Jesteśmy w stanie przejść przez pustkę
Jednym z efektów towarzyszącej powszechnej infantylizacji społeczeństw tzw. wysoko rozwiniętych krajów Zachodu; zdziecinnienia wynikającego m.in. z upowszechnienia obietnic (lepiej lub gorzej realizowanych) opiekuńczej funkcji państwa, jest postępujący narcyzm i introwertyzm ludzi. Dawniej cechujący raczej artystów, dzisiaj jest obecny w niemal wszystkich środowiskach, być może za wyjątkiem hardcorowych elit władzy ze szczytów piramidy – no, ale tam moje doświadczenie nie sięga.
Laudetur Iesus Christus! Pochwalony Jezus Chrystus!
To jakże symboliczne, dawniej ("drzewiej") powszechnie używane, a już praktycznie martwe, pozdrowienie kierowane przez katolika, do innego wyznawcy naszej (czy jeszcze?) wiary.
Co się dzieje ze światem, co się dzieje z nami, że tak trudno teraz spotkać się z tym najprostszym chociaż oddaniem czci Temu, który stworzył niebo i ziemię, stworzył każdego z nas, krwią Odkupił? Kto, lub co stoi za tą tragedią, tak to trzeba nazwać ? Bo skutki są coraz tragiczniejsze i już absolutnie nie do ukrycia. Prawdę spychamy na bok, do kąta, jak tabernakulum w kościołach.
A może zwyczajnie miał już dość?
Wybór "Pancernego Kardynała", bo tak Joseph Ratzinger był nazywany, na Stolicę Piotrową komentowany był jako najlepsze wyjście po długoletnim pontyfikacie błogosławionego Jana Pawła II. Tymczasem okazało się, że 78-letni Niemiec trzyma się bardzo dobrze i zamiast koncentrować się na pielęgnowaniu zdrowia, wprowadza w życie Kościoła "nowinki", nie ulega modernistom, podaje dłoń np. anglikanom zdegustowanym tym, co ich biskupi z Kościołem anglikańskim robią; nie zapominajmy, że i lefebrystom zapalał zielone światło, a komunii udzielał najchętniej do ust i na kolanach!
Post po polsku
W zeszłych latach przez cały okres Wielkiego Postu nie jadłam mięsa. W stołówce w mojej pracy jedzenie było jednak mało postne – najczęściej mogłam wybrać jedynie ziemniaki (ewentualnie kaszę lub ryż) i surówkę. A pomyśleć, jakich rarytasów można by było spróbować, gdyby szefowa stołówki postanowiła nam zaoferować wyłącznie tradycyjne staropolskie postne potrawy...
Pamiętam, jak koledzy z niedowierzaniem patrzyli na zawartość mojego talerza. I pytali, dlaczego tak? Więc musiałam tłumaczyć, że to ze względu na Wielki Post. Takie wyrzeczenie na czas pokuty. Bo czym właściwie ma być post? Dobrowolnym wymaganiem od siebie, dyscyplinowaniem swojej woli, połączonym z modlitwą w jakiejś intencji... Wtedy jest formą ofiary, wyrazem pokory.
Czarna biała szata
Huczne ostatki. 13 lutego zaczyna się czas pokuty grzeszników. Wszystko zaczęło się od pokuty przed chrztem.
Dwa tygodnie temu było o pierwszych mnichach. Dziś – o pustelniku, który wobec zbliżającego się chrztu musiał porzucić zakazaną wówczas profesję żołnierza, ale zamiast chrztu w wodzie przyjął chrzest krwi. Wyjaśnijmy, że do IV wieku żadne zabójstwo, nawet na rozkaz, w obronie własnego kraju czy rodziny, nie było dozwalane ochrzczonym.
Stoimy po dobrej stronie
W okresie poprzedzającym tegoroczne Święta Bożego Narodzenia gościliśmy w parafii św. Maksymiliana Kolbe ojca Sebastiana Łuszczki z Polski, oblata Marii Niepokalanej, który głosił adwentowe rekolekcje, jak również wspomagał naszych kapłanów w tym gorącym, świątecznym okresie. Ojciec Sebastian jest wykładowcą w oblackim wyższym seminarium duchownym w Obrze, prowadzi też działalność naukową. Przed swoim powrotem do Polski zgodził się udzielić nam wywiadu.
Wojciech Porowski: – Witamy Ojca bardzo serdecznie na łamach "Gońca", dziękując jednocześnie za poświęcony nam czas. Czy moglibyśmy prosić na wstępie o przybliżenie nam zakresu Ojca pracy dydaktycznej i naukowej w obrzańskim seminarium.
Polska uczta dla ducha i dla ciała - opłatek Konferencji Polskich Księży na Wschodnią Kanadę
Mississauga Prezes Kongresu Polonii Kanadyjskiej Teresa Berezowska, przewodniczący Rady Dyrektorów Credit Union Andrzej Pitek, przedstawiciel konsulatu generalnego RP w Toronto, konsul Grzegorz Jopkiewicz oraz – po raz pierwszy – aż trzech biskupów gości honorowych – bp Matthew Ustrzycki, bp John Boissonneau i bp William McGratan, wszyscy oni byli gośćmi dorocznego obiadu opłatkowego Konferencji Polskich Księży na Wschodnią Kanadę, jaki w czwartek odbył się w sali parafialnej największego kościoła polskiego w Kanadzie p.w. św. Maksymiliana Kolbego w Mississaudze.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/tag/religia?start=160#sigProId07ecbea2e3
W Kanadzie posługę duszpasterską pełni kilkuset polskich kapłanów i księży polskiego pochodzenia. Opłatek stanowi rzadką okazję, gdy wszyscy mogą się spotkać i porozmawiać.
Gospodarzem był oczywiście proboszcz parafii św. Maksymiliana Kolbego w Mississaudze o. Janusz Błażejak OMI, który jest jednocześnie Przewodniczącym Konferencji Polskich Księży na Wschodnią Kanadę. Najliczniej reprezentowani byli księża z terenu aglomeracji torontońskiej, ale byli też ci z dalszych okolic.
Praca duszpasterska z dala od Ojczyzny stawia wiele wymagań.
Księża polscy pełnią trudną do przecenienia rolę wśród Polonii, parafie są często najprężniejszymi ośrodkami życia polonijnego, skupiając liczną polonijną młodzież i dzieci.
Warto też pamiętać, że jak my potrzebujemy polskich księży, tak oni powinni w nas mieć podporę i wsparcie; powinni wiedzieć, że doceniamy ich pracę i powinni czuć nasze poparcie w obliczu zagrożeń współczesnego świata i ataków na Kościół.
O. Janusz Błażejak jest zapalonym myśliwym, dlatego jedną z serwowanych potraw było chili z mięsem łosia, którego Ojciec Proboszcz niedawno ustrzelił w Albercie...
(ak)
"Kiedy ranne wstają zorze" – 220 lat w służbie Bożej i narodowej
Naszą świadomość religijną tworzą dwa nierównorzędne wprawdzie teologicznie, ale równie ważne składniki: wiara i ogół praktyk religijnych – zwyczaje, obrzędy, rodzaje i formy nabożeństw. Zwyczaje i obrzędy stanowią o sposobach łączenia sacrum i profanum, natomiast nabożeństwa są głównym miejscem, gdzie zachodzi artystyczna transpozycja wiary. W nich właśnie przejawia się obecność sztuki w kościele, w tym przede wszystkim muzyki.
Pieśni stanowiły tworzywo nabożeństw od początków chrześcijaństwa. Rodzący się Kościół pierwszych wieków kontynuował tradycję śpiewania psalmów Izraela, uzupełniał ją jednak w duchu chrześcijańskim o nowe hymny i pieśni. "Warto zapamiętać: od początków chrześcijaństwa nabożeństwo miało za zadanie odwrócenie wzroku od spraw codziennych i skierowanie go na Boga – pisze kardynał Ratzinger. – Od zarania chrześcijaństwa jego wyznawcy poszukiwali nowych form poetyckiego i muzycznego wyrazu dla uwielbienia Boga...". Poszukiwania nigdy nie ustały. "Przez sam fakt takiego poszukiwania artystycznego, zbliżacie się, niejako po omacku, do Boga" – mówił Jan Paweł II do artystów w Brukseli 20 maja 1985 roku. Święty Augustyn wyznaje, jak płakał, słuchając śpiewu hymnów w opracowaniu św. Ambrożego, subtelnego kompozytora, nie dziwi więc jego stwierdzenie: "Kto śpiewem się modli, dwakroć się modli". Reformy liturgiczne i osobiste zaangażowanie papieża Grzegorza Wielkiego (590–604 r.) wyniosły śpiew kościelny na wyżyny sztuki wokalnej z chorałem gregoriańskim jako jej, przez długie wieki, dominującym szczytem. Nieprzypadkowo w ikonografii średniowiecznej przedstawiano papieża jako majestatyczną postać z gołąbkiem na ramieniu: to Duch Święty podszeptujący papieżowi niebiańskie melodie.
Gdy Polska w X wieku otwierała księgę swoich dziejów, to otwierała księgę w języku łacińskim. Dzięki temu Polska stać się miała "łacińską drzazgą wbitą w zdrowe ciało Słowiańszczyzny" – jak twierdzili z nienawiścią ideolodzy wielkoruscy. Pierwsze pieśni śpiewane w kościołach na ziemiach polskich były więc hymnami łacińskimi. Począwszy od początku XIII wieku coraz częściej w obrzędach kościelnych gości słowo polskie. Pierwszymi tekstami śpiewanymi po polsku były: Wyznanie wiary, Modlitwa Pańska, Pozdrowienie anielskie. Wiek XIV przynosi nam arcydzieło literackie i muzyczne Bogurodzicę. Ową patrium carmen (pieśń ojczysta) – jak ją pięknie nazwał Jan Długosz – śpiewało rycerstwo polskie pod Grunwaldem, pod Warną, pod Wiedniem i Parkanami. Była najdłużej żyjącym naszym hymnem narodowym. W naszych czasach jest śpiewana codziennie w czasie Apelu Jasnogórskiego.
Bogurodzica dała dobry początek. W ciągu wieków zasób polskich "pieśni nabożnych" – bo tak je nazywano – rósł wszerz, w głąb i wzwyż. Wiek XVI i następne przyniosły bowiem ogromny rozkwit polskich pieśni religijnych we wszystkich ich gatunkach. W 1620 r. ukazał się polski przekład Godzinek o Niepokalnym Poczęciu NMP w trzy lata po ukazaniu się oryginału hiszpańskiego, które są popularną adaptacją liturgii godzin na użytek świecki; wkrótce zdobyły szeroką popularność (król Zygmunt III Waza odprawiał je codziennie). Podobną popularność zdobędą 100 lat później Gorzkie żale – rodzime arcydzieło poezji pasyjnej. Wydany w Krakowie w 1801 roku staraniem ojca Pankracego Folwarskiego (1758–1810), gwardiana klasztoru w Leżajsku, Śpiewnik zawierał teksty ponad tysiąca różnorodnych pieśni, między innymi: psałterz, hymny niedzielne, pieśni tematycznie związane z cyklem roku liturgicznego i porządkiem świąt.
Śpiewnik Folwarskiego może stanowić odskocznię do podsumowania dorobku "polskiego" katolicyzmu czy szerzej "polskiej" wiary i kultury w zakresie śpiewu kościelnego i muzyki kościelnej. Nasza pieśń kościelna jest przecież emanacją polskiej lokalności ożenionej z chrześcijańskim uniwersalizmem, jest destylatem polskiej ziemi, polskiej historii i polskiego losu.
"Żaden podobno naród nie może się pochlubić takim zbiorem jak kantyczki polskie. Autorowie zawartych w nim pieśni nabożnych są niewiadomi, byli to, jak się zdaje, duchowni niżsi i kantorowie szkółek. Są jednak ślady, że i wielcy pisarze dorzucili tu później kilka hymnów. Kantyczki obejmują cały rok kościelny i podług niego dzielą się na Adwentowe, pieśni o Narodzeniu Pańskim, o Męce Pańskiej, o Zmartwychwstaniu. Uczucia w nich wydane, miłości i czci Matki Dziewicy ku swemu Synowi, są tak delikatne, tak czyste, niebiańskie, że tłumaczyć je prozą byłoby to znieważać świętość. Są w ich rzędzie hymny, które zasługiwałyby na pierwsze miejsce w poezji narodowej" – mówił profesor literatur słowiańskich w College de France Adam Mickiewicz. A oto opinia profesora muzykologii, założyciela i pierwszego kierownika Instytutu Muzykologii Kościelnej KUL ks. Hieronima Feichta (1894–1967) wzięta z przedmowy do jubileuszowego wydania Śpiewnika kościelnego ks. Jana Siedleckiego:
"O naszych polskich pieśniach kościelnych można śmiało twierdzić, iż zawarły one w sobie całą dogmatykę katolicką i katolickie zasady moralności, obok całej historii życia dziecięcego P. Jezusa [...]. A poza treścią dydaktyczną, jakżeż obszerną skalę uczuć zawiera nasza polska pieśń kościelna, począwszy od uczuć naiwnej, niemal prostaczej pobożności, a skończywszy na subtelnych wzniesieniach duszy w dziedzinę ascezy czy może nawet mistyki. Ileż zarazem odcieni, ile faz przejściowych tai się w polskiej pieśni kościelnej między treścią pochwalną a przebłagalną, dziękczynną a błagalną, radosną a żałosną, między miłością a skruchą, ufnością a bojaźnią, w Wielkość Straszliwego Majestatu Bożego a wyznaniem nicości ludzkiej godnej pogardy!".
Sędziwy wiek przytoczonych opinii – pierwsza pochodzi z 1843, druga z 1928 roku – nie odbiera im aktualności. Dotyczą bowiem utworów długiego trwania. W końcu "Płomień rozgryzie malowane dzieje, skarby mieczowi spustoszą złodzieje, pieśń ujdzie cało...". Rzeczywiście uszła cało: wiele pieśni, które śpiewamy dzisiaj w naszych kościołach, ma metrykę starszą niż przytoczone wyżej opinie. Oczywiście rozrost pieśniowego świata Polaków nie zatrzymał się na wieku osiemnastym, choć polską pieśń czekały bardzo trudne czasy; wiek XIX był przecież wiekiem niewoli.
"Wszelako pod obcym panowaniem wolny kiedyś Polak jak dobrze napisać może, kiedy mu ręce związano? Albo kto kiedy był za mówcę obranym, który się za każdym słowem zająknąć musi? Wolność to tylko w narodach rodziła wyrazy, jak sama śmiałe, i kto się na wiele rzeczy oglądał, zapewne mało dobrych powiedział". Mądre słowa – bez dyskusji! Napisał je Franciszek Karpiński (1741–1825). I złamał pióro – przestał pisać wiersze. Nie przypuszczał, że polskość i polszczyzna mogą istnieć bez państwa i giną jedynie wtedy, gdy ginie naród. Uważał, że jego pieśniom grozi w niewoli niechybna śmierć, skoro za sto lat nikt nie będzie już w stanie ich przeczytać. "Lekkie pióra nasze czyliż się zdołają ogromowi mocarstw, których po naszym podzieleniu wolą stosowną do ich interesu być musi, tak z wolna i język nasz polski zatracić, ażeby tym sposobem każdy z nas zapomniał tęsknić po narodzie swoim, a językiem i obyczajem przywykł do nowego, który go podbił" – pisał zrozpaczony poeta.
Paradoks historii polega na tym, że ten skrajny pesymizm dotyczący przyszłości polszczyzny wyznawał autor Pieśni porannej, Pieśni wieczornej i kolędy Bóg się rodzi – największych "szlagierów" w dziejach polskiej pieśni kościelnej. Żadne inne pieśni nie zdobyły nawet połowy tej popularności, jaką cieszyły się pieśni Karpińskiego. "Śpiewają ją [Pieśń poranną] – pisał dziewiętnastowieczny historyk literatury – starcy i dzieci, matki, ojcowie, parobcy i dziewki – śpiewają ją w chatach i dworkach – śpiewają ją nauczyciele z uczniami w szkołach przed rozpoczęciem lekcyj – śpiewają ją robotnicy w polu i ogrodach – śpiewają ją gospodynie przy szyciu, przędzeniu i innych zajęciach – słowem, gdy tylko pierwszy dnia brzask w naszej zawita krainie, już ona kraina jak długa jest i szeroka wzniosłą ową pieśnią dzwoni ku niebiosom" (H. Tarczyński, O wielkim naszym pieśniarzu Franciszku Karpińskim, Warszawa 1879).
Historia tych pieśni zaczyna się od następującego listu Karpińskiego: "Jaśnie Wielmożny Mości Dobrodzieju. JP [an] Preys powróciwszy z Wilna na wakacje do Białegostoku, przywiózł mi od JWPana Dobrodzieja najpiękniejsze wiersze łacińskie dla Nuncjusza napisane" – tymi słowy rozpoczynał swój list, pisany w pierwszych dniach sierpnia 1787 roku, Franciszek Karpiński. Adresatem listu był znany astronom, rektor Uniwersytetu Wileńskiego, Marcin Poczobutt. Dziękując za otrzymany wierszowany upominek, nadawca rewanżuje się podobnym, pisze bowiem w post scriptum: "przyłączam moje pieśni [...], które tu zrobiłem i śpiewać je wkrótce w kościele będą". Te pieśni to: Pieśń poranna, Pieśń podczas pracy i Pieśń wieczorna. Nie wiadomo, jak długo trwało owo "wkrótce". Być może nawet pięć lat. W każdym razie tyle lat czekały pieśni na druk; ukazały się w oficynie oo. Bazylianów w 1792 r. w Supraślu w tomiku Pieśni nabożne.
Pieśni rychło wyszły poza mury kościołów; nie przestając być nabożnymi, stały się – jak to pięknie nazywano – przygodnymi, czyli pieśniami na wszystkie stosowne okazje. Dotyczy to szczególnie pieśni Kiedy ranne wstają zorze. Na rok przed "pamiętną wiosną wojny, wiosną urodzaju", czyli 19 lat od druku Pieśni nabożnych, ranek w zaścianku Dobrzyńskich, według Pana Tadeusza, zaczynał się tak:
Właśnie staruszek chodził po samotnym dworze,
Nucąc piosenkę: "Kiedy ranne wstają zorze",...
Jeśli wziąć pod uwagę, że przekaz pieśni opierał się przede wszystkim na przekazie ustnym, to przejście pieśni z naw kościelnych pod strzechy zaścianków w ciągu lat 19, należy uznać jako oznakę wczesnej niebywałej popularności.
Analizując rozrost popularności w ciągu dwu wieków spod strzech wieśniaczych na stronice brewiarza, Igor Piotrowski, autor monografii Pieśń i moc Pieśni codzienne Franciszka Karpińskiego w kulturze polskiej XIX i XX wieku, rozróżnia trzy kręgi popularności: kościelny, ludowy i publiczny. Ale niezależnie od tego czy pieśni były śpiewane w kościele, na podwórzu gospodarskim czy w szkole, czy śpiewała je rodzina, wioska lub batalion żołnierzy, zawsze były modlitwami wznoszonymi do Boga. Przyjrzyjmy się zatem sytuacjom modlitewnym, w których pieśń stawała się rzeczywistym nośnikiem Prawdy Objawionej – prawdy życia, otwierając ludzkie serca na działanie łaski.
W maju 1894 roku dla uczczenia setnej rocznicy powstania kościuszkowskiego wyruszyła z Warszawy piesza pielgrzymka do Częstochowy. Wśród pielgrzymów w większości pochodzenia włościańskiego znalazł się początkujący wówczas literat Władysław Stanisław Reymont. Literackim efektem pielgrzymki jest opowiadanie Pielgrzymka do Jasnej Góry, które okazało się arcydziełem nowego gatunku literackiego – reportażu i debiutem książkowym przyszłego laureata Nagrody Nobla. Bohaterami opowiadania są pielgrzymi, przyroda i śpiew. Oto dłuższy fragment opowiadania. Rzecz dzieje się w czasie pierwszego poranka:
Śpię w najlepsze, gdy mnie ktoś trzęsie i woła:
- Bracie trza się powstać.
To siostra obok śpiąca mnie budzi.
Przymykam oczy i opuszczam się w sen ociężale. Boże! Jakbym spał jeszcze, ale zimno mnie przenika siarczyste i dzwonki ostrymi tonami dźwięczą, a przez szerokie szczeliny stodoły świt rzuca pasy światła. Rumor powstawań i ta świadomość, że iść trzeba, nie pozwalają mi zasnąć. Wstaję, i choć się trzęsę z zimna, idę w łączkę na drugą stronę drogi i pod wierzbami jasnozielonymi, w ciemnomodrej sadzawce czynię ablucję. Woda zimna jak lód, pali prawie, ale orzeźwia znakomicie.
[...]
Gromadzimy się pod krzyżem. Twarze mają senne i posiniałe od zimna, ubiory pogniecione, ale oczy błyszczą jasno. Wyniosły chłop w kapuzie mniszej, nasuniętej na głowę, o ostrych ascetycznych rysach twarzy, podnosi krzyż, ubrany już wiankiem świeżej zieleni, dzwoni i niskim głosem intonuje:
Kiedy ranne wstają zorze,
Tobie ziemia, Tobie morze.
I ten tłum prosty podchwytuje pieśń sercami i śpiewa ją z uniesieniem, przepotężnie mocnym głosem:
Tobie śpiewa żywioł wszelki...
Płyną głosy szeroką falą ku tym zorzom złocącym już pół horyzontu, rozsypują się kaskadą nad tą ziemią szeroką, brzmią nad chatami, przenikają w łany zbóż, i jakby rozpylone kołyszą się i rozsuwają w opalowej przestrzeni, dźwięczą w echach leśnych, w kwiatach sadów, i jakby zasilone głosami przyrody wznoszą się hymnem pełnym mocy, i mówią o dobroci i potędze Pana, i rozpętane ze wszystkiego, co brudne, co nędzne, co przemijające – unoszą serca rzeszy nad światem. O, potężna to pieśń, potężna pięknem, jakiego jeszcze nie odczuwałem nigdy, i dopiero na tle cudów wiosny, jakie są dookoła, i przez takich śpiewana, wywiera czar niesłychany.
Słońce wzeszło i rozrumienia wszystko i wyzłaca.
Idziemy prędko, ale chciałoby się gdzie położyć w bruździe, w tych żytach kołyszących się i chciałoby się tylko patrzeć w błękit, słuchać pieśni skowronkowych, szumu drzew i zatapiać się w tej mocnej pieśni, co teraz dzwoni niby hejnał radości. Piersi wdychają wiosnę, a oczy błądzą rozmarzone... Mijamy lasy, aż kipiące od świergotu ptactwa, pola jak okiem sięgnąć przepysznie uprawne i zielone, wioski, gdzie jabłonie w różowych pąkach całe, a grusze jak śniegiem obsypane kwiatami. Masy bzów dyszą wonią i stoją niby obłoki fioletowe. Jedenaście wiorst przechodzimy bez odpoczynku.
Pielgrzymka na Jasną Górę miała wpływ nie tylko na karierę literacką Reymonta; była także dla niego głębokim przeżyciem duchowym. Jeśli życie pisarza przyrównać do narracji jego największej powieści Chłopi rozpiętej między przywitalnym "Niech będzie pochwalony..." a pożegnalnym "Ostańcie z Bogiem", to pielgrzymka do Częstochowy była owym inicjalnym "Pochwalony".
Dzięki Reymontowi "kościuszkowska" pielgrzymka warszawska trafiła na karty literatury, ale oczywiście Pieśni codzienne Karpińskiego nie raz pielgrzymowały na Jasną Górę. "O świcie Kiedy ranne wstają zorze, a wieczorem Wszystkie nasze dzienne sprawy rozbrzmiewały w powietrzu" – wspominano o pielgrzymce z 1906 roku, pierwszej po ogłoszeniu dekretu Piusa X o ustanowieniu święta Matki Boskiej Częstochowskiej.
W XIX stuleciu konkurentem Częstochowy jako celu pielgrzymek stał się papieski Rzym, szczególnie po upowszechnieniu się komunikacji kolejowej. W najdogodniejszej do pielgrzymowania sytuacji znajdowali się Polacy z zaboru austriackiego: mieli najbliżej do Włoch, mieszkali w kraju katolickim i cieszyli się względnie dużymi swobodami obywatelskimi. Z nich głównie rekrutowali się pątnicy polscy w Rzymie. Okazje do pielgrzymek tworzyły najczęściej okrągłe rocznice pontyfikatów i jubileusze kapłańskie papieży.
W 1888 roku papież Leon XIII obchodził jubileusz pięćdziesięciolecia święceń kapłańskich. Z tej okazji w pierwszych dniach kwietnia wyruszył z Krakowa do Rzymu pociąg z pielgrzymką "wszystkich stanów" liczącą 575 osób. Pielgrzymka zakończyła się sukcesem: papież przyjął na jednej wspólnej audiencji wiernych z trzech zaborów. Przebieg podróży, jak i całego wydarzenia znamy z relacji (bardzo dokładnej) bernardyna ojca Czesława Bogdalskiego. Dowiadujemy się, na przykład, że Pieśń poranna była w czasie pielgrzymki śpiewana dwukrotnie. Pierwszy raz, w trzecim dniu podróży, gdy muzyka dzwonów w Pordenone w regionie Friuli przebudziła pielgrzymów. Melodie dzwonów podobne były "do zgodnych chórów anielskich", wymagały więc adekwatnej odpowiedzi:
Przejęci tą muzyką wieżową odkryliśmy głowy i z pełnych piersi zaśpiewaliśmy nasze prześliczne Kiedy ranne wstają zorze.
Następnego ranka czekały pielgrzymów jeszcze silniejsze poranne wzruszenia:
Zaledwie jednak brzaski dzienne ukazały się na niebie, we wszystkich prawie wagonach zabrzmiała zaraz chórem pieśń nasza "Kiedy ranne wstają zorze". Nigdy w życiu nie doznałem jeszcze silniejszego wrażenia, a zdaje mi się, że to było udziałem prawie wszystkich pielgrzymów, kiedy wyrazom pieśni "Tobie ziemia, Tobie morze" odpowiadały kryształowe fale Adriatyku, nad którego brzegiem długo nasz pociąg przejeżdżał, a z drugiej strony ziemia włoska, szmaragdowa, strzelająca w niebo pąsowemi tulipanami, jakby wołała "Bądź pochwalon Boże wielki!"
Relacjonując pielgrzymki, przedstawiamy Pieśń poranną w działaniu w sytuacjach odświętnych, a więc w sytuacjach niejako dla niej naturalnych. Sam autor oczekiwał przecież, że jego pieśni "śpiewać wkrótce w kościele będą". A pielgrzymka jest przedłużeniem kościoła, bywa wręcz metaforą Kościoła. Tak więc pielgrzymi śpiewający Kiedy ranne wstają zorze to katolicy, którzy są Polakami. Znane są oczywiście sytuacje z odwróconą kolejnością przymiotów identyfikacyjnych, tzn. gdy śpiewają Polacy, którzy są katolikami. Być może tych drugich jest więcej niż tych pierwszych. Oto jedna z sytuacji tego drugiego rodzaju.
Jest wiosna 1863 roku. W lasach kowieńskich obozuje oddział powstańczy dowodzony przez księdza Antoniego Mackiewicza. Zdarzenie opisuje jeden z partyzantów.
- Słońce już weszło, kiedy dał się słyszeć głos piszczałki i wnet za tym komenda: "Do modlitwy". Zachwycający to był widok tych kilkuset ludzi, doświadczonych w boju, klęczących z odkrytymi głowami. Przed nami, przed krzyżem i obrazem Matki Boskiej na chorągwi obozowej, klęczał ksiądz Mackiewicz i intonował: "Kiedy ranne wstają zorze". Dokoła nas były puszcze rodzinne, a za nami był Bóg i przyszłość nasza.
Niestety, przyszłość okazała się tragiczna i bardzo krótka. Działalność oddziału zamarła jesienią 1863 roku, w grudniu został stracony na szubienicy dowódca oddziału.
Opisując przygody pieśni Kiedy ranne wstają zorze, opisujemy tym samym "panoramę losu polskiego" (M. Wańkowicz), pieśń bowiem aktywnie brała udział we wszystkich naszych dziennych i nocnych sprawach. W czasie okupacji musiała więc trafić do obozów koncentracyjnych. Piękne świadectwo o tym daje ks. Tadeusz Gaik w książce Byłem tam. Wspomnienia więźnia nr 27369 KL Auschwitz i nr 302833 KL Dachau. Autor ukrywający się pod okupacyjnym pseudonimem "ks. Piotr" swoje wspomnienia spisał w trzeciej osobie.
Oto fragment wspomnień opisujący ostatnią noc ks. Piotra w więzieniu tarnowskim przed wywiezieniem do Oświęcimia. Po wysłuchaniu spowiedzi współwięźniów, zmęczony, zasnął. Było już późno, gdy nagle obudził go krzyk więźnia. Teraz spoglądał na okno. "Musi być godzina czwarta lub piąta rano" – pomyślał i zaczął odmawiać modlitwy poranne. Nagle drgnął i cały zamienił się w słuch. Zza okna doleciały go słowa pieśni:
"Kiedy ranne wstają zorze,
Tobie ziemia, Tobie morze,
Tobie śpiewa żywioł wszelki,
Bądź pochwalon, Boże wielki!"
Śpiewak musiał znajdować się na jednym z pięter więzienia, nad celą transportową, która była na parterze. Śpiew nie był mocny, wyciszały go mury, zamknięte okna i pomruki śpiących, ale ks. Piotrowi wydawało się, że ten śpiew niósł w sobie moc i potęgę, że był on jakby odgłosem wód spadających po pochyłości. Wydawało mu się, że ta pieśń i każde jej słowo niosło pocieszenie i pokrzepienie, radosną pewność, że dalej istnieje świat dobra i piękna.
Okrągła rocznica 220-lecia każe zastanowić się nad potęgą pieśni-modlitwy, która potrafi kruszyć mury, dodawać otuchy, mobilizować do walki, konserwować i przenosić w przyszłość określone wartości, być kodem wspólnotowym narodu, uparcie trwać w codzienności i odświętności Polaków. Każe także postawić pytanie: jaka będzie przyszłość pieśni Karpińskiego powierzających codzienność wieczności, stawanie się – wiecznemu bytowi, człowieczą nędzę – Bożemu miłosierdziu w zlaicyzowanym świecie, w którym papieże muszą ogłaszać instrukcje Musicae sacrae disciplina, bo w ferworze "modernizacji" Kościoła tradycyjną muzykę liturgiczną zastępuje się muzyką, która pobudza wprawdzie nasz zmysł słuchu, ale nie dba o zrozumiałość przekazywanego słowa?
"...Gdy myślę Ojczyzna – by zamknąć ją w sobie jak skarb. Pytam wciąż, jak go pomnożyć, jak poszerzyć tę przestrzeń, którą wypełnia." – pisał Jan Paweł II w poemacie Myśląc Ojczyzna... A ponieważ Ojczyzna to nie projekt polityczny, choćby nawet najlepszy, nie projekt społeczny czy gospodarczy, ani żaden inny, a dziedzictwo, "pomnożyć i poszerzyć przestrzeń", którą wypełnia skarb ojczyźniany, oznacza pomnażać dziedzictwo. Nasze pieśni kościelne są niewątpliwie częścią ojczyźnianego skarbu. Poszerzaniem przestrzeni są nowe pieśni. Ale jedynie te, które respektują dawność i rodzimość. Tylko bowiem rzeczy wywiedzione z tradycji są prawdziwie twórcze, oryginalne i skazane na długie trwanie.
Nie ma obawy, aby w tak poszerzonej przestrzeni skarbu ojczystego Pieśni codzienne Franciszka Karpińskiego straciły swoją potęgę i moc.
Stefan Król
London
Widziane od końca: Boże Narodzenie, czyli wyzwolenie
"Nie chcę umierać, ja tylko chcę mieć Boże Narodzenie" powiedziało nauczycielce dziecko, gdy zabarykadowani w kilkanaście osób w toalecie czekali, nie wiedząc, czy fala czystego zła, która właśnie rozlewała się po ich szkole podstawowej, zatrzyma się przed drzwiami, czy też ogarnie ich i zabierze...
Trudno o lepszą parafrazę nadchodzących Świąt.
Nie chcę umierać, chcę czuć ciepło rodzinnego domu i bliskich osób; nie chcę umierać, chcę kochać mamę i tatę, nie chcę nienawiści i złych ludzi, chcę Bożego Narodzenia, chcę miłości.
Bóg się rodzi, moc truchleje. Chrystus przychodzi na świat, by swoim wcieleniem przywrócić zachwianą złem równowagę kosmosu; otworzyć drzwi do raju, z którego zostaliśmy wygnani przez własne "nie".
Gdybyśmy tylko potrafili "wytrwać" w Bożym Narodzeniu przez cały rok... Mielibyśmy raj. Gdybyśmy potrafili przebaczyć, nakarmić nieznajomego w środku nocy, oddać wszystkie należności, zadośćuczynić krzywdom... Świat w dzień Wigilii wstrzymuje oddech, pozwala się skryć pod sklepieniami naszych rodzin, zatrzasnąć drzwi na moment przypomnienia, że oto rodzi się możliwość wyzwolenia; rodzi się możliwość wybawienia od śmierci, podniesienia ku temu co Najpiękniejsze.
Dzieje się to wszystko w mikroskali wigilijnego stołu, gdy dookoła przewalają się ryczące tumany namacalnego zła.
Oczywiście, świąteczny świat istnieje tylko chwilę; zaraz się rozpadnie; zaraz wszystko wróci do ziemskiej normy; zaraz otworzymy drzwi na pożogę. Jednak pozostanie w nas bożonarodzeniowa szczepka, pamięć chwil, kiedy jest inaczej; świadomość, że może być inaczej, że nie musimy się puszyć, gnębić i rzucać do gardła.
Nikt nie jest szczęśliwy, jeśli nie przeżyje świąt – jeśli nie uwierzy, że może się ocalić, że może odetchnąć pełną piersią i nie bać się, że jego czas się skończy.
No bo jakież to szczęście, które zmąci jedna myśl o chorobie, kalectwie i umieraniu?
Jeśli tą drogą chcemy iść po szczęście, to tylko przez amnezję; tylko chwila zapomnienia da szansę. Jednak chwila mija i zaraz pojawia się rzeczywistość, by wystawić rachunek.
A więc święta to za każdym razem nowa szansa, aby próbować przejrzeć na oczy, by Gwiazdą Betlejemską rozświetlić własne życie. Właśnie po to, by żyć pełną piersią i przestać się trwożyć.
Żyjemy w czasach, kiedy ta perspektywa wcale nie jest taka popularna, kiedy wielu ludzi, a nawet wiele całych instytucji usiłuje nam ją odebrać; chce zabić nasze święta po to, by manipulować lękiem, budować miraże szczęścia, zasypywać nasz strach łaskotaniem żądz, dozować kijem razy i spuszczać przed nos marchewki.
Dlatego walczą tak zaciekle z wyjątkowością Bożego Narodzenia, dlatego wypierają je z religijnego wymiaru, przemieniają w czas wymieniania się podarkami; okres, kiedy mamy być dla siebie bardziej mili. Tyle! Byle tylko nie mówić o narodzeniu Boga-Zbawiciela, byle nie odwoływać się do obietnicy życia wiecznego. Żadne Christmas, tylko Holiday Season -– festiwal świateł i handlu.
O Święta Bożego Narodzenia trzeba walczyć. Przede wszystkim w naszych własnych rodzinach, byśmy je przekazali dzieciom, broniąc przed agresją kulturową nowych pogan.
Święta Bożego Narodzenia niosą jedno z największych przesłań naszej cywilizacji. Ten przekaz funduje Zachód i czyni z nas ludzi cywilizowanych; ten przekaz powoduje, że w obliczu zła nie chowamy głowy w piasek, lecz jak husarz opuszczamy kopię; my się nie boimy, bo ten, który w wigilijną noc do nas przychodzi, to Król Wszechświata. Jego żłóbek to nasza najmocniejsza tarcza. Bez niej bylibyśmy nadzy i bezbronni jak kwilące dziecko.
To jest największy paradoks świąt i naszej wiary, paradoks cywilizacji chrześcijańskiej, że to Dzieciątko w żłóbku jest mocarzem i że to ono jest naszym obrońcą.
Boże Narodzenie wygrywa w ten sposób nawet z szaleństwem wojen, gdy żołnierze z przeciwnych okopów kolędują wspólnie w Wigilię. Tak jakby zdawali sobie sprawę, że wojny, w których uczestniczą, tak naprawdę są mało ważne, zaś ta prawdziwa rzeczywistość to właśnie Boże Narodzenie. Ono wygrywało z orgią bezbożnych totalitaryzmów. I ono wygrywa dzisiaj.
Kto raz zakosztował Bożego Narodzenia, ten wie, gdzie szukać szczęścia, bo ta wiedza wyzwala.
Pięknych, wesołych i zdrowych Świąt Narodzenia Pańskiego!
Andrzej Kumor
Mississauga
Niezwykła historia nastoletniego poganina
(do przemyślenia w czasie świąt)
W latach 1981–1989 Matka Słowa (tak przedstawiła się Matka Boża wizjonerkom) objawiła się w Kibeho: niewielkim miasteczku położonym w Rwandzie. Objawienia w Kibeho zostały przez Kościół katolicki uznane za autentyczne w roku 2001. O tym niezwykłym wydarzeniu było bardzo głośno, a co ważne, miejscowy biskup był jednym z pierwszych, którzy uwierzyli w autentyczność objawień. Powołanie specjalnej komisji diecezjalnej, w skład której wchodzili nie tylko księża, teologowie, ale także świeccy specjaliści – w tym psychiatra, upewniło biskupa, że nie są to histerie przeżywane przez nastoletnie dziewczyny.
Dodajmy, że członkowie komisji prowadzili nie tylko obserwacje, ale także naukowe badania; może nawet nie do końca naukowe, bowiem jak wspomina dr Muremyangango Bonaventure, pewnego dnia schwycił wizjonera za gardło i zwyczajnie zaczął dusić... i kto wie, jak by się to skończyło, gdyby jeden z księży nie oderwał go siłą od wizjonera. Nie mógł bowiem odpowiedzieć sobie na pytanie, czy rzeczywiście ma do czynienia z nadprzyrodzonym zjawiskiem, czy udawaniem?
Mówiąc o autentyczności objawień w Kibeho, musimy podkreślić, że wszystko to, co widzący mówili i przekazywali, było zgodne z nauką Kościoła.
To wszystko spowodowało, że już w roku 2001 ks. bp Augustin Misago ogłosił decyzję Kościoła o autentyczności maryjnych objawień w Kibeho. Są to pierwsze objawienia maryjne na kontynencie afrykańskim. Oczywiście można na ten temat znaleźć sporo informacji np. w sieci, ale polecam książkę pt. "Our Lady of Kibeho. Mary Speaks to the World from the Heart of Africa", której autorką jest Immaculee Ilibagiza.
Niemniej jednak, niejako na marginesie tej niezwykłej historii, miało miejsce jeszcze jedno wydarzenie, niezwykle wzruszające i wręcz zmuszające do głębokiej zadumy, refleksji – jednym słowem, do prawdziwego rachunku sumienia...
Matka Boża objawiła się uczennicom szkoły średniej w Kibeho 28 listopada 1981 (dzień pierwszego objawienia), kilka miesięcy później Jezus objawił się 15-letniemu chłopcu o imieniu Segatashya. Jest to historia niezwykła nie tylko przez to, że doszło do objawienia, ale ze względu na osobę: był to chłopak, który w życiu nie spędził godziny w szkole, a więc absolutny analfabeta. Biblii nie miał w ręku, ponieważ był poganinem, który o chrześcijaństwie nie miał przysłowiowego zielonego pojęcia.
Jego rodzina – piątka dzieciaków, przy czym Senagatashya był najstarszy – należała do najbiedniejszych z biednych: jednoizbowa lepianka, kilka kóz, krowa, niewielkie poletko, na którym uprawiano fasolę. Nocą nie tylko rodzina spała w "domu", ale także krowa. Głód nie był czymś nadzwyczajnym w życiu wizjonera. Jak wspominał ojciec I. Ilibagizy, mimo 15 lat wyglądał na 10, co mogło świadczyć tylko o jednym, że w swoim krótkim życiu jadał co najwyżej jeden, skromny posiłek dziennie... I właśnie do niego przyszedł Jezus.
2 lipca 1982 r. Segatashya poszedł w pole zrywać fasolę, ale strąki wydały mu się dziwnie piękne, nadzwyczaj dojrzałe... zerwał kilka i poszedł na sąsiednie pole, aby zapytać sąsiada, czy i on widzi to samo? Sąsiad powiedział, że strąki jak strąki, fasola jak fasola. "Pewnie za długo przebywałem na słońcu" – pomyślał chłopak, popił wody ze strumyka i usiadł w cieniu (taką wersję wydarzeń przedstawiła jego siostra, której nastolatek opowiadał o tym wszystkim, czego doświadczał). Wtedy usłyszał głos, który był jak "muzyka rozbrzmiewająca w jego sercu". Głos dobiegał z góry, padło pytanie, czy jeżeli przekaże ci wiadomość, poniesiesz ją w świat, do ludzi? Segatashya wiedział, że nie może odmówić, że jest gotów zrobić wszystko, o co zostanie poproszony.
Powiedział tak, jestem gotowy, ale kim jesteś? Ujrzał Jezusa, otrzymał też pierwsze polecenie, sprawdzające go. Jezus powiedział mu, pójdziesz do tych, którzy pracują naprzeciwko domu pana Huberta, powiesz im: "Jezus Chrystus posłał mnie dzisiaj powiedzieć wam, i wszystkim ludziom, odnówcie swe serca. Dzień się zbliża, kiedy ludzkość zacznie doświadczać trudności. Dlatego nie możecie teraz powiedzieć, że nie ostrzegłem was".
Trudno sobie wyobrazić tę scenę: nagi (ubranie stracił, biegnąc ogłosić słowa Jezusa) mikrus przemawia do dorosłych mężczyzn, upominając ich, aby się nawrócili, opamiętali, bo kara coraz bliżej... Jedni chcieli go w tym momencie obić kijami, inni zapytali, a kto cię przysyła? Odpowiedział, że Jezus Chrystus! Bluźnierca! Pijany, opił się bananowym piwem... Nie został pobity przez obcych, ale własny ojciec nie żałował mu razów. Ojciec, podobnie jak syn, był poganinem i słowa o Jezusie, o pokucie nie docierały do niego, uważał, że chłopak uderzył się w głowę... Nawet go związał, aby nie wychodził do ludzi.
Wszystko na próżno. Następnego dnia wokół ich lepianki zaczęli się gromadzić ludzie, chcieli chłopaka zobaczyć, chcieli z nim rozmawiać; chcieli się dowiedzieć jak najwięcej o przesłaniu, które zaczął głosić. Trudno to sobie wyobrazić, ale już następnego dnia Segatashya, rozmawiając z ludźmi, cytował Nowy Testament, odsyłał ich do konkretnych wersów, konkretnych ewangelistów. Przechodził błyskawiczne studia teologiczne...
Spróbujmy sobie to wyobrazić: nastoletni poganin, który nie ma najmniejszego pojęcia o Jezusie, Biblii, chrześcijaństwie – zaczyna przemawiać do ludzi z pewnością kogoś, kto zjadł zęby na studiowaniu Pisma Świętego. Oczywiście, że nikt nie jest w stanie tego wytłumaczyć. W tym przypadku zawodzi "mędrca szkiełko i oko", pozostaje tylko wiara i pokorne przyjęcie do wiadomości, że nastolatek rzeczywiście otrzymał niezwykłą łaskę bezpośredniego kontaktu z Jezusem i Jego Matką. Pierwsze objawienia miał Segatashya w pobliżu rodzinnej lepianki, później – na polecenie Jezusa – dołączył do wizjonerek w Kibeho.
Trzeba w tym miejscu wyjaśnić, że po pierwszych objawieniach wewnątrz szkoły, aby dotrzeć do tysięcy pielgrzymów, zbudowano specjalne podwyższenie, na którym wizjonerzy (widzący?) mieli objawienia; wśród nich Segatashya.
Apel do ludzi, aby się nawracali, czynili pokutę, szczerze się modlili – bo są tacy, którzy tylko udają – aby kochali Boga i bliźnich, były to najważniejsze punkty przesłania, które za pośrednictwem chłopaka skierowane zostało do wszystkich ludzi. Jezus, podobnie jak Maryja, ostrzegał, że dzień kary się zbliża, że jest nieuchronny, jeżeli się ludzie nie opamiętają, nie poprawią.
W czasie jednego z objawień Segatashya widział rzeki pełne krwi, tysiące zakatowanych maczetami ofiar; podobną wizję miała Maria-Claire, jedna z wizjonerek. Dwanaście lat później, w 1994 r., Rwanda spłynęła krwią, kiedy bojówki Hutu wymordowały około miliona Tutsi! Czy była to wojna domowa? Raczej przerażające okrucieństwem etniczne czystki.
Wspomniana przeze mnie I. Ilibagiza ocalała dzięki temu, że pastor ukrył grupę kobiet w łazience. Dr James Orbinski, autor książki "An Imperfect Offerring. Humanitarian Action in the Twenty-First Century" (w ramach organizacji Lekarze Bez Granic przebywał m.in. w Rwandzie), przytacza historię kilkuletniej dziewczynki, którą matka, widząc nadciągających morderców, ukryła w latrynie. Dziecko przeżyło, ale cała rodzina została zarąbana maczetami!
Wspomniałem, że lokalny biskup powołał specjalną komisję , która przez kilka lat towarzyszyła wizjonerom, zapisywała wyniki badań prowadzonych w trakcie objawień; notowano wszystko, co mówili wizjonerzy, i to, co mówiła Matka Boża (później, po skończonym objawieniu). Przeprowadzano wywiady z wizjonerkami i Segatashyą. Dzięki temu ocalała część materiałów, które gromadził dr Bonaventure (w czasie trzech miesięcy ludobójstwa schronił się w Burundi). Ale większość dokumentacji zaginęła w trakcie krwawej jatki, jaką zgotowano milionowi ludzi. Może dlatego uznano tylko trzy osoby, chciaż wizjonerów było więcej.
Na podstawie tego, co zostało uratowane, można dotrzeć do części materiałów dotyczących chłopaka, jego objawień i poczynań, które podejmował na polecenie Jezusa. Niezwykle ważne są zapisy rozmów, które prowadził z Jezusem Segatashya. Chłopak pytał swego boskiego rozmówcę o różne sprawy, podejmował różne tematy, zapytał np., dlaczego mnie wybrałeś i pozwoliłeś, abym przed ludźmi stanął nagi, dlaczego dopuściłeś do ośmieszenia mnie? Jezus mu powiedział, że też, przed ukrzyżowaniem, został rozebrany na oczach tłumu i ośmieszony. A dlaczego wybrał właśnie jego? Aby pokazać całemu światu, na jego przykładzie, że kocha wszystkich ludzi i za wszystkich umarł na krzyżu; dlatego objawił się najbiedniejszemu z biednych, poganinowi. Jezus bowiem nikogo nie odrzuca, nikogo nie potępia, troszczy się o każdego i to bez względu na to, czy wierzy. Umarł za wszystkich!
Ponieważ na grudzień 2012 r. Majowie mieli zapowiedzieć koniec świata (koniec ich kalendarza, a swoją drogą ciekawe, jak tysiące lat temu prymitywna cywilizacja była w stanie opracować taki kalendarz?!), warto zwrócić uwagę na objawienia, w czasie których Segatashya pytał Jezusa o ten właśnie tragiczny finał naszego bytowania na ziemi. Jezus powtórzył to, co jest zapisane w Nowym Testamencie, powiedział, że nie zna dnia... tylko Bóg Ojciec to wie i nikt inny. Dodał też, że gdyby nawet wiedział, kiedy to nastąpi, to i tak zachowałby to w tajemnicy. Ludzie – tłumaczył – mają się nawracać nie ze względu na strach, ale z dobrej woli, kierowani miłością do Boga i drugiego człowieka. Niebo jest dla tych, których serca wypełnione są miłością do Boga.
Mnie osobiście zastanowiło inne stwierdzenie z objawienia, Jezus miał powiedzieć, że koniec przyjdzie nie dlatego, że ludzie są źli, ale dlatego, że Bóg, stwarzając świat, wiedział jednocześnie, że pewnego dnia przyjdzie koniec: "koniec świata nastąpi z ludźmi lub bez nich". Chodzi zatem nie tylko o koniec rodzaju ludzkiego, ale Ziemi jako takiej? Jest dużo opisów końca świata, przerażających wizji, które mogą zmrozić krew w żyłach, ale czy skłoni to ludzi do bycia lepszymi? Nadejdą dni, kiedy pojawią się fałszywi prorocy czyniący cuda i powołujący się na imię Jezusa, ale prowadzący do zguby. Segatashya zapytał więc, jak ich poznać? Odpowiedź była prosta: oni będą wymagać hołdów, czci, a kiedy ja powrócę, czyniąc cuda, nie będzie rozgłosu. Pamiętamy z Ewangelii, że Jezus nie zabiegał o rozgłos. I tak będzie, kiedy powróci. Nie chcę przytaczać innych przykładów, ostatecznie wiemy o co chodzi, jakie jest żądanie Bożego Syna: pokuta, dobre uczynki, miłość do Boga, do bliźniego, szczera modlitwa.
Na polecenie Jezusa Segatashya udał się do Burundi, ale został odesłany przez biskupa. Nie dokonał niczego, ale był posłuszny. Udał się następnie do Zairu, gdzie spędził 2,5 roku, dzieląc się z tysiącami ludzi tym, co Jezus mu powiedział. W Zairze otrzymał dar języków, dzięki czemu mógł dotrzeć do znacznie szerszego grona słuchaczy. Po objawieniach publicznych (2 lipca 1982 – 2 lipca 1983) miał Segatashya jeszcze prywatne, zwłaszcza w czasie pobytu w Zairze, ale po skończonej misji prowadził zwyczajne życie, które dobiegło tragicznego końca w roku 1994. Podobnie jak Marie-Claire, jedna z widzących w Kibeho, został zamordowany.
Ale powrócę jeszcze do czasu, w którym miał objawienia, np. w marcu 1983 r., na prośbę Jezusa, podjął 15-dniowy ścisły post. O tym, że mimo objawień pozostał dzieckiem, świadczy jego prośba skierowana do Jezusa: prosił o... łyżeczkę cukru w herbacie! Dodał za to trzy dni postu. Ktoś się uśmiechnie, ktoś wzruszy ramionami, ale nie śpieszmy się z takimi ocenami. W trakcie postu został poddany mistycznym doświadczeniom, np. koronę cierniową miał mu nałożyć sam Jezus. Wspominał później o straszliwym bólu, kiedy ciernie wbijały mu się głęboko w skórę. Otrzymał też wizję nieba i, zeznając przed komisją, powiedział, że od tego momentu jego jedynym życzeniem jest znaleźć się w niebie; obraz nieba ma zawsze przed oczami i uczyni wszystko, zgodzi się na wszystko, aby się tam dostać.
Nie wiem, jakie jest stanowisko Kościoła w sprawie objawień Segatashya (ostatecznie Kościół uznał objawienia w Kibeho, ale wymienia się tylko trzy wizjonerki), być może nigdy nie zostaną (odpukać) oficjalnie uznane, niemniej jednak warto, zwłaszcza teraz, w okresie świątecznym, wygospodarować sobie czas na małe podsumowanie minionego roku; można cofnąć się jeszcze dalej, dlaczego nie? Warto zastanowić się nad tym, co miało miejsce w Kibeho 30 lat temu.
Warto zastanowić się nad tym, co dzieje się wokół nas: co widzimy, co słyszymy. Jak postępujemy my, jak postępują nasi bliźni (bez względu na kolor skóry, bez względu na religię, status społeczny). Czy jest w nas miłość do Boga, do bliźniego?
Ks. Krzysztof Poświata, michalita pracujący na Białorusi, a prowadzący rekolekcje m.in. w parafii Świętej Trójcy w Windsor, zapytał: czy jesteś gotowy modlić się za swojego wroga? U św. Pawła czytamy:"Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy: z nich zaś największa jest miłość".
Leszek Wyrzykowski
Windsor