Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...W Wilnie panowie Osmołowski i Iwaszkiewicz wydawali ustawy. W okręgu mińskim stosował je pan Władysław Raczkiewicz, "kochany pan Władek", lubiany przez podwładnych i ludność, umiejący dyplomatycznie współistnieć z najtęższą administracją pod słońcem – z administracją wojskową.
Na Treku orkiestra wojskowa gra nie tylko walce i potpourri z oper i operetek, ale i Pierwszą Brygadę. Uroczej blondynce Rozie Czornej i jej przyjaciółce rudowłosej Fani Perelman asystują oficerowie i urzędnicy.
Wieczorem kartograjstwo i pijaństwo w Klubie Obywatelskim. Miodowe miesiące polskiego panowania w Mińszczyźnie płyną. Tadeusz i inni mińczucy mający swe strony rodzinne za lewem brzegiem Berezyny wierzą, że wcześniej czy później wojska polskie rozpoczną dalszą ofensywę i oswobodzą od bolszewików całą Białoruś – do Dniepru. Zresztą na odcinku Jakszy linia frontu bolszewickiego nie przebiega nad samą rzeką, lecz gdzieś głębiej na wschodzie. Szlachta borsuczyńska swobodnie przechodzi na stronę polską i z powrotem. Od jednego z szlachciców Irteńscy dowiadują się, że dwór w Baćkowie stoi cały. A Tadeusz słucha ze wzruszeniem, że szlachcic ten widział gończego Zagraja, którego ktoś musi karmić – może furman Józef albo leśnik Aleksander? – bo wygląda dobrze.
(Nie wiedzieliśmy wtedy, że spokój a właściwie zastój na froncie berezyńskim był skutkiem przerzucenia przez bolszewików niemal wszystkich sił na
fronty wewnętrzne – na walkę z Kołczakiem, Denikinem i Wranglem. Stało się to podobno nie bez cichej zgody naczelnego dowództwa polskiego).
Gdy w maju przychodzi wieść o zdobyciu Kijowa, istny szał ogarnia społeczeństwo mińskie. Na placu Katedralnym biskup Łoziński celebruje dziękczynną mszę polową...
Każdy sen ma jednak to do siebie, że jest krótki. Już w końcu maja bębni pierwszy dzwonek: rajd bolszewicki na Głębokie. A w lipcu zaczyna się panika. Pułkownik Szemet uspokaja Irteńskich, że nie ma powodu do paniki, skoro on – dowódca okręgu etapowego – ani myśli z Mińska wyjeżdżać. Jednak w kilka godzin później służąca przybiega do pani Irteńskiej z wiadomością, że pułkownik z ordynansem spakowali walizki i wynieśli się cichaczem. Pan Irteński ma obiecany wagon i pakuje skrzynie z obrazami, meblami, brązami, porcelaną. Skrzynie są opakowane fachowo przy pomocy antykwariusza pana Rapaporta.
Na każdej z nich szerokie pasy papieru z drukowanym napisem "Zbiory Kazimierza Ipohorskiego-Irteńskiego". Wszystkie te skrzynie pozostały na peronie dworca, bo żadnego wagonu nie było. Po ulicach natomiast ciągnęły w kierunku zachodnim sznury ciężarówek, wozów i furmanek naładowanych z czubem stołami i stołkami kuchennymi. Pan Irteński dziękował Panu Bogu, że mu się udało wcisnąć samemu do jakiegoś przepełnionego wagonu towarowego, pozostawiając bezcenne skrzynie na pastwę bolszewików lub ognia.
Mińsk bowiem płonął. Z lipcowego nieba bez jednej chmurki spływał na miasto żar. A tu i ówdzie w dzielnicach domów drewnianych ku niebu wiły się czarne dymy. Czasem widać było niedalekie języki pomarańczowego ognia. Ewakuacja odbywała się w upale i wśród pożarów. Białorusko-sowieccy historiografowie Mińska napiszą później, że to "białopolacy" pod-palili miasto rozmyślnie. Nonsens oczywisty. W środku wysuszonego na pieprz lata, wśród paniki, rozgardiaszu i tłoku na ulicach, gdy straż ogniowa nie mogła się przepchać przez zatłoczone ulice, byłoby raczej dziwne, gdyby nie było pożarów. Zresztą autor tej kroniki wie od ludzi, którzy mieszkali w Mińsku w latach 1921–1922 pracując w komisji granicznej, że Mińsk bardzo mało ucierpiał w czasie tych pożarów ewakuacyjnych: spłonęło kilkanaście domków drewnianych i kilka składów.
Ale w atmosferze popłochu i ucieczki, pod palącym niebem lipcowym te czarne dymy i czerwone języki ognia robiły wrażenie trochę niesamowite.
Z tych dni ewakuacyjnych Tadeuszowi utkwiły w pamięci dwa epizody.
Po ulicy Zacharzewskiej trąbiąc i wymijając wozy i furmanki, pędzi samochód Raczkiewicza. A na rogu stoi jakiś starszy prosty człowiek, jakiś właściciel domku na Lachówce czy Komarówce. Patrzy na oddalający się samochód Raczkiewicza, a po twarzy płyną mu łzy.
Drugi epizod. Nie bez trudu znalazł Tadeusz miejsce w wagonie towarowym. (Tu trzeba nadmienić, że każdy z członków rodziny Irteńskich uciekał indywidualnie, nie wiedząc o losach pozostałych). Jechał na czczo, nie miał ze sobą żadnej żywności, ale w nieszczęściu zdarzyło się szczęście – dostał krwawej biegunki i w ciągu trzech dni miał wstręt do wszelkiego jadła. A stacje, które mijali, były oczywiście doszczętnie ogołocone ze środków żywności.
Spod kół wagonu wznosił się kurz, kłęby kurzu wisiały nad wijącym się wzdłuż toru traktem, po którym nieprzerwanym łańcuchem posuwał się exodus: piękne powozy i wolanty zaprzężone w czwórkę koni, zwykłe bryczki, furmanki, wozy drabiniaste...
Tadeusz osłabiony nieustannym oddawaniem stolca złożonego przeważnie ze śluzu i krwi półleżał na jakimś twardym worku i był na wszystko zobojętniały.
W sąsiednim wagonie jechało kilkunastu żołnierzy z pułku poznańskiego – wojska zapewne bardzo dzielnego w boju, ale niesfornego poza służbą, słynnego z grabieży, nękania ludności cywilnej, bicia Żydów. Zachowywali się krzykliwie i po chuligańsku. Do wagonu ich trafił żołnierz Żyd z jakiegoś innego pułku. Zaczęli się nad nim znęcać: śmieli się z niego, nasuwali mu rogatywkę na oczy, szczypali go, udawali, że go chcą zakłuć bagnetem. Żyd znosił to wszystko w milczeniu, ale z biegających oczu można było zgadnąć, że jest bliski obłędu. W czasie jakiegoś postoju w polu przed zamkniętym semaforem jeden z Poznańczyków chlusnął na Żyda z bańki z benzyną, a drugi sięgnął po zapałki mówiąc, że go podpali. Tego już biedak nie mógł wytrzymać. Wyskoczył z wagonu i zaczął biec na oślep w kierunku łanu zieleniejącego żyta.
– Dezerter! Zdrajca! Szpieg bolszewicki! – zaczęli wrzeszczeć Poznańczycy.
Szczęknęły zamki karabinów i huknęło kilka strzałów. Żyd nie zdążył dobiec do łanu żyta i upadł kopiąc murawę nogami. W minutę później rozległ się gwizd parowozu i pociąg ruszył dalej.
Rozdział XIII
CUD NAD WISŁĄ
Gdy Tuchaczewski rozpoczął swą ofensywę, zarówno wojska cofające się znad rzeki Auty i Berezyny, jak cywile opuszczający okłębiony czarnymi dymami Mińsk nie przypuszczali, że fala odwrotu dopłynie do Warszawy. A jednak tak było. Poeta Słoński, autor w r. 1914 "Tej co nie zginęła", wołał teraz trochę płaczliwie: "O ludzie, już nie o Wilno, lecz o Warszawę się bijem!". Poeta trafił w sedno: o Warszawę należało się bić. A o Wilno?
O Wilno to już babka na dwoje wróżyła. A o Mińsk babka nie stawiała nawet kabały.
W ciepłej nocy sierpniowej, gdy gwar uliczny milknął, słychać było na Smolnej głuchy, bardzo daleki pomruk od strony Pragi. Na chodnikach zjawiły się napisy "Idź na front!". Kamil Mackiewicz malował plakaty.
Na jednym z nich żołnierz z twarzą Kamila pochylał karabin, a napis wołał:
"Hej, kto Polak, na bagnety!". Tadeusz z Rudym wstąpili na ochotnika do 19. eskadry lotniczej myśliwskiej, paradowali w mundurach z żółtymi kołnierzami, jeździli urzędować do koszar na Mokotowie, mieszkali prywatnie w mieście, jadali kolacje w "Asturii" na Nowym Świecie, gdzie wtedy przy stoliku pisarsko-dziennikarskim prezydował Kornel Makuszyński, jeden z filarów endeckiej "Rzeczpospolitej". O nim to śpiewano na nutę Rozmaryny w jednym z kabaretów:
Rzeczypospolito rozwijaj się (bis)!
Pójdę do Astorii,
Tam usiądę w glorii...
Razu pewnego do sali, która była na piętrze, doleciał z dołu łomot i wielki wrzask kilkudziesięciu głosów kobiecych. Na sali powstało zamieszanie. Kelnerzy biegali zaaferowani. Goście w ubraniach cywilnych wyraźnie pobledli. Co się stało? Tłum kobiet dobija się, bo chcą się rozprawić z cywilami, którzy nie idą na front. Ochotnicy umundurowani, lub tacy co przynajmniej mieli wpiętą w klapę marynarki czerwono-białą kokardkę ochotniczą, siedzieli sztywni i pozornie obojętni, choć też czuli się nieswojo. A jeden z bladych cywilów wstał i przygarbiony zaczął krążyć między stolikami, jakby szukając wyjścia pod ziemię.
Wreszcie tumult ucichł.
Właściciel "Asturii" potrafił jakoś przekonać wojownicze kobiety, że na sali nie ma tchórzów, a tylko dzielni obrońcy ojczyzny. Kto wie – może owego wieczoru wśród gości na sali był gdzieś Julian Tuwim i może ten wrzask kobiet szturmujących "Asturię" natchnął go w 9 lat później do użycia zwrotu o "stadzie dzikich bab"?
W Warszawie robiło się coraz goręcej. Wieczorami pomruk artylerii za Pragą był zupełnie wyraźny. Pod Radzyminem, prowadząc swój batalion po raz dwudziesty do kontrataku, poległ przyjaciel Tadeusza i dokooptowany członek Cempścia kapitan Ryszard Downar-Zapolski, z którym jeszcze tak
niedawno popijało się w restauracji Europejskiej w Mińsku. Ryszard wstąpił praporszczykiem do armii rosyjskiej w roku 1914 i trzy lata bez przerwy przesłużył w pierwszej linii okopów. W roku 1917 miał już na piersi dwa biało emaliowane oficerskie krzyżyki św. Jerzego. Potem był u Dowbora.
W ciągu sześciu lat omijały go kule i nie był nawet draśnięty. Był szczupły, suchy, odznaczał się niesłychaną siłą fizyczną i ogromną łagodnością charakteru.
Wieczorem po na pół pustych Alejach Ujazdowskich szły tramwaje z rannymi i migał otwarty samochód, a w nim szarobłękitna kurtka zasępionego Piłsudskiego.
A potem nadszedł Cud Wisły. Mam wrażenie, że te słowa "cud Wisły" czy też "cud nad Wisłą" powstały niejako automatycznie i bez żadnej ukrytej myśli. Były po prostu naśladowaniem będącego wciąż w świeżej pamięci Cudu Marny. Skoro Paryż ocalał dzięki cudowi nad Marną, to dlaczego Warszawa – ten "mały Paryż" – nie może być ocalona dzięki cudowi nad ukochaną szarą Wisełką? Zaledwie jednak słowa "cud Wisły" zostały wypowiedziane, już podstępne myśli rozpoczęły gorączkową pracę. Chodziło o odebranie laurów zwycięstwa Piłsudskiemu. Próbowano zwalić zwycięstwo na generała Weyganda, ale generał nie zechciał grać roli nadwiślańskiego cudotwórcy. Tedy puszczono wersję, że zwycięstwo sierpniowe nad bolszewikami było dziełem Boskiej interwencji. Wersja ta bardzo odpowiadała nastrojowi Polaków skłonnych do tego, co p. Jan Kowalik nazwał "szamanizmem narodowym". Szamanizm ten nie opuścił nas na emigracji: na łamach pewnego czasopisma wydawanego w Londynie pewien b. oficer wysokiej rangi wskrzesił go w artykule "Cud nad Wisłą" w czterdzieści lat po bitwie warszawskiej.
19. eskadrę lotniczą myśliwską zwano "cyrkiem Mroczkowskiego", gdyż dowodził nią porucznik nazwiskiem Mroczkowski, a w Warszawie był ongi cyrk Mroczkowskiego. Eskadrę przeznaczono dla obrony stolicy.
Po cudzie nad Wisłą, gdy fala bolszewików została odrzucona daleko na wschód, eskadra powinna była ruszyć z Warszawy w ślad za oddalającym się frontem. Porucznik Mroczkowski zwlekał jednak i dopiero w początku września eskadrę załadowano na pociąg. Pobyt eskadry na froncie nazwany przez Rudego "kampanią turecką" obfitował w szereg zabawnych epizodów, których opisywanie zajęłoby zbyt dużo miejsca. Tu wspomnę tylko, że Tadeusz i Rudy zaprzyjaźnili się z sierżantem Taszarkiem z Poznańskiego.
Z inicjatywy Taszarka odbyła się w okolicach Brześcia w łozach nadbużańskich obława na "zdziczałą" krowę. Mięso tej krowy było cennym nabytkiem dla eskadry karmionej w ciągu wielu dni obrzydliwymi konserwami i jeszcze obrzydliwszym chlebem.
W Brześciu eskadra zmotoryzowała się i ruszyła w stronę Prużan trakcją samochodową. Nawet kuchnia była zmotoryzowana i pewnego wieczoru wiadomość "kuchnia puściła" ogromnie zelektryzowała całą eskadrę.
Najdłuższy postój był w pięknym, lecz zapaskudzonym i zawszonym przez bolszewików dworze Drewiańczyce pod Słonimem, własności pp. Ordów. Tam łażąc po zaśmieconych pokojach, oglądając kupy odchodów sołdackich nie tylko na posadzkach, lecz nawet na klawiaturze fortepianu,Tadeusz z Rudym znaleźli kilka porzuconych gazet i tygodników sowieckich. W jednym z nich była karykatura Piłsudskiego z obwiązaną spuchniętą twarzą i napisem: "Józef I Piłsudski, król polski, granice roku 1772 wypisała mu na gębie czerwona armia". A w drugim wierszyk, z którego Tadeusz zapamiętał urywki:
Pust' Padierewskżj złobno łaja
Na pomoszcz Klemanso zowiot.
No włast' sowietow trudowaja
I etich psow s ziemli smietiot.
Wojska sowieckije kak ława
Smietut wsio nieczist' nawsiegda.
I budiet krasnoju Warszawa
1 wsie ziemnyje goroda.
– Trochę przewrotne pytanie. Czy warto sprzedawać dom poprzez agenta, czy lepiej robić to na własną rękę?
– Oczywiście, że zdecydowanie lepiej i bezpieczniej jest zatrudnić zawodowca. Owszem, czasami skuszeni wizją zaoszczędzenia na wynagrodzeniu płaconym agentom, czyli "commission", próbujemy robić to na własną rękę, ale zapominamy o całym szeregu problemów, na które możemy się narazić!
* Umowa kupna i sprzedaży jest ważnym kontraktem prawnym – nieznajomość prawa czy pewnych kruczków prawnych może narazić nas na straty finansowe albo spowodować, że umowa będzie nieważna.
* Brak umiejętności negocjacji często powoduje straty finansowe i nadmierną poufałość za strony potencjalnych klientów.
* Gorsza reklama na rynku – agenci wiedzą, jak najlepiej nieruchomość pokazać, by wywołała największe zainteresowanie.
* Zwykle agenci, którzy pracują z kupującymi, czyli reprezentujący "buyers" – omijają domy sprzedawane prywatnie, bo nie mają (najczęściej) oferowanego wynagrodzenia. Sprzedający prywatnie zwykle przez to tracą możliwość dotarcia do około 90 proc. rynku kupujących.
* Umawianie pokazów, robienie "open houses", ciągła potrzeba bycia dostępnym, jest to bardzo uciążliwe. Możemy wpuszczać do domu ludzi, którzy nawet nie kwalifikują się na zakup. Agenci mają system, który świetnie pracuje i pozwala unikać takich problemów.
* Na domy wystawiane "prywatnie" często dzwonią agenci, którzy chcą przejąć listing. Zwykle po 2 – 3 tygodniach prywatny listing zamienia się w MLS listing.
* Domy wystawiane poprzez system MLS zwykle uzyskują wyższe ceny niż sprzedawane prywatnie – tak więc agenci i tak "zarobią" na swoje wynagrodzenie.
– By wystawić dom na sprzedaż, należy podpisać kontrakt z agentem. Co taki kontrakt zawiera?
– Wprowadzając dom do sprzedaży, należy podpisać kontrakt z firmą brokerską. Nieruchomość może być sprzedawana za pomocą systemu "multiple listing" (MLS) albo przy pomocy "exclusive listing". W obu przypadkach obecnie podpisujemy taki sam kontrakt. Ale różnica pomiędzy "multiple listing" a "exclusive listing" jest zasadnicza. W pierwszym przypadku nieruchomość jest wprowadzana do specjalnej bazy danych, do której mają dostęp wszyscy agenci real estate (oraz wszyscy zainteresowani poprzez stronę realtor.ca). Powoduje to znakomitą reklamę na rynku i wśród potencjalnych klientów. W przypadku "exclusive listing" – nieruchomość nie jest wprowadzana w system komputerowy MLS – w związku z tym promocja jest ograniczona tylko do tego, co indywidualny agent może zaoferować, czyli najczęściej znaku przed nieruchomością, strony internetowej agenta czy ogłoszenia w prasie. Wiadomo, że "multiple system" ma zdecydowanie większą szansę powodzenia, z tym że niektórzy, chcąc przetestować rynek albo obniżyć koszty, zaczynają od "exclusive system".
Dokument ten określa podstawowe zależności pomiędzy właścicielem nieruchomości a firmą brokerską.
* Podpisany kontrakt daje wyłączne prawo do reprezentowania interesów właścicieli nieruchomości wybranej jednej firmie brokerskiej.
* Dokument określa wysokość wynagrodzenia, czyli "commission", płaconego dla firmy brokerskiej, która ma "listing", oraz tej firmy brokerskiej, która przyniesie ofertę.
* Określa on czas trwania kontraktu; w przypadku "multiple listing" wymagane minimum wynosi 60 dni; w przypadku "exclusive listing" nie ma wymaganego minimum.
* Kontrakt daje wyłączne prawo reklamowania powierzonego do sprzedaży domu zatrudnionej firmie między innymi poprzez umieszczenie domu w systemie MLS, umieszczenie znaku na sprzedaż, ogłoszenia prasowe.
* Podpisując kontrakt, właściciele zgadzają się udostępniać dom do pokazywania przez agentów zrzeszonych w Real Estate Board oraz ich klientom zainteresowanym zakupem.
* Firma sprzedająca nie jest odpowiedzialna za potencjalne zniszczenia dotyczące nieruchomości – chyba że wynikają one z ewidentnego zaniedbania agenta. Każda firma brokerska jest ubezpieczona i w wypadku zniszczeń z winy jej przedstawiciela – ubezpieczalnia pokryje straty.
* Właściciele zobowiązują się do kierowania wszystkich osób zainteresowanych nieruchomością do zatrudnionego agenta.
* Właściciel wyraża zgodę na udostępnienie wszystkich informacji dotyczących oferowanej do sprzedaży nieruchomości w systemie MLS.
Może zaistnieć sytuacja, że agent mający "listing" będzie reprezentował dwie strony – czyli będzie tak zwanym podwójnym agentem. Podpisując kontrakt, właściciele nieruchomości akceptują taką sytuację.
Kontrakt zawiera również paragraf dotyczący tak zwanego "holdover close". Oznacza to, że jeśli dom nie zostanie sprzedany i już po wygaśnięciu kontraktu właściciel sprzeda dom prywatnie jednej z osób oglądających dom w trakcie trwania kontraktu, może on być odpowiedzialny za wynagrodzenie dla agenta. Jeśli transakcja nastąpi w ciągu czasu określonego w trakcie podpisywania kontraktu.
Warto wiedzieć, że jeśli sprzedajemy tak zwany "matrymonial home" i na dokumentach własności domu występuje tylko jedno nazwisko, to po podpisaniu "listingu" przez obie osoby będące w związku, nie istnieje potrzeba w czasie negocjacji oferty otrzymania podpisu osoby nie będącej na dokumentach.
Kontrakt musi być podpisany przez wszystkich właścicieli, którzy są zarejestrowani na tytule własności, by był ważny. Po podpisaniu przez wszystkich właścicieli, jedna z kopii umowy musi zostać wręczona podpisującym. Jeśli to nie nastąpi – kontrakt może być unieważniony.
Maciek Czapliński
Szlakami bobra: Cztery wodospady i jedna góra
Napisane przez Joanna Wasilewska, Andrzej JasińskiNie wszyscy mogą wybrać się w poszukiwaniu dzikiej przyrody daleko za miasto, z braku czasu lub z braku możliwości, ale ona jest tuż-tuż, czasami w samym mieście, czasami blisko niego.
Całe południowe Ontario usiane jest takimi przyrodniczymi perełkami, gdzie cywilizacja nagle zamienia się w wydawałoby się nietkniętą ludzką ręką przyrodę.
Jedną z takich perełek jest ponadkilometrowa dolina rzeki Spencer, położona niedaleko Hamilton na Wyniesieniu Niagarskim, dochodząca do miejscowości Dundas, ukształtowana w literę Y 12 tysięcy lat temu przez topniejące wody cofającego się lodowca. Ustanowiono wzdłuż niej Spencer Gorge/Webster's Falls Conservation Area.
Trasa wzdłuż kanionu dwóch rzek zaczyna się przy parkingu, trzeba się kierować w lewo za niebieskimi oznaczeniami.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7560#sigProId2f146e7d35
Zaraz na początku mija tablice nagrobne rodziny Websterów. Websterowie w 1819 r. zakupili przylegające do wodospadu tereny (ofiarowała je później miastu Dundas rodzina Knowlesów), a ten wziął imię od ich nazwiska, potem prowadzi przez prywatny teren, mija dom z salonem o szklanych ścianach, z którego roztacza się piękny widok na dolinę. Jego właściciele muszą być ludźmi o wielkim sercu, gdyż pozwolili poprowadzić ścieżkę przez swoją posiadłość, nie przejmując się, że spokój będzie zakłócał im tłum wędrujących ludzi, a podobno Spencer Gorge odwiedza rocznie kilkanaście tysięcy osób.
Po kilkunastu minutach szlak dociera do wodospadu Tews na rzeczce Logie's. Woda tu spada delikatnie, jak muślinowy welon, w głęboką studnię, której boki, wyglądające na poskładane z małych cegiełek, przez setki lat wyrzeźbiła w wapieniu, i rzeźbi nadal, woda. Tews ma 41 metrów wysokości, niewiele mniej niż Niagara, jest najwyższym wodospadem w okolicy Hamilton, a naliczono ich w tym rejonie aż 96. Są tu dwie platformy widokowe, z których można podziwiać wodospad i dolinę. Dalej szlak prowadzi brzegiem klifu, porośniętego pięknymi starymi dębami, gdzieniegdzie widać cedrowe ogrodzenia, które przeżyły o wiele lat swoich budowniczych, ostatnie ślady istniejącej tu kiedyś farmy, pnie się powoli w górę, aż do Dundas Peak. Góra Dundas górą właściwie nie jest, to po prostu najwyższe miejsce na brzegu 100-metrowej głębokości kanionu. Jest stąd rozległa panorama na dolinę rzeki i na miasteczko Dundas, od którego wzięła nazwę. Potem szlak schodzi ostro w dół do torów kolejowych i skręca w lewo, niebieska pętla zamyka się przy wodospadzie.
Zdecydowaliśmy we trójkę, towarzyszył nam kolega Marek, iść starą trasą Bruce Trail w prawo, nasypem kolejowym wzdłuż torów, pod którym tunelem przepływa rzeka Spencer, nie zwracając uwagi na tablice ostrzegające o zamknięciu schodów. Rzeka tu jest bystra i rwąca, prawie górska, zasilona jeszcze ostatnimi obfitymi deszczami. Meandruje wśród klonowych lasów, skalnych zwałowisk pokrytych zielonym mchem, huczy, burzy się... Jest tu zupełnie dziko, na drugim brzegu w połowie trasy można dojrzeć jeden z dwóch mniejszych wodospadów, Lower Tews, którym Logie's Creek łączy się ze Spencer Creek. Ścieżka prowadzi tu prawie nad samą wodą. Szliśmy nią przez godzinę, i nagle okazało się, że wzburzona woda zmyła kawałek szlaku – radzimy jednak w tym miejscu zawrócić. Podjęliśmy decyzję przeprawy w osuwającym się błocie, podtrzymując się rękami, po stromym zboczu. Następna niespodzianka spotkała nas kilkadziesiąt metrów dalej. Stary szlak doszedł do Wodospadu Webstera. Ten w niczym nie przypomina Tews Falls, nie ma jego delikatności. Jest niższy, ma 22 metry wysokości, za to jest jednym z większych w okolicy – 33 metry szerokości. Woda spada gwałtownie w dół, wali z hukiem w głazy, wokół na wiele metrów unosi się wodna mgiełka, w której w promieniach słońca tworzą się bajkowe tęcze. Tuż obok znajduje się drugi z mniejszych wodospadów zwany Baby Webster's, utworzony przez niewielki strumień spadający wąską strużką kilkoma stopniami.
Tuż przy wodospadzie zawsze było wejście schodami w górę, okazało się, że tak jak głosiły tablice, schody ze względów bezpieczeństwa i ze względu na ochronę przyrody zamknięto i zejścia do podnóża wodospadu od tej strony nie ma, wejścia także. Szliśmy już dwie i pół godziny i naprawdę nie chciało nam się wracać. Zdecydowaliśmy się złamać administracyjne zarządzenia, skorzystaliśmy z nieco nadwątlonych schodów i nie bez trudu sforsowaliśmy żółte taśmy i płoty. Te schody to jakby droga do cywilizacji, granica między dwoma światami, na dole dzika przyroda, rwąca rzeka, na górze piękny park w stylu angielskim, rozległe przystrzyżone trawniki porośnięte starymi wierzbami, Spencer Creek płynie spokojnie wpuszczona w kamienne obramowanie, nad nią kamienny mostek z 1936 r. – przeznaczono go do rozbiórki, ale grupa zapaleńców z Greensville Optimists zebrała fundusze i w 2000 r. wyremontowała go, wszędzie stoły piknikowe, altanki. Bardzo piękne miejsce na rodzinny wypoczynek. Wyleźliśmy ubłoceni w ten odmienny świat na oczach zdegustowanych, elegancko ubranych turystów, robiących sobie fotki na tle wodospadu z mostka i punktów widokowych, za to przy aplauzie grupki młodzieży, która niestety natychmiast wzięła z nas zły przykład i sforsowała płoty w drugą stronę. Do parkingu stąd już tylko kilkanaście metrów.
Warto odwiedzić to miejsce właśnie o tej porze roku, bo bezlistne drzewa umożliwiają podziwianie pięknej, rozległej doliny, wodospady zasilane wiosennymi deszczami wyglądają bardziej imponująco, a i ludzi jest w tym czasie nie za wiele.
Wejście do parku kosztuje 10 dol. za samochód, niezależnie od liczby osób.
Dojazd: (Parking GPS N43 16.612 W79 58.812) Od wschodnich granic Mississaugi do Spencer Gorge/Webster's Falls C.A. jedziemy około 40 km, 50 min, Dundas St. na zachód, dojeżdżamy do skrzyżowania z Brock Rd., skręcamy w lewo, są znaki kierujące do parkingu.
Tekst i zdjęcia
Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński
Mississauga
XIII doroczny Bal Charytatywny Polish Orphans Charity
Napisał Andrzej Kumor
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7560#sigProIdaa512f1538
Ball Pologne to jedna z najpiękniejszych polskich tradycji Toronto – wielki bal charytatywny na rzecz polskich (i nie tylko) sierot uzdolnionych artystycznie; w minioną sobotę już po raz trzynasty mieliśmy możliwość uczestniczyć w tym wspaniałym wydarzeniu, przy okazji którego przekazywany jest główny doroczny czek Polish Orphans Charity, fundacji założonej w 2000 roku przez dr Ryszardę Russ, jej męża Barta Pasowskiego i dr. Teda Kralka.
Dzisiaj fundacja to najpoważniejsza nasza organizacja charytatywna, która – jak zapewnia jej wiceprezes Wojciech Wojnarowicz – przekroczyła "masę krytyczną", co pozwala jej na zbieranie funduszy u wielkich korporacji. Pieniądze dzielone są w Polsce na równe, tysiącdolarowe stypendia dla artystycznie uzdolnionych dzieci z polskich sierocińców.
W tegorocznym balu uczestniczyła Marni Alexander, wdowa po Lincolnie Alexandrze, zmarłym w ubiegłym roku gubernatorze Ontario, wielkim przyjacielu fundacji. Przybyli również ambasador Irlandii John Raymond Basset, ambasador Słowacji Milan Kollar, Mohamed Hoshivar – konsul generalny Afganistanu, Michael de Sousa – konsul generalny Portugalii, jak również posłanka do legislatury z Parkdale High Park Cheri DiNovo i Peggy Nash – posłanka federalna z tego samego okręgu.
Reporter "Gońca" zauważył wielu znanych w naszym środowisku działaczy i przedsiębiorców, w tym m.in. dr. Andrzeja Rozbickiego, komendanta Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej Krzysztofa Tomczaka czy reżysera Marka Starowicza. Dr Ryszarda Russ, przemawiając, wskazała, że ideą przewodnią fundacji jest pomoc dla biednych dzieci w wielu różnych krajach. Podkreśliła, że to dzięki otwartym sercom i hojności ofiarodawców misja fundacji może być kontynuowana. W tym roku prócz polskich dzieci skorzystały z działań fundacji również dzieci w Irlandii, Portugalii, Afganistanie i na Słowacji.
W programie artystycznym wystąpiło wiele zespołów, w tym Biały Orzeł prezentujący poloneza i tańce dworskie. Nagrodą była burza oklasków...
Bawiono się niemal do białego rana.
(ak)
Forum z nr. 16/2013
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Dwaj desperaci
Napisane przez Aleksander ŁośSporo było podobieństw między tymi dwoma mężczyznami. Obydwaj byli w podobnym wieku, około 45 lat. Obaj pochodzili z dawnego Związku Sowieckiego, z tym że Aleksander z Dalekiego Wschodu, a Wiktor z Ukrainy. Obaj byli Żydami, którzy po zmianach ustrojowych wyjechali z kraju rodzinnego do Ziemi Obiecanej, czyli Izraela. Obaj nosili niemieckie nazwiska, wprawdzie nie Rosenberg czy Goldberg, ale nazwiska te wskazywały wyraźnie, że ich przodkowie przenieśli się na wschód z ziem niemieckich. Albo zmienili nazwiska z typowo żydowskich, albo były to czasy, kiedy nie noszono nazwisk, a jedynie imiona i kiedy trzeba było przybrać jakieś nazwiska, to przodkowie naszych dwóch bohaterów wybrali typowe dla miejsca, w którym żyli, czyli niemieckie. Żydzi, nawet po przeniesieniu się lub wygnaniu z ziem niemieckich, nie zmieniali niemieckich nazwisk. Oni kochali naród niemiecki, utożsamiali się z kulturą tego narodu, choć zachowywali swoje, odrębne obyczaje. Do czasu.
Aleksander i Wiktor (czyli Sasza i Witia) byli niemieckimi Żydami żyjącymi w dawnym Związku Sowieckim, ale ich obyczaje bardziej przypominały ludzi sowieckich, niż przedstawicieli Narodu Wybranego. Nie respektowali oni nakazów religijnych obowiązujących Żydów: nie chodzili do synagogi, nie modlili się, jedli wieprzowinę i generalnie niekoszerne pokarmy, wzięli sobie za żony Rosjanki, nie znali języka hebrajskiego ani jidysz. Nie znali też języka niemieckiego, bo może myśleliby o wyjeździe do Niemiec wraz z kilkusettysięczną armią Niemców od wieków zamieszkujących ziemie carów rosyjskich, którzy powrócili do "Faterlandu".
Korespondencja własna z Seulu: Rakiety nikt nie wystrzelił, idę do pracy
Napisane przez Paula Agata Trelińska5.45. Budzik bzyczy. Wyłączam i znów zasypiam, ciesząc się ciepłem, które istnieje tylko pod kołdrą. Niby wiosna, ale zupełnie jej jeszcze nie czuć, kiedy tylko zdecyduję wstać, to uderzy mnie zimne powietrze, a z okna poczuję silny wiatr koreański, taki jaki rzadko w Kanadzie się spotyka.
5.48. Znowu budzik bzyczy, już naprawdę czas. Usiłując przedłużyć czas pod kołdrą, przyciągam do siebie laptopa i sprawdzam maile: "Pałk, weź ze dwa tygodnie wolnego i pojedź daleko, gdzie cię bomby nie dosięgną".
To mnie dopiero budzi. Pamiętam, że to od dziś Korea Północna ostrzega, że cudzoziemcom nie może zagwarantować bezpieczeństwa. Otwieram Google News i szybko wpisuję "Korea", żeby zobaczyć, co się dzieje. Przeglądam rezultaty, nic takiego, rakiety nikt nie wystrzelił. Idę do pracy.
* * *
W lutym Korea Północna wykonała test broni jądrowej, od tego się wszystko zaczęło.
Co prawda retoryka wojny z Koreą Południową trwa już wiele lat, ale w ostatnich miesiącach świat zauważył i media się przyczepiły do sprawy więcej niż zwykle. Kiedy Korea Płn. zagroziła, że zamieni Seul w morze ognia, to media światowe krzyknęły, że w każdej chwili możemy spodziewać się bomby atomowej.
Nie chodzi o wzajemną adorację. Ta obecność, frekwencja w kościele, mają ewangelizacyjne znaczenie zwłaszcza dla chrześcijan i katolików żyjących w Kanadzie...
Z biskupem Wiesławem Lechowiczem, duszpasterzem emigracji, rozmawia Andrzej Kumor
– Księże Biskupie, jakie są główne problemy duszpasterstwa emigracji? Połowa nas, Polaków, mieszka poza Polską, i tworzymy bardzo zróżnicowane środowiska; Polacy na Wschodzie, emigracja zarobkowa w Europie i w końcu my, czyli ta emigracja starsza, która jest na innych kontynentach, Ameryka Północna, Australia.
– Tych problemów jest dosyć dużo, i one występują na różnych poziomach. Taki poziom organizacyjny, strukturalny, wiąże się ze współpracą Konferencji Episkopatu Polski z konferencjami episkopatów krajów, gdzie Polacy żyją i gdzie polscy duszpasterze pracują.
A zatem są to kwestie związane z ułożeniem relacji, z dogadywaniem się z poszczególnymi biskupami. Jedni w większym stopniu, inni w mniejszym stopniu rozumieją np. konieczność sprawowania liturgii w języku polskim, bardzo dużo biskupów stara się o to, żeby Polacy żyjący na terenie ich diecezji włączali się nie tylko poprzez obecność, ale także poprzez aktywne zaangażowanie w duszpasterstwo danej diecezji w języku miejscowym.
Muszę powiedzieć, że większość episkopatów, zwłaszcza Europy Zachodniej, ma dobrze poukładane relacje z Episkopatem Polski i dlatego też tutaj jesteśmy jakoś zadowoleni.
Natomiast gdy chodzi o kraje takie jak Stany Zjednoczone Ameryki Północnej czy Kanada, to generalnie księża, którzy tutaj pracują, zarówno zakonnicy, jak i diecezjalni, mają podpisane umowy o pracę z miejscową diecezją, z miejscowym lokalnym Kościołem i nie ma jakichś ośrodków, które by koordynowały pracę migracyjną i dla polskich misji katolickich. Bezpośrednio księża polscy podlegają miejscowym biskupom i stąd te relacje są przejrzyste, pracują księża polscy z Polakami, tak jak w Polsce pracuje się z różnymi wspólnotami, ruchami, stowarzyszeniami czy grupami.
Kolejna płaszczyzna, która czasami generuje problemy, to jest kwestia koordynacji pracy duszpasterskiej w poszczególnych krajach.
Coraz więcej Polaków, niestety, za granicę wyjeżdża, w tej chwili się szacuje, że Polaków żyjących za granicą Polski jest około 18 milionów. Stąd ważną rzeczą jest, by tym Polakom zapewnić możliwość dostępu do sakramentów świętych, do Słowa Bożego głoszonego w języku polskim.
Trzeba pamiętać, że zazwyczaj pierwsze pokolenie, drugie pokolenie imigrantów posługuje się głównie językiem polskim. Oczywiście w tej chwili język angielski jest coraz lepiej przyswajalny przez młodych ludzi, stąd Polacy doskonale język angielski znają, ale często się spotykam z taką sytuacją, że mimo znajomości języka angielskiego Polacy chcą się modlić w języku polskim.
– To jest tak, że w sprawach ważnych, lekarz, modlitwa itd., każdy chce rozmawiać w swoim języku.
– Naturalnie. Więc chcemy, żeby ta siatka, jeśli można tak powiedzieć, ośrodków duszpasterskich i księży z Polski była dosyć gęsta. Są oczywiście jeszcze takie miejsca, gdzie księży i kościołów, gdzie są odprawiane Msze Święte w języku polskim, jest mało. Pojawiają się też nowe wyzwania. W ostatnim czasie coraz więcej Polaków wyjeżdża do Skandynawii, nawet na Bałkanach pojawiają się Polacy. Tam, niestety, nie możemy się pochwalić zbyt dobrą sytuacją, jeżeli chodzi o liczbę polskich księży.
No i wreszcie problemy emigracji to są te, z którymi spotykają się duszpasterze w ośrodkach, parafiach, duszpasterze, którzy spotykają się z Polakami mającymi prawo do słuchania Słowa Bożego, do korzystania z sakramentów świętych, ale też z Polakami, którzy niejednokrotnie traktują księdza nie tylko jako duszpasterza, ale jako psychologa, pedagoga, powiernika, kierownika duchowego.
Być może w Kanadzie w mniejszym stopniu to jest obserwowalne, dlatego że – z tego co widzę – to większość emigrantów, większość naszych rodaków ma już za sobą kilkanaście czy nawet więcej lat pobytu w tym miejscu.
Generalnie Polacy w Kanadzie mają życie już poukładane, niemniej jednak przyjeżdżają też nowi ludzie, może nie w takim stopniu, jak w Europie Zachodniej, ale przyjeżdżają, i zwłaszcza w tej pierwszej fazie swojego pobytu niejednokrotnie oczekują od księży takiego kompleksowego wsparcia, łącznie ze znalezieniem pracy, co nie jest takie proste i łatwe.
– Chciałem zapytać o pewien dysonans, który mają Polacy pomiędzy parafią polską tutaj a parafiami "kanadyjskimi". Ten dysonans polega na pewnym podejściu do liturgii, obrzędach itd. Na przykład w kościele polskim do Komunii Świętej przystępuje część osób; te które uważają, że są w stanie łaski uświęcającej, a w kościele amerykańskim praktyką nagminną jest, że do Komunii Świętej praktycznie idzie cały kościół.
Z drugiej strony, o ile można domniemywać, że wszyscy ci ludzie są w stanie łaski uświęcającej, trudno jest zastać księdza w konfesjonale. I człowiek zaczyna się zastanawiać, co jest właściwe, czy jest to kwestia tylko różnicy podejścia u pewnych biskupów?
– To jest kwestia pewnej wierności nauce Kościoła.
W Ameryce, podobnie w Europie Zachodniej, jest sprawą powszechną, że na przykład udziela się absolucji powszechnej, rozgrzeszenia ludziom, którzy przychodzą do kościoła, którzy wyznają swoje grzechy nie werbalnie, ustnie, w spowiedzi indywidualnej, tylko po prostu przypominają sobie grzechy i kapłan udziela im rozgrzeszenia ogólnego.
Ta praktyka jest sprzeczna z normami Kościoła, z zarządzeniami papieża dotyczącymi celebrowania sakramentu pokuty i pojednania. Powiem szczerze, że tak do końca nie wiem, dlaczego episkopaty niektórych krajów nie zwracają na to uwagi, bo ja rozumiem, że z różnych powodów ktoś indywidualnie może tego rodzaju praktykę wprowadzać, no ale przecież od tego są episkopaty, które powinny dbać o zasady związane z liturgią, z kultem, by były zgodne z zasadami, które głosi Kościół.
Dwa tygodnie temu Ojciec Święty Franciszek spotkał się z kilkoma proboszczami Rzymu i w rozmowie zwrócił im uwagę na dwie rzeczy: żeby kościoły w Rzymie i diecezje rzymskie były otwierane, żeby były dostępne dla wiernych; żeby nie były traktowane jak muzeum, które jest otwierane na dwie – trzy godziny do dyspozycji zwiedzających turystów, a potem zamykane, a druga sprawa, żeby odkurzyć konfesjonały i żeby w konfesjonałach siedzieli księża, gotowi przyjąć penitentów.
Oczywiście w Rzymie, w bazylikach, zwłaszcza większych, zawsze były dyżury w konfesjonałach, księża spowiadali w różnych językach, niemniej większość kościołów rzeczywiście była pozbawiona konfesjonałów i księża raczej do minimum ograniczali tę posługę sakramentalną.
A więc zwrócenie uwagi przez Papieża Franciszka na Spowiedź Świętą mi osobiście daje nadzieję, że również będzie zwracał uwagę na to innym episkopatom, że będzie skuteczniejszy niż dotychczas miało to miejsce, jeśli chodzi o to, by zmobilizować, wyzwolić wśród księży wolę spowiadania.
To jest, oczywiście, jedna z najbardziej trudnych posług kapłańskich, ale to, że jest trudna, to nie znaczy, że mamy się od tego dyspensować.
Rozumiem, że Polacy żyjący w Kanadzie czy innych krajach, mają tego rodzaju wątpliwości, bo widzą, że praktyka w jednym kościele jest inna, w drugim inna, zadają sobie pytania, jak to jest, że coś, co jest dopuszczalne w jednej parafii, nie jest dopuszczalne w drugiej.
To prowadzi do pewnych wynaturzeń sumienia, prowadzi do laksyzmu, człowiek w takim momencie, jak ma pewne wątpliwości, widzi, że jest różna praktyka, no to dochodzi do wniosku, że w takim razie wszystko jest dopuszczalne, wręcz dozwolone.
A więc tutaj też jest ten problem, z którym my, jako księża, się spotykamy. Trzeba ludziom pewne rzeczy tłumaczyć i niestety, czasami nie mamy innego wytłumaczenia; trzeba po prostu powiedzieć jasno i otwarcie, że niektórzy księża postępują wbrew nauczaniu Kościoła i niejednokrotnie za tym kryje się zwyczajnie lenistwo.
Ja nie jestem tego w stanie inaczej zrozumieć.
Oczywiście, że Pan Bóg jest miłosierny, możemy zawsze jakąś tam teologię do praktyki naszego życia dorobić, jak to się mówi, ideologia do każdego zachowania zawsze się znajdzie, a to nie o to chodzi, żebyśmy Słowo Boga i Kościoła dostosowywali do naszych zachowań, tylko żebyśmy nasze zachowanie podporządkowywali pod Słowo Boga i pod słowo Kościoła.
– Myślę, że tu oprócz lenistwa jest też sprawa jakby "popularności" Mszy Świętej i tego, żeby nie zrażać ludzi do przychodzenia do kościoła, i podejście rozpowszechnione tutaj, że nie można dyskryminować...
– Tak, ma pan rację, oczywiście, że tak. Jeżeli jest tutaj tak zwany wolny rynek gdy chodzi o "usługi religijne", to niejednokrotnie ja to widzę, że księża ulegają pokusie, żeby na przykład głosząc Słowo Boże w czasie homilii, nie zwracać uwagi wiernym, nie wypominać im grzechów, nie być zbyt wymagającym, wręcz przeciwnie, żeby być miłym, grzecznym, czasami żeby zabłysnąć jakimś dowcipem, humorem, żeby tworzyć taką grupę wzajemnej adoracji.
A to nie chodzi o adorację wzajemną, tylko chodzi o to, żebyśmy adorowali Pana Boga i Słowo Boże, które też jest jakąś formą obecności Boga wśród nas. Jeżeli będziemy bardziej nastawieni na siebie, na nasze słowo, to wtedy zapominamy o Panu Bogu i Kościół przestaje być Kościołem.
– Czyli jeżeli chodzimy do kościoła i tam się dzieją tego rodzaju rzeczy, to powinny nam się jakieś tam światełka alarmowe zapalać?
– Tak. Jeżeli pojawiają się pewne wątpliwości, to wtedy trzeba włączyć światełka alarmowe, ale też mamy możliwość, żeby zapytać ludzi, do których mamy zaufanie, a poza tym dzisiaj, w erze powszechnej dostępności do dokumentów Kościoła, to w zasadzie jeżeli ktoś miałby wątpliwość, albo nie miał żadnych możliwości dotarcia do księdza, który powiedziałby, jak nauka Kościoła wygląda czy co głosi Katechizm Kościoła katolickiego, to do Internetu można wejść, wpisać "Katechizm Kościoła katolickiego", jest wyszukiwarka, Spowiedź Święta i od razu wszystko wiemy.
– Polacy żyją rozrzuceni po świecie, zdarza się, że mieszkają w bardzo odległych miejscowościach, gdzie nie mają dostępu do posługi kapłana katolickiego itd. Czy ta nowa technologia, Internet w jakikolwiek sposób może tutaj pomóc?
– Nie tylko że może pomóc, ale pomaga i powinna pomagać, a więc w Kościele w Polsce, bo tę sytuację najlepiej znam, bardzo często my posługujemy się tymi nowymi technologiami. Może nie jesteśmy w awangardzie jakiejś i nie mamy do dyspozycji najnowszej technologii wojskowej, ale gdy chodzi o Internet, to w zasadzie każda diecezja ma swoją stronę internetową. W diecezji tarnowskiej, z której pochodzę, to około 75 proc. parafii ma swoją stronę internetową i są to strony w większości dobrze prowadzone, aktualizowane.
Mamy katolickie agencje informacyjne, mamy radiostacje, zwłaszcza diecezjalne, ale jest i Radio Maryja, Telewizja Trwam.
Próbujemy tymi nowymi środkami ewangelizacyjnymi, środkami technologicznymi posługiwać się do ewangelizacji.
Natomiast to, że mamy do dyspozycji takie środki, jak telefon komórkowy, Skype czy jakieś inne możliwości wzajemnej komunikacji, nie oznacza, że te środki zastępują bezpośrednią obecność na przykład na Eucharystii.
Jeżeli ktoś jest chory, nie ma innej możliwości, to oczywiście jak najbardziej, może korzystać z telewizji, transmisji radiowej, z transmisji w Internecie, ale jeżeli mamy możliwość spotkania się z kimś, to raczej wolimy spotkać się z kimś, niż korzystać z telefonu komórkowego na przykład.
Kolejna sprawa, Spowiedź Święta. Też jasno tutaj Kościół formułuje swoją naukę, że jest niedopuszczalna Spowiedź Święta przez środki komunikacji współczesnej, chyba że w przypadku bezpośredniego zagrożenia życia, czyli w niebezpieczeństwie śmierci.
Ale to też, jeżeli już chcemy mówić prawdziwie, to w niebezpieczeństwie śmierci to nam wystarczy, jeżeli nie mamy możliwości wyspowiadania się, żal doskonały. Natomiast poza tą jedyną sytuacją absolutnie nie ma mowy o Spowiedzi Świętej z wielu racji.
Po pierwsze, właśnie z tej racji, że brakuje tego osobistego kontaktu, po drugie, też narażona jest na utratę tajemnica Spowiedzi Świętej.
My wiemy doskonale, że ta komunikacja przez takie środki, jak telefon komórkowy, Skype, Internet, nie gwarantuje pełnej dyskrecji, więc i nawet z tego względu Kościół się nie może zgodzić na to, żeby spowiadać przez te środki komunikacji współczesnej.
– Księże Biskupie, zapytam, czy emigracja – to nie jest emigracja, to są nasi bracia na Wschodzie...
– To są Polacy.
– ...Polacy, od których Polska odeszła. Czasem się słyszy takie głosy, że przyjeżdżają księża z Polski w tych parafiach, które są na Białorusi czy na Ukrainie, starają się odprawiać czy większą wagę przywiązują do odprawiania Mszy św. w języku miejscowym, zaniedbując język polski, podczas gdy ci ludzie, ci katolicy to w zasadzie Polacy, jak to jest?
– Trzeba tutaj każdą sytuację analizować osobno, bo myślę, że generalizować nie można.
Jak już wspomnieliśmy, pierwsze pokolenie, drugie pokolenie Polaków posługuje się językiem polskim nie tylko ze względów sentymentalnych, ale powiedzmy praktycznych, bo nie znają jeszcze języka miejscowego. Natomiast kolejne pokolenie, i to widzimy doskonale w Europie Zachodniej, o wiele łatwiej rozmawia w języku miejscowym niż w języku polskim. Osobiście byłbym zwolennikiem, żeby dla tych osób, zwłaszcza starszych, które zawsze się modliły w języku polskim, celebrować mszę w języku polskim, a dla młodych ludzi, dla których język polski jest tylko językiem, który słyszą w domu i nigdzie więcej, i o wiele łatwiej im się posługiwać w języku na przykład ukraińskim, białoruskim, litewskim, żeby celebrować Mszę Świętą w tamtych językach.
My, jako katolicy, jako księża Kościoła, oczywiście dbamy, żeby zachować polskie tradycje, polski język, kulturę, dbamy o ducha patriotycznego, ale przede wszystkim powinniśmy dbać o to, aby docierać z Dobrą Nowiną do jak największej liczby osób. Jeżeli ktoś nie rozumie zbyt dobrze języka polskiego, to byłoby to nieroztropnością, gdybyśmy my, polscy księża, celebrowali Eucharystię i głosili Słowo Boże w języku polskim tylko po to, żeby język polski zachować na danym terenie. My musimy wtedy mówić językiem zrozumiałym dla tamtejszych ludzi. Tak że tutaj troska o język polski nie może być troską naczelną i pierwszą, gdy chodzi o duszpasterzy.
– Ostatnie pytanie. Jak Ksiądz widzi tutaj naszą społeczność? To jest może takie niezręczne pytanie, ale chodzi mi o szczerą ocenę sytuacji.
– Nie mam podstaw do tego, żeby dokonywać oceny obiektywnej, bo jestem tylko w parafii św. Maksymiliana Kolbego w Mississaudze. Miałem okazję być na pielgrzymce w Wilnie, odwiedziłem też parafię w Brampton, z tym że to były takie odwiedziny prywatne bym powiedział. Zobaczyłem kościół, zobaczyłem zaplecze. Byłem też w Toronto w kościele św. Kazimierza, byliśmy w St. Catharines, tak samo, odwiedzić tamtejszego proboszcza ks. Alfreda. A więc trochę miałem okazji zobaczyć, jak wygląda to duszpasterstwo, ale nie na tyle, żeby formułować jakieś tezy jednoznaczne i ogólne.
Natomiast jeśli chodzi o tę wspólnotę w Mississaudze, to jestem pod dużym wrażeniem muszę powiedzieć. To jednak kilka dobrych tysięcy, może więcej nawet, osób uczestniczących we Mszach Świętych w czasie niedzieli, żywa modlitwa. Mam okazję zaobserwować zaangażowanie ojca Janusza Błażejaka i ojców wikariuszy pracujących w tej parafii.
Jestem naprawdę pod wrażeniem, widzę, że jest wszystko dobrze zorganizowane, jest dobre zaplecze duszpasterskie, są ludzie świeccy, którzy tutaj ojców wspierają, tak że nie widzę w zasadzie jakichś takich większych problemów. Oczywiście te problemy są, one są związane z problemami ludzi, którzy do tej parafii należą, ale w zasadzie tak patrząc z boku, to wszystko tutaj jest poukładane jak najlepiej i cieszę się bardzo, że też w kościele, oprócz osób w starszym wieku, widzę ludzi młodych, dzieci, rodziny.
To daje mi taką nadzieję, że ta wiara będzie przekazywana z pokolenia na pokolenie. Cieszę się bardzo, że w tej parafii jest adoracja wieczysta Najświętszego Sakramentu, no i zawsze w tej kaplicy ktoś jest, ktoś się modli, a więc to mnie bardzo raduje.
Pod dużym wrażeniem byłem tak samo uczestników pielgrzymki w Wilnie. Około tysiąca osób przybyło, widać takiego ducha głęboko religijnego. Tak że to mnie bardzo cieszy i będę na pewno wyjeżdżał z Kanady pod dużym wrażeniem pracy ojców oblatów i zarazem wiary tych ludzi, którzy do tego kościoła przychodzą.
Powiem tak pół żartem, pół serio, że kiedy po raz pierwszy przyjechałem do tej parafii św. Maksymiliana, zobaczyłem na parkingu setki chyba samochodów, zapytałem, czy tu jest jakiś supermarket w pobliżu, bo w Europie tyle samochodów to tylko można zobaczyć koło jakiejś galerii handlowej , a tu się okazuje, że koło kościoła.
Ta obecność, frekwencja w kościele, mają ewangelizacyjne znaczenie zwłaszcza dla chrześcijan i katolików żyjących w Kanadzie. Też chcę wspomnieć tutaj, że pracują nie tylko oblaci; pierwsze dni tutaj, w Kanadzie, miałam zajęte spotkaniami z księżmi tworzącymi Konferencję Polskich Księży, przybyło około 50 tych księży, a więc byli to księża diecezjalni, zakonni, oprócz ojców oblatów są też inni, księża, ojcowie. Są siostry zakonne, siostry misjonarki Chrystusa Króla dla Polonii zagranicznej, siostry felicjanki, siostry franciszkanki. A więc sądzę, że Polacy, którzy w tej części Kanady mieszkają, mają chyba zapewniony dostęp do posługi duszpasterskiej, do takiej dobrej posługi, nie przeciętnej, bym powiedział, co mnie bardzo cieszy.
– Dziękuję bardzo.
Pomimo zimniejszego klimatu, Alberta staje się popularną prowincją imigracyjną z tego względu, że posiada korzystny program emigracyjny i spory deficyt kadrowy.
Imigracja do prowincji (program rządu prowincyjnego) daje możliwości tym, którzy nie mają praktycznie szans w prawie ogólnokrajowym - ważne jest, by osoby korzystające z programów prowincyjnych miały intencje stałego osiedlenia się właśnie tam. W przeciwnym razie, podanie o stałą rezydencję zostanie odrzucone.
A co proponuje imigrantom Alberta?
Istnieje kilka kategorii - możliwości ubiegania się. Każdy program ma określone wymogi, jedną z możliwości jest sponsorowanie przez pracodawcę - pracownicy wykwalifikowani.
W przypadku braku odpowiednich pracowników, osoby, które posiadają oferty pracy, mogą ubiegać się o pobyt stały. Pracodawcy muszą spełnić warunki prawne i zabezpieczyć pracownikowi odpowiednie wynagrodzenie. Pracownik musi posiadać doświadczenie w odpowiedniej klasie zawodowej oraz licencję - uprawnienia zawodowe w prowincji, jeśli są one wymagane.
UWAGA! Od nowego roku 2013 istnieje możliwość ubiegania się o pobyt stały już po 12 miesiącach zatrudnienia bez sponsorstwa pracodawcy. Warto sprawdzić, jakie są najnowsze przepisy imigracyjne, i wykorzystać nowe, istniejące szanse. Od nowego roku rząd proponuje także stałą imigrację przez stworzony program dla zagranicznych rzemieślników. Te dwie opcje prawne kreują możliwości nie tylko czasowego pobytu i zatrudnienia, ale stałego osiedlenia się w Kanadzie.
W odróżnieniu od naszej prowincji Ontario, Alberta przyjmuje kandydatów, którzy nie posiadają wyuczonych profesji i pracują w hotelarstwie, turystyce, gastronomii, na przykład: sprzątaczki hotelowe (room attendants), recepcjoniści (front desk clerks), kelnerzy etc.
Ciekawostką programu jest, że władze imigracyjne wymagają od kandydata znajomości języka angielskiego, skończenia szkoły średniej. Wymogi programowe mogą się zmienić, więc zanim kandydat złoży podanie imigracyjne, zalecam zawsze sprawdzić najnowsze, obowiązujące przepisy i wymogi prawne.
Prowincja przyjmuje także długodystansowych kierowców samochodów ciężarowych (haul truck drivers), ale kierowca musi posiadać kontrakt pracy w Albercie oraz opinię urzędu pracy o zaaprobowanym pracodawcy.
Osoby zainteresowane imigracją prosimy o kontakt,
Izabela Embalo
Licencjonowany Doradca Prawa Imigracyjnego
416 515 2022, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
The Immigration Network Canada
specjaliści prawa imigracyjnego Kanady
Canadian immigration law practitioners
1801-1 Yonge Street M5E 1W7 Toronto On
www.emigracjakanada.net
tel. 416-5152022
Skype: imigra.canada
Jeżeli zwykłym Polakom zaproponujemy lepsze życie w Polsce, a nie za granicą – zwyciężymy.
Prawdziwa wiara w Boga zmienia nasze widzenie rzeczywistości. Poszerza je z życia jedynie doczesnego na wieczność. Tak pojmując rzeczywistość, służąc Bogu i bliźnim, nie straszne już nam są chwilowe niepowodzenia, cierpienia czy brak natychmiastowej realizacji naszych pragnień. I brak wyniesienia na cokoły jeszcze przed śmiercią. Służąc Bogu i bliźnim, żyjącym obok nas Polakom - zwyciężymy. I spotkamy się w Wolnej Ojczyźnie, jeśli nie tej doczesnej, to w Niebieskiej. Chrześcijaństwo jest największym społecznym osiągnięciem człowieka jako jednostki i jako zbiorowości. Jest dane przez Boga, który objawił się nam w postaci Jezusa Chrystusa z pierwszą i najważniejszą społeczną zasadą – przykazaniem miłości bliźniego. Skoro zatem dążymy do budowy państwa, społeczeństwa i narodu według zasad wiary chrześcijańskiej, nie odtrącajmy i nie potępiajmy wszystkich tych, którzy chcą nam pomóc pomimo braku deklaratywnej wiary. I módlmy się za tych, którzy nam przeszkadzają, bo mamy nadzieję chwilowo służą złu, przeciwko Bogu i człowiekowi.
To brak wiary w życie wieczne i perspektywa zawężona jedynie do tu i teraz pozwoliły elicie opozycyjnej do podpisania paktu okrągłego stołu. A potem do ustawiania się tu i teraz, siebie i swoich dzieci. Wbrew interesom zwykłych ludzi. A ile było przy tym pięknych słówek. Nawiązania do patriotyzmu, do obowiązku i do konieczności wyrzeczeń. Oszust może wszystko powiedzieć i wszystko obiecać, bo wie, że niczego nie dotrzyma. Zwykli Polacy zbyt często byli oszukiwani przy pomocy pięknych słówek. I nie dziwmy się, że nie chcą słuchać kolejnych proroków, którzy obiecują jedno, że ich urządzą, jak tylko zostaną wybrani. Wystarczającą ilość razy zostaliśmy urządzeni, czyli załatwieni na cacy. Dlatego dosyć już pięknych słówek, które kolejne kliki polityczne mają czelność nazywać programem. A które służą jedynie oszukaniu wyborców, żeby dorwać się do żłobu.
Po przedstawieniu głównych założeń naszego programu, czas wymienić naszych naturalnych zwolenników, nawet jeszcze nieświadomych.
1. Przedsiębiorcy, mali, średni i duzi, którzy rozwinęli własne firmy pracą i pomysłem, a zaczynali również jako mali. Niszczeni od co najmniej 1993 roku przez III RP w ramach walki z niezależnym od Systemu kapitałem. Oczywiście do grupy przedsiębiorców nie wliczam tzw. elity polskiego biznesu, czyli uwłaszczonych na majątku narodowym byłych komunistów. Nie są oni solą ziemi, ale słupami systemu okrągłego stołu.
2. Drobni rolnicy, najbardziej obok drobnych przedsiębiorców niszczona grupa społeczna w Polsce. Niszczona podobnie w systemowy sposób z wyznaczonym celem likwidacji półtora miliona gospodarstw bez wskazania innego miejsca uzyskiwania dochodów czy wręcz przeżycia. Po zniszczeniu drobnej produkcji rolnej w interesie rolnictwa obcych państw i rozmaitych polskich Stokłosów, ceny produktów rolno-spożywczych oczywiście wzrosną.
3. Pracownicy, w 75 proc. zatrudnieni w małych i średnich przedsiębiorstwach. Upadek przedsiębiorstw oznacza automatyczne bezrobocie dla zatrudnionych w nich osób. Dawny antagonizm z czasów komunizmu, my robotnicy i jeden wielki przedsiębiorca państwo, powinien być jak najszybciej zapomniany. Obecnie zdecydowana większość pracowników i przedsiębiorców jedzie na tym samym wózku i czas to wreszcie zrozumieć. Oczywiście funkcjonariusze Systemu robią wszystko, żeby taki antagonizm podsycać.
4. Nauczyciele szkolni i akademiccy. Zapaść państwa polskiego generuje nie tylko nędzę i bezrobocie, ale również stały odpływ polskiej młodzieży za granicę. Drastyczny spadek liczby studentów i uczniów spowoduje w szybkim tempie zamykanie szkół, nie tylko podstawowych, ale i wyższych, a zatem wzrost bezrobocia i obniżki płac dla was.
5. Przedstawiciele wolnych zawodów – lekarze, prawnicy. Kogo będziecie leczyć i komu będziecie doradzać, gdy prawie wszyscy wyjadą, a ci co zostaną nie będą mieli dla was pieniędzy.
6. Studenci. Nie macie wiele do stracenia. Zawsze możecie wyjechać, ale czy nie jest to kusząca perspektywa ustawić się tu i teraz, w Polsce, gdzie macie więcej znajomych i więcej możliwości robienia ciekawych rzeczy. Z górą kasy wszędzie za granicą będziecie czuć się jak goście, a nie zmywaki.
7. Emeryci. Liczymy na was. Nareszcie macie czas, żeby po oderwaniu się od zajęć i trosk zawodowych zrobić coś bezinteresownego dla pomyślności waszych wnuków.
8. Emigranci. Skala obecnej emigracji, jeśli miałaby mieć charakter trwały, jest przerażająca. Przy takim odpływie młodej krwi trwała zapaść państwa jest nieunikniona. Jest ona wynikiem umowy aktualnie (od '89) rządzących z Zachodem: transfer kapitału za transfer taniej siły roboczej. Nie wiedziałbym nic o takiej umowie, gdyby nie wypowiedź otwartym tekstem reprezentanta Biznes Center Club w Polskim Radiu. Nie dziwi zatem skuteczne odstraszenie po roku 89. Polonii, która przebywała za granicą w dużej mierze ze względów nie materialnych, ale politycznych.
Sztandarowym przykładem takiego zachowania było "wyślizganie" Barbary Piaseckiej-Johnson z zakupu Stoczni Gdańskiej. A trzeba pamiętać, że jej wkład w finansowanie Solidarności był bardzo duży.
Dzieci i wnuki komunistów przywiezionych na sowieckich czołgach, którzy przepędzili z Polski elitę II Rzeczypospolitej, nie mogły pozwolić teraz na jej powrót. To oni mieli rządzić III RP i rządzą, z jakim skutkiem widzimy. Poza Czechami, drugim państwem, któremu udało się nie popaść w postkomunizm, jest Estonia. Sukces ten zawdzięcza Estonia głównie reemigrantom, którzy zaproszeni przez władze państwa, czynnie włączyli się w jego odbudowę. Emigranci, natychmiast zaprosimy was do odbudowy państwa polskiego.
9. Rodzice zatroskani przyszłością dzieci. Obecny system skazuje wasze dzieci na trwałe bezrobocie i ucieczkę z Polski. Nawet za komuny nie chciało tyle osób emigrować co obecnie. Jeśli nie chcecie uczyć się języków obcych, żeby za parę lat pogadać na skajpie z waszymi wnukami, musicie pomóc w budowie naszej V Rzeczypospolitej.
10. Na koniec najtrudniejsza grupa – przedstawiciele obozu obecnej władzy. Pismo Święte potrafi wszystko wyjaśnić, dlatego posłużę się nim. Józef z Arymatei był zamożnym człowiekiem, członkiem Sanhedrynu, najwyższej władzy żydowskiej, która skazała Jezusa Nazarejczyka na śmierć. Ale jak również z Pisma Świętego wiemy, był ukrytym zwolennikiem Jezusa i człowiekiem, który odstąpił mu swój grób.
Nie wierzę, że w obecnym obozie władzy, rzeczywistej władzy, nie ma ludzi światłych, którzy obserwują bankructwo systemu okrągłego stołu. Miał im zapewnić bogactwo, bezpieczeństwo i długie szczęśliwe życie dla nich samych i ich potomków. Spowodował ruinę państwa polskiego, z którego będą uciekały także ich dzieci. Dlatego najwyższy czas oprzytomnieć. Nikt wam już niczego nie odbierze, dlatego poprzyjcie budowę V Rzeczypospolitej, państwa, którego nie będziecie się wstydzić. W innym wypadku skończycie jak murzyńscy kacykowie, z których będzie się natrząsał nie tylko Zachód, ale i Wschód.
Jeśli kogoś nie wymieniłem, to przez nieuwagę, niech się nie obraża tylko czym prędzej do nas dołącza. Konfederacja Wolnych Polaków jest otwarta na wszystkich, którzy nie chcą żeby Polska była zawłaszczona przez jakąkolwiek sitwę. Dla tych, którzy nie chcą być cynicznie wykorzystywani i okradani z życiowych szans przez klikę politycznych hochsztaplerów. Polska musi być nasza i będzie. To będzie Polska Wolnych Polaków, w której każdy będzie mógł robić, co chce, oczywiście w granicach rozsądku i obowiązującego prawa. I będzie mógł liczyć na wsparcie ze strony państwa zamiast uważać na kłody rzucane pod nogi, jak to jest obecnie. Tylko taka Polska, zorganizowana w nowoczesny sposób z wykorzystaniem naturalnych cech narodowych, oparta na sprawdzonym fundamencie chrześcijaństwa, może na stałe zaistnieć jako wielkie państwo w Europie.
Budowa naszej Polski, V Rzeczypospolitej, nie będzie przeciw komukolwiek. Nie będzie zagrożeniem dla żadnego Polaka chcącego normalnie i zgodnie z naszym systemem wartości żyć we wspólnej ojczyźnie. Nie będzie też zagrożeniem dla żadnego obywatela obcego państwa lub innego państwa. V Rzeczpospolita będzie miłującym pokój i handel państwem wolnych obywateli. Nie unikniemy oczywiście nienawiści ze strony wrogów wolności i Boga.
Będziemy się modlić za ich nawrócenie i będziemy popierać wszelkie wolnościowe ruchy wewnątrz tych państw. Jako samotna wyspa wolności nie ostaniemy się na morzu wzburzonym od chęci zniewolenia swoich obywateli i innych państw. Mam nadzieję, że staniemy się przykładem dla naszych sąsiadów. Zamiast podporządkowywania się władcom czyniącym z nich niewolników chorych żądz, w pierwszym rzędzie dążących do zniszczenia nas – wolnych Polaków, zmienią swoje rządy na podobne do naszych. Bo w końcu jakaż to miara sukcesu człowieka gnać do przodu z frontem i nie oglądać się w tym, bo z tyłu biegnie formalnie nasz współobywatel z odbezpieczonym naganem i również nie ogląda się za siebie?
Ciąg dalszy za tydzień