pewien znajomy "staff" sierżant pracujący w policji torontońskiej, który jest pół Polakiem i pół Holendrem, powiedział mi kiedyś, że został wysłany do Warszawy w celu przeszkolenia polskich oficerów policji, już po zmianach politycznych w Polsce. Śmiał się, że on, podoficer, miał słuchaczy, którymi byli wyłącznie oficerowie. Porównując swój zakres obowiązków, uważał, że w Polsce miałby stopień co najmniej majora. Tak więc, stosując tę skalę porównawczą, należy przyjąć, że obaj opisani kapitanowie policji odpowiadali stopniem starszemu sierżantowi w policji kanadyjskiej.
Historia kapitana Lociego była nie mniej ciekawa jak podporucznika Agrona. Był jednym z pięciorga dzieci oficera policji jugosłowiańskiej. Kiedy wybuchły konflikty narodowościowe, chodził jeszcze do szkoły. Wiedział o tym, że zapobiegali rozlewowi krwi w jego rodzinnym mieście m.in. żołnierze polscy. Kiedy zabezpieczali Albańczyków przed agresją Serbów, to traktowano ich jako wyzwolicieli, ale kiedy do ofensywy przystąpili Albańczycy i wówczas żołnierze polscy chronili Serbów, to nacjonaliści albańscy uważali ich za stronniczych. Walki narodowościowe spowodowały, że znaczna liczba Serbów uciekła z tej prowincji i na placu boju pozostali już prawie sami Albańczycy.
W takiej atmosferze i czasach Loci postanowił pójść śladami ojca i zostać policjantem. Po okresie próbnym poprosił o zezwolenie na podjęcie szkolenia w policyjnej szkole oficerskiej. Uzyskał na to zezwolenie i zakończył szkołę z wyróżnieniem. Był ambitny i sumienny. Sam uczył się języka angielskiego, wiążąc z tym możliwość uzyskania lepszego stanowiska i szybszego awansu. I tak też się stało. Najpierw został skierowany do ochrony wojsk ONZ stacjonujących w jego okolicy. Nie było to łatwe. Wszak ci, którzy zamierzali atakować te wojska i czasami atakowali, byli jego krajanami, członkami tej samej grupy etnicznej. Zaczął odradzać się nacjonalizm połączony z odradzaniem się szowinizmu religijnego. Albańczycy żyjący przez kilkaset lat pod panowaniem tureckim prawie całkowicie przeszli na islam.
Rodzina Lociego, mimo że miała korzenie muzułmańskie, to jednak, może z uwagi na pracę ojca, była bliska ateizmu. Loci nie poszedł w kierunku powrotu do korzeni, jak znaczna część jego rodaków. Dość szybko dostrzegł, że odradzanie się religijności służy wielu ludziom, pragnącym uzyskać profity polityczne. Kiedy doszło do ustabilizowania się sytuacji, to część bojowców, głoszących hasła religijno-nacjonalistyczne, obrała inny kierunek działań.
Stworzyli grupy przestępcze, czerpiące korzyści z handlu narkotykami, przemytu, w tym ludzi, wymuszali haracze od biznesmenów, grozili, dokonywali pobić i zabójstw. Najpierw były to małe grupy kryminalne. Ale w miarę upływu czasu zaczęły się rozrastać i łączyć. Aż w końcu nadszedł czas ich umiędzynarodowienia się. Najsilniejsze gangi kosowskie stały się częścią międzynarodowego świata przestępczego, w tym uczestniczyli w międzynarodowym terroryzmie.
Ten problem stał się poletkiem działań podporucznika, później porucznika, a w końcu kapitana Lociego. Został odkomenderowany do grupy oficerów policji rozpracowującej te gangi, przy wsparciu krajów, które wysłały swoje wojska do Kosowa. Loci przechodził przeszkolenia w kraju, gdzie wykładowcami byli oficerowie policji z Europy Zachodniej. Sam też kilkakrotnie wyjeżdżał na przeszkolenia do tych krajów. Dobra znajomość angielskiego była mu bardzo przydatna.
Loci był policjantem niemundurowym, a nawet, trzeba powiedzieć, był detektywem-tajniakiem. Krążył w miejscach koncentracji gangów i węszył. Miał sukcesy. Jego obserwacje i pozyskiwanie informatorów owocowało w postaci dokonywanych aresztowań gangsterów. Był często przerzucany z jednej miejscowości do innej, kiedy w poprzednim miejscu pracy mógł być już poznany przez świat przestępczy. Ale nie zawsze takie zacieranie śladów udawało się. Loci, mimo swoich dwudziestu pięciu lat, miał na ciele kilka blizn od noży i dwie szramy po kulach na głowie. Tak więc o włos uniknął śmierci.
Decyzję o ucieczce podjął wówczas, kiedy zaczął rozumieć, że atmosfera wokół niego się zagęszcza. Docierały do niego pogróżki od gangów tak telefoniczne, jak i listowne. Zrozumiał, że gangsterzy śledzą dokładnie jego działania, że znają jego miejsce zamieszkania. Kiedy informował o tym swoich zwierzchników, to ci radzili mu tylko uważać, ale nie chcieli słyszeć o zupełnym utajnieniu go. Wymagali dalszej pracy i sukcesów. Loci wiedział, jak to się już wkrótce skończy.
Dlatego też, wykorzystując swoje znajomości, kupił paszport niemiecki z wpisanymi jego danymi. Wyjechał najpierw do Macedonii, stamtąd odleciał do Paryża, gdzie wsiadł na samolot lecący do Republiki Dominikańskiej. Szukał miejsca, gdzie mógłby się ukryć i gdzie mógłby dostać pracę. Po tygodniu pobytu na tej karaibskiej wyspie przyleciał do Kanady.
Tutaj od razu przyznał się, że nie jest obywatelem niemieckim, opowiedział oficerowi imigracyjnemu pokrótce swoje dzieje i poprosił o azyl polityczny. Odesłany został do aresztu imigracyjnego. Loci nie znał nikogo w Kanadzie, ale miał w swoim notatniku zapisanych kilka nazwisk i numery telefonów. Osoby te zostały już wcześniej powiadomione przez członków rodziny Lociego, że może zwrócić się do nich o pomoc. I tak się stało. Podobnie jak przed piętnastu laty rodacy udzielili pomocy Agronowi w Szwajcarii, tak i Loci uzyskał pomoc od swoich rodaków w Kanadzie.
Dwóch z nich zgłosiło oficerowi imigracyjnemu chęć złożenia kaucji za wypuszczenie Lociego na wolność. Przetargi i procedura biurokratyczna trwały trzy dni. Po tym Loci został powiadomiony, że zostaje wypuszczony na wolność. Dokładnie nie wiedział, kto złożył kaucję i ile. Wiedział jednak, że jego dobroczyńcy czekają na niego przy drzwiach aresztu imigracyjnego i że zapewnią mu opiekę w okresie adaptacji w Kanadzie. Wierzył, że tutaj może będzie mógł ukryć się przed zemstą gangu, którego rozpracowywaniem i likwidowaniem zajmował się przez ostatnie kilka lat. Gang jednak odradzał się jak hydra i młody kapitan Loci zdecydował, że dość już jego krwi utoczono w tej walce.
Aleksander Łoś
Toronto
1 marca obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci "Żołnierzy Wyklętych" – święto poświęcone pamięci Żołnierzy niezłomnych – żołnierzy antykomunistycznego i niepodległościowego podziemia, ustanowione na mocy ustawy z dnia 3 lutego 2011 roku, dlatego dzisiaj przypominamy wywiad przeprowadzony z nieżyjącym już Tadeuszem Kopańskim z Krakowa.
Obóz pracy Jaworzno skazany został w PRL-u na przemilczenie. Był miejscem komunistycznych zbrodni. Nie wolno było o nim pisać; w podręcznikach historii nie było wzmianki. Żyją jednak wciąż ludzie, którzy pamiętają, ludzie, którym Jaworzno odebrało najlepsze lata. Jak głosi motto biuletynu "Jaworzniacy": "Wolność można odzyskać, młodości nigdy".
No kto by pomyślał, że podstarzały, łysiejący chłop z brzuszkiem będzie się bawił sankami. A jednak! Przez cały tydzień moje myśli uciekały do weekendu i sanek. Na marginesie dygresja-pytanie: jak po polsku powiedzieć weekend? Nie pamiętam tego terminu z dzieciństwa, bo gdy byłem szczeniakiem, mieliśmy tak zwane pracujące (czyli po polsku "robocze") soboty i wolne niedziele.
"Praca" w soboty polegała na noszeniu kwiatków pod pomnik patrona szkoły – jakiegoś bohatera, co to się "kulom nie kłaniał", ale za to miał problem z alkoholem. Fajna praca – spacer przez park i odstanie kilku chwil w pełnej powagi ciszy.
Wkrótce jednak tych roboczych sobót było coraz mniej i przez pewien czas miałem wolne i soboty, i niedziele. Musiało mi podświadomie brakować tej atmosfery podniosłości towarzyszącej składaniu kwiatów przed pomnikiem Świerczewskiego, bo zostałem ministrantem, więc miałem wolne tylko soboty – niedziele wypełniły się nowymi obowiązkami. Chyba już bliższe mi "Wochenende" niż "weekend". Zabawne, w jaki sposób słowo zakradło się niepostrzeżenie do języka i raczej na dobre w nim już zostanie.
http://www.goniec24.com/nieruchomosci/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7714#sigProId87dab5ba8c
Tak czy inaczej, cały tydzień wyczekiwałem czasu, kiedy znów będę mógł pohasać na sankach. Sanki to nie zwyczajne sanki, ale skuter śnieżny Yamaha Bravo 250 i jakoś tak się składa, że co tydzień mam okazję poszaleć nim (w granicach rozsądku) na zamarzniętym jeziorze.
Tutejsza szkoła ma widać rozsądniejszych kierowników niż dwie poprzednie, skoro ktoś pomyślał o tym, by zapewnić nauczycielom dostęp do tego rodzaju sprzętu.
Pisałem już, że najgorszym wrogiem na północy nie są trudności w uczeniu indiańskich dzieci przyzwyczajonych do swobody i robienia, co im się podoba.
Nie jest nim brak materiałów i pomocy szkolnych ani chłód i wysokie ceny żywności, tylko najzwyczajniejsza w świecie nuda.
W tym roku naprawdę nie szczędziłem wydatków, by zapewnić sobie tutaj atrakcyjny pobyt – przytargałem tu łyżwy, narty biegowe, rakiety śnieżne, x-box i dziesiątki gier, telewizor i zewnętrzny dysk twardy, na którym jest ponad dwa tysiące filmów. Mam karabin, książki, gry planszowe, dostęp do Internetu.
Gotuję co dwa, trzy dni, sprzątam co tydzień, robię kursy doskonalenia zawodowego przez Internet, pisuję do "Gońca", planuję lekcje i sprawdzam prace uczniów. Słucham muzyki, medytuję, ćwiczę ciało i ducha. Słowem, staram się być zajęty cały czas, ale i tak są chwile, gdy jest bardzo ciężko, jak na przykład w zeszły tydzień.
Po całym tygodniu bardzo ciężkiej pracy – uczyłem codziennie, po czym miałem szkolenie od 18. do 21., a potem jeszcze musiałem zrobić zadania na mój internetowy kurs – przyszedł w końcu wyczekiwany piątek. Też wypełniony zajęciami, bo i szkoła, i pchli targ zaraz po lekcjach (czyli noszenie stołów tam i z powrotem), a potem siatkówka aż do 22. Wróciłem do domu, usiadłem przy stole i ogarnął mnie smutek, że chciałoby się jakoś ciekawie zmarnować trochę czasu, a tu nie ma jak. Sklepy pozamykane, restauracji nie ma, no bida.
Na szczęście nazajutrz wybrałem się "na sanki".
Pojechaliśmy sankami we trójkę na ryby. Prócz mnie wybrał się jeszcze jeden biały nauczyciel i miejscowa nauczycielka, Indianka. Zawsze to dobrze mieć miejscowego przewodnika, który zna dobre miejsce na łowienie ryb. Znajomy z pobliskiego rezerwatu narzekał niedawno, że gdy udał się z synami w swoje ulubione miejsce, to "ryby nie chciały brać" – w czterdzieści minut złowili zaledwie 32 sztuki.
Pokrzepiony tą opowieścią radośnie sunąłem swoimi sankami za naszą indiańską przewodniczką. A to się będzie działo! – myślałem.
Istotnie – najpierw zgubiłem rękawiczkę, próbując nakręcić film z jazdy sankami, potem mój kolega zgubił okulary, następnie przez prawie pół godziny nie mogliśmy uruchomić świdra (auger), potem we trójkę musieliśmy na nim "wisieć", bo lód gruby jak co złe i bardzo ciężko się wierciło, a na koniec złapaliśmy tylko jedną rybę. Na dodatek był to szczupak, i to dosyć mały. Aż mi żal było boczku, którego użyłem jako przynęty.
Na szczęście ludzie w tutejszym rezerwacie są mniej rozpieszczeni niż ci w poprzednich i zgodnie ze słowami towarzyszącej nam Indianki "wszystkie ryby jedzą".
Pamiętam swój tekst z pierwszego rezerwatu, w którym opisywałem łowienie ryb spod lodu przy pomocy sieci. Dziwiłem się wtedy, że z kilkudziesięciu złowionych ryb większość została z pogardą wyrzucona – w tym szczupaki i miętusy (burbot). Można sobie o tym poczytać w tekście sprzed dwóch lat w cyklu "Dwa światy" – odcinek 10.
http://www.goniec.net/goniec/inne-dzialy/goniec-u-indian/goniec-nr-5-2011.html
Tym razem jednak "jobeesh" (miejscowa nazwa szczupaka) znalazł amatora. Koleżanka z pracy ponoć go uwielbia.
Cieszyłem się, że mogłem jej dać tę rybę, bo wcześniej dostałem od niej całkiem spory kawałek mięsa z łosia (łosiny?). Co prawda jakieś takie ciemne, ale i tak się zjadło. Wrzuciłem z boczkiem, cebulą i czosnkiem w brytfankę, dodałem nieco musztardy, podusiłem osiem godzin i jest potrawka jak się patrzy.
Z resztą boczku próbowaliśmy się zasadzić właśnie na miętusa. Co prawda Indianka przewidziała, że nic z tego nie będzie, bo i pora roku, i dnia za wczesna i miejsce nie to, co trzeba, ale co tam – piękna, słoneczna pogoda, cisza i spokój. Można siedzieć godzinami i machać wędziskiem.
Czas "umilały" nam opowieści Indianki, głównie o jej burzliwym życiu osobistym. Mój kolega nie wiedział, gdzie oczy podziać, widać było, że doświadczył kulturowego szoku. Ja też zamilkłem, bo nijak było to skomentować, a własnymi historiami nie chciałem się dzielić, wiedząc, że ludzie tu bywają mało dyskretni i z opowiedzianej dla żartu historii potrafią zrobić nie lada sensację.
Indianka musiała się zreflektować, że coś jest nie tak, bo rzuciła na zakończenie "Dużo w tym dramatyzmu, czyż nie?" co łatwo było skwitować pełnym zrozumienia mruknięciem, po czym rozmowa przeszła na bardziej neutralny grunt – polowanie.
Indianka zaczęła opowiadać niestworzone historie, próbując zrobić na nas wrażenie, ale biedaczka nie wiedziała, że primo: w dzieciństwie jednym z moich ulubionych bohaterów literackich był mości Zagłoba – łgarz jakich mało, a secundo (jak kto woli "po drugie primo"): nie jest to mój pierwszy rok w rezerwacie i że się już podobnych (i lepszych) historii nasłuchałem.
W związku z tym każdą jej historię komentowałem stwierdzeniem "no tak, oczywiście w to wierzę, bo mojemu znajomemu też się to wydarzyło, tyle że na dodatek..." i tu dorzucałem swoją jeszcze bardziej nieprawdopodobną historię. Przypominało to nieco licytację, w której powoli zaczynałem brać górę, co zaczynało Indiankę denerwować, więc zakończyłem sprawę, mówiąc, że wspaniale byłoby się od niej nauczyć sztuki polowania, tropienia zwierząt i szukania leczniczych roślin. Było, nie było jej pokolenie jest ostatnim, które mieszkało "w lesie". Dopiero z rozpoczęciem szkoły zamieszkała w wiosce – wcześniej przemieszczała się z rodzicami lub dziadkami od szałasu do szałasu, zastawiając sidła i wnyki i sprawdzając wcześniej zastawione. Dopiero na lato, lub po upolowaniu łosia, wracało się do wioski.
Spojrzałem na rozpościerające się przede mną wielkie jezioro. Pomyślałem o tych wszystkich niezbadanych zatoczkach, wyspach, rzekach łączących jedno jezioro z drugim. Pomyślałem o niezmierzonym ogromie otaczającego mnie lasu, o bogactwie zamieszkującej go zwierzyny. O leczniczych roślinach, o których zachodnia medycyna ciągle nie ma pojęcia i o których wiedza przepada z każdym dniem. O tym, jak swobodnie można oddychać, mając rozpostarte nad sobą gwiaździste niebo, wokół siebie dziewiczy las i czyste jeziora. Owszem, również ciężka, mozolna praca, a czasami głód i chłód. Potem pomyślałem, ile "dobrego" przyniosło Indiance cywilizowane życie – agresywni partnerzy nadużywający alkoholu, pobicia, nałogi, choroba nowotworowa, marnowanie życia nad głupotami z Internetu... Może byłoby lepiej zostać w tym lesie.
Aleksander Borucki
Północ Ontario
Zbliża się kolejne Święto Żołnierzy Niezłomnych. Chodzi o zachowanie pamięci o ludziach, którzy nie tylko powinni być uchronieni przed zapomnieniem, ale wręcz o przeniesienie bezkompromisowej, niezłomnej postawy w dzień dzisiejszy. Brak ludzi będących z krwi i kości patriotami powoduje zanik Polski jako państwa i narodu.
Żyć jakoś można pod zaborami, pod okupacją, w komunizmie czy w "wyzwolonej" (wyuzdanej, skorumpowanej), zjednoczonej Europie, ale to nie jest nigdy "to".
1 marca warto więc zastanowić się nad historią i kolejami losu żołnierzy, którzy nie chcieli jakoś żyć, lecz rzucili swój los na loterię. Loterię, w której szansa wygranej była minimalna.
Nie była to jednak walka beznadziejna, bo nawet w tak niesprzyjających warunkach historia zna wiele przypadków, że człowiek, grupa ludzi może zrobić rzeczy, które wydałyby się niemożliwe. Popierając to konkretnym przykładem, niech to będzie Czyngis-chan. Człowiek, którego rodzinę wycięto w pień, który jako kilkuletnie zaledwie dziecko musiał ukrywać się w stepach, by uniknąć śmierci z ręki swoich prześladowców. Szkoła bólu i przetrwania od zarania życia.
Schwytany jako już młodzieniec, czekał na karę śmierci skrępowany, z przywiązaną drewnianą belką do ramion. Uciekł po raz kolejny, by tym razem wrócić jako dojrzały, silny mężczyzna, by wyzwolić swoich plemiennych współbraci, przejmując władzę w całej Mongolii, a wkrótce siłą rozpędu podbił większość kontynentu azjatyckiego po Europę Centralną. Jest tu z pewnością pewna analogia do Niezłomnych mimo różnic dziejowych, sposobu walki i mentalności kulturowej. Nawet mały "czambuł" jest zdolny do szeregu zwycięstw, które mogą doprowadzić nawet bez walnej bitwy do wymiernych sukcesów.
Kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt tak walecznych grup i... jak efekt domina zwycięstwo staje się faktem. Kolejny przykład: rewolucja antyrządowa na Kubie w 1959 roku, rządowe wojsko kubańskie wspierane nawet przez lotnictwo Stanów Zjednoczonych nie mogło sobie poradzić z małą grupą brodatych partyzantów, którzy w końcu obalili reżim prezydenta Batisty.
Żołnierze Niezłomni, którzy walczyli z hitlerowcami i komunistami w okupowanej Polsce, to ludzie, którzy nie tylko, że się nie poddali – Oni uważali, że jeszcze nie wszystko stracone.
Chwała Bohaterom!
Promocja, promocja!!!
Właściciele restauracji All Around Pizza, która znajduje się stanie Wirginia w Stanach Zjednoczonych, rozpoczęli "promocję" drugiej poprawki do konstytucji Stanów Zjednoczonych (konstytucja Stanów Zjednoczonych gwarantuje swoim obywatelom prawo do posiadania broni, w zamyśle uzbrajając naród na wypadek tyranii władzy).
Po okazaniu zezwolenia na posiadanie broni, smakosze pizzy otrzymują 15 proc. zniżki na produkty All Around Pizza. Restauracja pęka w szwach od liczby klientów zamawiających pizzę, klientów przychodzących z bronią "za paskiem". Zamówienia telefoniczne nadchodzą z każdego niemal stanu amerykańskiego, klienci jednak nie są wybredni, wiedząc, że pizza nadejdzie w przesyłce dopiero za kilka dni.
Zadzwonił nawet klient z... Nowej Zelandii.
grafika: pieczęć stani Wirginia
Witold Jasek
komendant ZS Strzelec
kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Kilka sposobów na poprawienie zdjęć bez potrzeby nowych inwestycji w sprzęt
Napisane przez Wojciech PorowskiSzperając po Internecie, natrafiłem na ciekawą stronę kanadyjskiego fotografa Davida du Chemin, który oprócz tego, że jest wspaniałym fotografem, jest także świetnym popularyzatorem sztuki fotograficznej, autorem wielu książek i artykułów.
Jeden z nich nosi w wolnym przekładzie taki właśnie, nieco może przydługi tytuł, jak powyżej. Wydał mi się na tyle ciekawy, że postanowiłem podzielić się z Państwem jego głównymi tezami.
I tak, jego pierwsza rada to: "podejdź bliżej". Rzeczywiście często się widzi fotografów jakby bojących się podejść bliżej do fotografowanej sceny. Przypomina mi to rady, których już lata temu udzielano nam w Warszawskim Towarzystwie Fotograficznym. Podejście bliżej, mówiono wtedy, niejako włącza nas w fotografowane wydarzenia i czyni je przez to ciekawszymi i bardziej wiarygodnymi. Wprawdzie w dobie zoomów i teleobiektywów rada ta dla wielu wydawać się może nieaktualna, ale nic bardziej mylnego. Długa ogniskowa nie zastąpi nam ruszenia nogami i zbliżenia się do fotografowanego obiektu, gdyż zwykle zmienia perspektywę i zdjęcie jest nie tak, jak to się mówi w fotograficznym żargonie, "mocne". Dotyczy to zwłaszcza sytuacji, gdy fotografujemy krótką ogniskową. Zbliżenie to daje widzowi wrażenie pewnej bliskości i emocjonalnej więzi między fotografem a fotografowanym motywem. Owa więź szczególnie winna być widoczna w fotografii portretowej. Poza tym ruszenie się z jednego miejsca daje szansę na często niebanalne ujęcia, o które trudno, stojąc w jednym miejscu i operując wyłącznie zoomem. Jeszcze jedna korzyść z podejścia bliżej to eliminacja z kadru niechcianych elementów. Stare powiedzenia, że "mniej znaczy więcej" oraz "jedno zdjęcie – jeden temat", nic nie straciły na aktualności, a prostota motywu zawsze była w cenie.
Odwiedzając niedawno jedną z kawiarni sieci Second Cup w Mississaudze, zauważyłem na ścianie niewielką, ale ciekawą wystawę fotografii, gdzie wszystkie zdjęcia wykonane zostały ogniskową 24 mm, a więc dosyć krótką. Autor, którego nazwiska niestety nie zapamiętałem (niech mi to będzie wybaczone), wyjaśniał, że taka ogniskowa kazała mu podejść bliżej do ludzi, do scen na ulicy i tym samym nawiązać z nimi właśnie ową emocjonalną więź, co widać było zresztą na zdjęciach.
W tym miejscu pora na następną radę Davida – "aby poćwiczyć spojrzenie, a tym samym poprawić swoje zdjęcia, należy narzucić sobie różne ograniczenia". Takim ograniczeniem może być, tak jak w przypadku autora wspomnianej wyżej wystawy, używanie przez pewien czas obiektywu o jednej, stałej ogniskowej, a kto dysponuje wyłącznie zoomem, używanie wyłącznie jednego nastawienia, np. najkrótszego. Takie ćwiczenie powinno wyrobić w nas nawyk ruszenia się z miejsca i znajdowania różnych punktów widzenia.
Dodam, że zainspirowała mnie wspomniana wystawa i wygrzebałem nieużywany od dawna stały obiektyw 50 mm i spróbuję również wykonać z jego pomocą jakiś projekt.
Stała ogniskowa 50 mm była od czasu, kiedy różne obiektywy, a zoomy zwłaszcza, stały się bardziej dostępne, traktowana nieco po macoszemu. Przyznam się, że sam uległem temu trendowi i od dłuższego czasu posługuję się wyłącznie zoomami. Jak więc widać, pisanie artykułów może być inspirujące również dla ich autora.
Do pozostałych porad Davida wrócimy w następnym odcinku.
Wojciech Porowski