Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Koncert Golden Voices - Złote Głosy
Napisane przez Krystyna Starczak-KozłowskaTen koncert pozostanie w pamięci słuchaczy jako jeden z najradośniejszych pod batutą Maestro Rozbickiego. Jego dyrygentura zawsze niesie w sobie taki potencjał niezwykłej energii, że artysta porywa swym entuzjazmem publiczność. Ale tym razem słuchacze opuszczali salę koncertową jakoś szczególnie rozmarzeni, jakby jeszcze zasłuchani w echa arii i przebojów, a nawet trochę rozbawieni, bo było miejsce i na humor.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7532#sigProIdda6c03b9bb
A gala była niecodzienna! Na scenie koncertowej w Centre of the Arts w Toronto stanęło 150 osób: 48-osobowa Celebrity Symphony Orchestra, 70-osobowy chór ukraiński, a właściwie dwa chóry, męski i żeński: Levada i Orion pod dyrekcją Ihora Mahehy, plus 30 studentów Rozbickiego, no i oczywiście soliści z Polski, Ukrainy, Kanady...
A przede wszystkim światowej sławy mezzosopran, Małgorzata Walewska, występująca w największych operach i salach koncertowych świata, m.in. w Coven Garden, San Francisco Opera, Metropolitan Opera, Vienna State Opera, Deutsche Oper Berlin... Artystka władająca pięcioma językami, stale zajęta, na scenie będąca prawdziwą królową wśród "złotych głosów"...
Dr Andrzej Rozbicki powiedział mi, że umawiał się z nią pięć lat, nim znalazła czas, by wystąpić w Toronto.
Zaczęto porywającą uwerturą młodego kompozytora pochodzenia argentyńskiego z Toronto, Isaiasa Garcii, studenta Rozbickiego, który Polonię kanadyjską wzruszył już w 2010 r. jako autor "Tribute to President" – pięknego utworu powstałego w związku z tragiczną śmiercią prezydenta Lecha Kaczyńskiego w katastrofie smoleńskiej. Potem był duet z "Don Giovaniego" Mozarta w wykonaniu Walewskiej i basa, Macieja Miecznikowskiego, wokalisty, kompozytora, lidera grupy "Leszcze".
Jednym słowem, Miecznikowski – to znana w Polsce telewizyjna osobowość, pamiętamy go choćby z popularnej audycji "Jaka to melodia?". Lubi wcielać się w postać showmana, czego dawał urocze przykłady podczas omawianego koncertu, uwielbia też różne style muzyczne, m.in. jazz i blues, stąd w jego wykonaniu usłyszeliśmy słynny przebój Armstronga "What a Wonderful World", ale i dawne polskie: "O mój rozmarynie" w opracowaniu Bernarda Chmielarza.
Nie zabrakło pięknego tenoru – i tu swój talent wokalny zaprezentował Vasyl Grokholsky – urodzony w Kijowie, znający jednak biegle język polski, jest bowiem pierwszym tenorem Krakowa, a w Kanadzie wystąpił już po raz czwarty. Podbił słuchaczy zarówno "Granadą" Lary, "Nessum dorma" z opery "Turandot" Pucciniego, jak i tęskną ukraińską tradycyjną pieśnią "Czorny browi, kary oczi". Jak widać, program koncertu wypełniała nie tylko klasyka w wykonaniu "złotych głosów"...
Quartetto z "Rigoletta" Verdiego śpiewali pięknie czterej soliści: Walewska, Grokholsky, Miecznikowski, a także młodziutka 21-letnia Kanadyjka, Holly Chaplin, której koloraturowy sopran współbrzmiał harmonijnie z tymi doświadczonymi artystami, a na scenie koncertowej wystąpiła ona po raz pierwszy. Przemiły był w wykonaniu Walewskiej i Holly żart muzyczny Rossiniego pt. "Cats Duet", gdzie wokalistki przekomarzają się uroczo pięknymi głosami, naśladującymi miauczenie kotów...
W końcu sam dyrygent, Maestro Rozbicki, jednym "warknięciem" "przepędził" te miauczące "koty" ze sceny... Zabawny był też "The Doll Song" Offenbacha: Holly Chaplin wykonywała swój śpiew sugestywnie, udając marionetkę, z której co pewien czas ucieka energia i ktoś musiał "nakręcić" jej mechanizm, by śpiewała dalej... Sam Maestro czynił to parokrotnie...
Małgorzata Walewska królowała oczywiście w "Habanerze" z opery "Carmen" Bizeta, w Czardaszu z "Hrabiny Marizy" Lehara, w utworach Piotra Rubika, oczarowując publiczność nieskalanym pięknem swego mezzosopranu. Na koniec wystąpiła wraz ze wszystkimi czterema solistami, dwoma chórami, fortepianami, orkiestrą w "Góralu czy ci nie żal" według Włodzimierza Korcza – i to ona przed zaczęciem utworu krótko wytłumaczyła publiczności, iż jest on tak trudny, że soliści trzymać będą nuty w ręku. My, słuchacze, byliśmy zdumieni, znamy bowiem wszyscy "Górala..." i w jakich okolicznościach ta pieśń jest śpiewana... Okazało się jednak, że w aranżacji Korcza jest to ambitna muzyka w stylu gospel, bardzo piękna i skomplikowana. W USA ten utwór stanowił trzon wielkiego galowego koncertu w Chicago, który poruszył serca polonijnej publiczności, bowiem na emigracji wydźwięk tej pieśni jest inny, porusza struny tęsknoty za ojczyzną, zaś aranżacja Korcza jest po prostu rewelacyjna! W Toronto "Góral" też wywołał wielkie wrażenie i na zakończenie został powtórzony na bis przy ogromnym aplauzie publiczności.
Mówiliśmy o pięknych głosach, ale też trzeba wspomnieć w związku z omawianym koncertem o pięknych kontaktach między obu nacjami w Kanadzie: polską i ukraińską, do czego Maestro Rozbicki niewątpliwie się przyczynia. Ma on też rzesze entuzjastów swojej muzycznej działalności. Podczas przerwy podeszła do mnie pewna nieznana mi bliżej młoda osoba i powiedziała: "Nie opuszczam żadnego koncertu Rozbickiego – żyję od koncertu do koncertu!".
Krystyna Starczak-Kozłowska
Toronto
Uroczysta Msza św. i odsłonięcie tablicy poświęconej ofiarom katastrofy prezydenckiego samolotu w kwietniu 2010
Napisane przez Tekst Krystyna Sroczyńska, fot. Goniec
Mszę zamówił i uroczystości zorganizował 28 IV 2013 r Kongres Polonii Kanadyjskiej okręg Toronto
Obelisk pamiątkowy znajduje się obok Pomnika Katyńskiego w Toronto.
Odsłonięcie obelisku z tablicą smoleńską.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7532#sigProId62cd44d660
W niedzielę 28 kwietnia miało miejsce uroczyste odsłonięcie obelisku z tablicą, upamiętniającą tragedię smolenską z dnia 10 kwietnia 2010, w której zginęła cała 96 delegacja udająca się do Katynia wraz z prezydentem Lechem Kaczyńskim i
jego z Małżonką.
Osoby zakwalifikowane do Finału XLIII Konkursu Recytatorskiego Fundacji W. Reymonta im. Marii i Czesława Sadowskich
Napisane przez Kazimierz ChrapkaMotto:
Nie depczcie przeszłości ołtarzy choć macie sami doskonalsze wznieść
Adam Asnyk
Komisja w składzie: Eugeniusz Boryszko – Burlington, Andrzej Kawka – Mississauga, Lucyna Nietresta – Burlington,
wyłoniła uczestników Finału 43. Konkursu Recytatorskiego im. Marii i Czesława Sadowskich organizowanego przez Fundację Władysława Reymonta.
Z uczuciem naszych serc, ze skromnością naszych darów, składamy Tobie, umiłowana Ojczyzno, najpiękniejsze wiersze i pieśni naszych poetów, miłośników i wielbicieli dat związanych z historią wzniosłych dni, z przeszłością, której los wybrał tak niesprawiedliwy wyrok naszych czasów.
Myśli i słowa zawarte w tych pieśniach i wierszach wzruszają nasze serca i poruszają sumienia, jednocześnie wzbudzają lęk i niepokój o to, czy my wszyscy wiernie Ojczyznę kochamy. Nieznany imiennie jeden z uczestników uroczystości Radia Maryja trwożnie i przejmująco zarecytował te słowa: "Bo nie daj Bóg, gdy kiedyś Ją stracimy – nie życzyłbym nikomu tego. Nie mieć swojej Ojczyzny to tak, jak gdyby kajdany naszego zniewolenia wróciły". A w pieśni w wykonaniu Pani Krystyny Piotrowskiej na tej samej uroczystości sprzed lat są słowa: "Kocham Ziemio moja, tęsknotę i miłość dla Ciebie, Matko Ojczyzno Ukochana, zza oceanu na falach wód do Polski przekazaną, byś nigdy nie zwątpiła w ducha Narodu, który tkwi zakodowany w każdym prawdziwym Polaku".
Dla tych, którzy jednak nie wygrali mercedesa w ostatnim losowaniu u Maćka Czaplińskiego, mam dzisiaj propozycję "krajową" – auto całkiem rozsądnie wycenione i nowoczesne, a na dodatek niedostępne na rynku amerykańskim.
Chevrolet trax, bo o nim tu mowa, od 2013 roku dostępny jest na tym kontynencie, ale tylko w Kanadzie i w Meksyku. Coś, co można zakwalifikować jako mały SUV lub crossover, ustawione jest do konkurencji zderzak w zderzak z takimi tuzami, jak hyundai tucson i nissan juke.
Zdaniem specjalistów od marketingu GM, kanadyjski rynek motoryzacyjny zasadniczo różni się od amerykańskiego i jest w nim miejsce na auto mierzone w segment konsumpcyjny pt. młoda kobieta (w wieku do 35 lat) – czynna zawodowo i technicznie rozgarnięta.
Aby przyciągnąć młodzież, trax ma nowoczesny system komunikacyjny MyLink pozwalający przy pomocy Bluetooth podłączyć smartfone'a, korzystać z wyjść USB, radia internetowego czy nowego oprogramowania nawigacyjnego BringGo na smartfony - które po prostu możemy sobie ściągnąć za jedyne 50 dol. i władować do pamięci stałej. Co ciekawe, odtwarzacz płyt CD znajduje się wyłącznie w jednym "środkowym" modelu – 1 LT.
GM jest przekonany, że odtwarzacze CD odchodzą do lamusa, a z pewnością nie używają ich już przyzwyczajeni do plików MP3, iTunes i muzyki z cloud młodzi ludzie.
Co najbardziej ponętne to fakt, że trax mimo niskiej ceny i niezbyt mocarnego silnika napędzać może cztery koła, co – jak wielu z nas zdołało się przekonać, przydaje się nie tylko zimą na śniegu. Tak więc pod maską tego sprawiającego dobre wrażenie wyglądem samochodu znajduje się malutki 1,4-litrowy turbodoładowany silnik czterocylindrowy z chevroleta sonica, który daje nam maksymalnie 138 KM mocy.
Cena wyjściowa w Kanadzie to 18 495 dol., jednak jeśli dodamy automatyczną przekładnię i klimatyzację plus kilka luksusowych gadżetów, rośnie do 27 450 dol. (LTZ), ale dostajemy za te pieniądze bardzo dużo samochodu. Warto dodać, że mechanicznie buick encore dzieli z naszym chevy całą mechanikę.
Napęd na cztery koła jest inteligentny, działa kiedy potrzeba – nawet przy wstecznym oraz przy ruszaniu trax zawsze rusza z kopyta na wszystkie koła.
Mimo niewielkich rozmiarów auto jest przestronne w środku, a przestrzeń została bardzo ergonomicznie wykorzystana. Jeśli potrzebujemy jej w wypadkach nagłych, można złożyć w pół przednie siedzenie.
Małe rozmiary kierownicy sprawiają, że trax prowadzi się niczym sportowy samochód i niewielkimi ruchami możemy szybko zmieniać pas.
Co powiedziawszy, nie można zapominać, że trax to nie jest bmw czy turbodoładowany golf i 1,4-litrowy silnik został zaprojektowany przede wszystkim z myślą o oszczędnej jeździe. Na autostradzie mocno go słychać, zwłaszcza gdy zmuszeni jesteśmy do nagłego przyspieszania.
To właśnie silnik sprawia, że gdy myślimy o czymś do holowania, to raczej powinien to być w tym segmencie hyundai tucson.
Jak wspomniałem, dobrą stroną jest zużycie paliwa – 7,8 l w jeździe miejskiej i 5,7 na autostradzie, co jak na SUV-a robi wrażenie. Osiągi te nieco się pogarszają przy wersji z napędem na cztery koła. Silnik być może nie uciągnie jachtu na kółkach, ale całkiem zbornie napędza traxa pod każde wzniesienie, do tego różne ułożenia automatycznej skrzyni biegów zapewniają możliwość hamowania silnikiem w trudnych warunkach zimowych –zapewnia to możliwość dobrania biegu.
Tak więc mamy auto, które daje dużo za mało pieniędzy i jedyny problem dla niektórych – to kształty. Jest to jednak rzecz gustu, jednym będzie się podobała kia soul czy nissan juke, jeszcze inny wyczuje w podpompowanym wizerunku traxa coś atrakcyjnego.
Podsumowując, trax, który po raz pierwszy wszedł w 2013 roku na nasz rynek, stanowi ciekawą propozycję GM tam, gdzie do tej pory koncern łatał dziury jakimiś dziwacznymi autami.
Czy się przyjmie? Zobaczymy – bardzo możliwe.
Dla zwolenników prawdziwego jeżdżenia, czyli kontrolowania mocy spływającej na koła samochodu przy pomocy ręcznej przekładni, mam dobrą wiadomość – model LS będzie można wziąć z 6-biegowym standardem z automatycznym hamulcem zapobiegającym uciekaniu auta do tyłu podczas ruszania pod górkę.
Jeśli już mowa o wyposażeniu i modelach, to nawet podstawowy wariant jest bardzo dobrze wyposażony – 10 poduszek powietrznych, teleskopowa, zginana kolumna kierownicy, a także Electronic Stability Control.
Napęd na cztery koła to opcja kosztująca 1950 dol. dodatkowo, wedle wyliczeń GM samochód w takiej wersji kupi ok. 30 proc. nabywców. Elektronicznie zarządzany napęd AWD działa w ten sposób, że auto zawsze rusza z czterech kół, po czym dla oszczędności napęd ogranicza się do dwóch przednich kół przy prędkości 5 km/h i wraca do AWD, gdy komputer wykryje poślizg koła.
Co ciekawe, samochód ten z pewnością spodoba się tym, którzy lubili pontiaca vibe'a.
Podsumowując, główne zalety to opcja napędu na cztery koła, bardzo dobrze rozplanowane wnętrze i system audiokomunikacyjny. No i – oczywiście – przystępna cena.
Co będzie nas drażniło? – Niezbyt mocny, choć w większości sytuacji wystarczający silnik. Ale do tego trzeba się przyzwyczaić; w dzisiejszych czasach nikt już nie buduje tanich aut dla Kowalskiego z ośmiocylindrowymi smokami z wielkim nadmiarem mocy, zdolnymi unosić w powietrze psa Huckleberry'ego; dzisiaj moc sączy się jak soczek przez rurkę. Takie czasy.
O czym z nostalgią powiadamia wasz Sobiesław.
Hamilton - miasto hut i wodospadów
Napisane przez Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński
W zeszłym tygodniu opisywaliśmy Państwu wodospady w miejscowości Dundas, która jest w tej chwili dzielnicą Hamilton, w tym postanowiliśmy kontynuować wodospadowe wycieczki i wybraliśmy się do samego Hamilton.
Początki miasta sięgają czasów zaraz po wojnie 1812 roku, kiedy farmę Durand na tym terenie zakupił George Hamilton, osadnik i lokalny polityk. Miasto rozwijało się, w tej chwili ma ponad pół miliona mieszkańców, i stało się jednym z najbardziej uprzemysłowionych w Kanadzie głównie dzięki rozwojowi przemysłu stalowego na przełomie wieków XIX i XX i powstaniu portu. Wraz z uprzemysłowieniem rosło zanieczyszczenie powietrza, podobno notuje się tu najwięcej zachorowań na astmę w całej Kanadzie. To nie odstraszało jednak ludzi, przemysł dawał pewną, dobrze płatną pracę i możliwość godziwego życia. Miasto z czasem stało się też ośrodkiem uniwersyteckim – słynny McMaster University czy Mohawk College. Mieszkańcy Hamilton, jak w całym południowym Ontario, to w tej chwili mozaika kulturowa, Polacy, według danych z 2006 roku, stanowią prawie 6 proc. ludności.
Te przemysłowe niedogodności, budzące grozę widoki ziejących ogniem i dymem kominów hut, rekompensuje mieszkańcom przepiękne położenie Hamilton na Wyniesieniu Niagarskim (najwyższy punkt to 250 m ponad poziomem jeziora) i u jego podnóża, wzdłuż brzegu jeziora Ontario.
Poprzecinane parowami, jarami, pełne mostów i wiaduktów, pięknych pejzaży. Oprócz najważniejszego przyrodniczo miejsca, jakim bez wątpienia są Królewskie Ogrody Botaniczne, w 310 miejscach założono parki i stworzono tereny chronione, obejmujące 4500 hektarów zarządzanych przez Hamilton Conservation Authority i ponad 1000 hektarów zarządzanych przez miasto, znajduje się na nich ponad 90 wodospadów (ile ich jest naprawdę, nie wiemy, różne źródła podają różne dane), o których pisaliśmy w zeszłym tygodniu.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7532#sigProIdb3b59f83fc
Wybraliśmy na ostatnią wycieczkę teren Iroquoia Heights, z planem obejrzenia czterech reklamowanych wodospadów spływających z Wyniesienia Niagarskiego, wzdłuż których poprowadzono Bruce Trail. Pierwszy, Princess Falls, znajduje się kilkanaście metrów od parkingu, trzeba iść ścieżką w prawo, widać z niej pierwsze jego 7 metrów, woda spada tu kaskadami w głęboko wyżłobionym wapieniu, po czym przepływa brzydką wybetonowaną ścieżkę – wodospadem płynie niewiele wody, bez trudu można go przejść. Dalsze 20 metrów widać niestety tylko z autostrady biegnącej u podnóża skarpy. Potem trzeba zawrócić i kierować się na zachód za białymi znakami Bruce Trail wzdłuż brzegu Wyniesienia Niagarskiego. Widać stąd jak na dłoni panoramę tej strony miasta i jezioro.
Kolejny, 20-metrowy wodospad ma nazwę Scenic Falls. Niewielki, ale rzeczywiście malowniczy. W pierwszej chwili wydaje się, że sztucznie poprowadzono go wzdłuż kamiennego murku, ale to woda wypłukała w wapieniu głębokie koryto, a ciekawscy ludzie tak wydeptali wapienny naturalny murek, że wygląda jak betonowy. Dalej szlak prowadzi przez głównie dębowo-klonowy las z wieloma starymi, pięknymi dębami, niestety wzdłuż mało estetycznego metalowego płotu, który ma chronić przed spadnięciem ze skarpy wprost na autostradę poniżej. Dwóch kolejnych wodospadów zobaczyć nie sposób, istnieją tylko na mapie, gdzieś zagubione na zboczu, niedostępne, że istnieją, świadczą tylko strumienie, przez które poprowadzono kładki. Potem szlak wychodzi na łąki, oddala się od zbocza i autostrady, odczuliśmy wyraźną ulgę w miarę ucichania męczącego hałasu aut, zaczęliśmy słyszeć śpiew ptaków. Bruce Trail dochodzi do Iroquois Heights Side Trail, która jest zarazem rowerową trasą, skręca w prawo, a do parkingu trzeba prostą ścieżką iść w lewo, już przez las i porastające jej brzegi gęste krzewy. Pętla ma około 4 kilometrów, godzina spaceru. Polecić to miejsce możemy jedynie zatwardziałym wielbicielom wodospadów i mieszkańcom Hamilton, bo własne miasto wypada poznać.
Dojazd: z Toronto autostradą 403 do zjazdu na Lincoln M. Alexander Pkwy., następnie zjeżdżamy na Mohawk Rd. West w lewo, jedziemy do skrzyżowania z Scenic Dr., skręcamy w lewo, parking widoczny po lewej stronie. GPS parking N43 14.749 W79 55.802.
Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński
Mississauga
Wędkarstwo: Smelty na chrupiąco
Dobre czasy na smelty to już przeszłość. Dawniej, podczas jednej nocnej wyprawy dało się nałapać nawet kilka wiader tych smacznych rybek. Teraz smeltów jest znacznie mniej, co prawda udane wyprawy mogę się zdarzyć, ale trzeba mieć po prostu szczęście i trafić jak w loterii. Trudno sobie wyobrazić, żeby codziennie jeździć nad jeziora i czekać godzinami na smelty, kiedy pojawią się przy brzegach.
Łowienie smeltów to bardziej wydarzenie towarzyskie i kanadyjska tradycja. Okazja do towarzyskiego lub rodzinnego nocnego wyjazdu nad wodę. Szczególnie dzieci pamiętają takie nocne wyprawy na długo.
Wyjazdy na smelty nie są zbyt popularne wśród polonijnych wędkarzy. Tu i ówdzie słyszy się czasami, że ktoś był na smeltach. Częściej na smelty jeżdżą Rosjanie i Ukraińcy. A już najbardziej Hindusi i Azjaci. O tej porze roku w sklepach wędkarskich podrywki i podbieraki idą jak woda.
Niepisana zasada mówi, że kiedy pąki wierzby zaczynają się rozwijać, dla wędkarzy jest to sygnał, że przyszła pora na tarło smeltów. Inni czekają na ciepły wiosenny deszcz, po którym temperatura powietrza utrzymuje się przez kilka dni w granicach 15 C.
Jednak bez wypraw nad wodę rzadko kiedy udaje się bezbłędnie powiedzieć, czy właściwy moment już nadszedł. Najlepiej wróżą ciepłe i bezwietrzne wieczory. Może też się zdarzyć, że przez kilka dni będzie wiał silny wiatr i smelty nie wpłyną na płycizny w pobliżu brzegów.
Równie trudno jest określić dokładną porę nocy, kiedy smelty ruszą. Pierwsze ryby mogą się pojawić już zaraz po zachodzie słońca. Jednak największa fala spodziewana jest zazwyczaj w okolicach północy. Kiedy ryb jest dużo, w ciągu kilku minut można ich złowić sporo.
Na rainbow smelt zwykło się krótko mówić smelt. Smelt jest gatunkiem, który należy do stynkowatych (Osmeridae).
W Polsce rainbow smelt znany jest pod nazwą stynka amerykańska (Osmerus mordax). W Kanadzie występują dwie odmiany rainbow smelt. Pierwsza dwuśrodowiskowa (anadromiczna) i druga, wybitnie słodkowodna, która występuje w zimnych i czystych jeziorach i w średnich i dużych rzekach.
W rejonie Wielkich Jezior zazwyczaj wpływają one na tarliska po zejściu lodów, w kwietniu lub w maju, kiedy woda osiągnie temperaturę co najmniej 8-9 C.
W zależności od pogody tarło może trwać nawet trzy tygodnie. Zwykle kończy się w momencie, kiedy woda ogrzeje się do 18 C. Wędkarze z niecierpliwością wypatrują momentu, kiedy pierwsze smelty zaczną pobłyskiwać w świetle latarek. Nocą, światło latarek służy również do wabienia smeltów, w każdej chwili można spodziewać się nadejścia ogromnych ławic, które stają się wtedy łatwą zdobyczą.
Smelt jest jedyną w Kanadzie rybą (poza żywcami), którą wolno legalnie łowić w nocy na podrywki (dip net) i sieci (seine nets). Podrywki i sieci muszą jednak spełniać pewne wymogi. W przypadku podrywki, jej bok nie może przekraczać 183 cm (6 stóp).
Jeśli podrywka jest okrągła, jej średnica nie może być większa od 183 cm. Wędkarz może używać tylko jednej podrywki. Sieć nie może być dłuższa niż 10 m (32 stopy) i szersza niż 2 m (6 stóp i 5 cali). Łowienie smeltów na podrywkę i sieci, które w ontaryjskim regulaminie traktuje się jako niewędkarską metodę łowienia, nie jest też dozwolone na wodach wszystkich dywizji.
W niektórych dywizjach prawo zabrania również posiadania żywego lub martwego smelta w czasie wędkowania. Osoby nie będące stałymi mieszkańcami Ontario, które mają ważną kartę wędkarską, mogą łowić smelty na podrywkę lub sieci tam, gdzie jest to dozwolone. Na smelty nie ma limitów. Największe smelty dorastają do 6-8 cali.
Oprócz podrywki trzeba mieć długi podbierak z drobną siatką i wodery. Aby zagarniać smelty, nieraz wymagane jest wejście do wody, bo z brzegu nie da się sięgnąć.
W tej chwili najlepszym miejscem na smelty jest Niagara River w Queenston, przy boat launch.
Inne najbardziej znane miejsca na smelty, gdzie warto się wybrać, to: na północ od Toronto Perry Sound nad Gerogian Bay, Muskoka.
Oczywiście najbardziej popularnym jeziorem na wiosenne smelty jest Simcoe. Znane miejsce, gdzie łowi się te ryby, to: Alcona, Oro i Hawkestone. Podobno ktoś już łowił smelty właśnie teraz w okolicach Oro 10 i 11 (Hawkestone).
Pierwsze wzmianki o smeltach w Simcoe pochodzą z roku 1962. Wtedy to po raz pierwszy wędkarze przypadkowo łowili je zimą spod lodu. Wynika z tego, że w Simcoe pojawiły się już znacznie wcześniej. Skąd wzięły się smelty w Simcoe, dokładnie nie wiadomo.
Wiadomo natomiast, że smelty były już w tym czasie bardzo rozpowszechnione w Wielkich Jeziorach. Jedna z hipotez mówi, że smelty przywędrowały z jeziora Cameron przez Trent Canal do Simcoe. Trzy lata później zaobserwowano po raz pierwszy tarło smeltów. Było to w kwietniu, Salvation Army Creek w pobliżu Jackson's Point.
Pod koniec lat 60. tarła smeltów przy brzegach i w strumieniach jeziora Simcoe były olbrzymie. Np. w Black Creek, koło Sutton, w kwietniu 1969 r. , w ciągu godziny łowiono 14 wiader smeltów. W maju tego samego roku po raz pierwszy zaobserwowano masowe śnięcia smeltów w jeziorze.
Smelty uważane są za przysmak. Nie ma też z nimi dużo roboty, odpada skrobanie i patroszenie. Wystarczy dodać przypraw, obtoczyć w mące i wrzucić na rozgrzany na patelni olej. Najlepsze są na chrupiąco...
W serii "Warszawa niepokonana", nakładem warszawskiego oddziału IPN, ukazała się zbiór artykułów "Cudzoziemcy w Warszawie 1945–1989. Studia i materiały". Inspiracją do publikacji była konferencja naukowa, jaka miała miejsce w warszawskim centrum edukacyjnym IPN w kwietniu 2012. Należy zaznaczyć, że omawiana publikacja zawiera większą liczbę artykułów niż te omawiane na konferencji.
Trzy pierwsze artykuły "Cudzoziemców w Warszawie" przybliżają czytelnikom zagadnienie bytności w stolicy zagranicznych studentów. Patryk Pleskot opisuje zagranicznych studentów w stalinowskiej Warszawie. Andrzej Krzywicki cudzoziemców i Polaków na V Światowym Festiwalu Młodzieży i Studentów o Pokój i Przyjaźń w Warszawa w 1955 roku. Przemysław Gasztold-Seń arabskich studentów w Warszawie po 1956 roku.
Spod Słonima ruszono do Baranowicz. Tam pewnego wieczoru porucznik Mroczkowski wpadł do pokoju, w którym siedział Tadeusz, z wyciągniętą ręką:
– Winszuję! Nasze wojska zajęły Mińsk.
Radość trwała krótko. Już nazajutrz wiedziano, że oddziały, które zajęły Mińsk, dostały rozkaz wycofania się i że zawarto rozejm. Tegoż dnia, czy może następnego przyszedł rozkaz bezterminowego urlopowania roczników Rudego i Tadeusza. Spakowali manatki i poszli do dowództwa odmeldować się.
Oficerowie eskadry polubili mężnych ochotników i żegnali ich z żalem. Porucznik Mroczkowski starał się skusić Tadeusza do pozostania w wojsku:
– Niech pan nie odjeżdża. Dam panu rangę starszego szeregowca.
Tadeusz podziękował jednak. Miał dość wszy, pleśniejącego na różowo chleba, gulaszu w konserwach, wojenki. Tęsknił do gorącej wanny i cywilnego ubrania. O niczym innym nie myślał, czy też starał się nie myśleć.
Dopiero w wiele dni później przyszła refleksja, że tym zawarciem rozejmu po wycofaniu się ze zdobytego po raz drugi Mińska Rzeczpospolita Polska już postawiła krzyżyk na Mińszczyźnie, na Wielkim Księstwie Litewskim i na własnej historii.
Wojna się skończyła. Tylko kilka babuleniek mińskich i kilka osób mających "wizje" myślało, że rozejm jest tylko rozejmem i że "byle do wiosny", a zdobędziemy Mińsk, Witebsk, Mohylów, a może i Smoleńsk. Tadeusz ani nie zajmował się wizjonerstwem, ani nie obciążał umysłu spekulacjami politycznymi. Po prostu czuł, że się wojna skończyła. Stefan Irteński przywiózł z Paryża piosenkę "Madelon de la Victorie":
Nous avons gagné la guerre...
Polacy uznali, że też wygrali wojnę, i spoczęli na laurach. Jeszcze wtedy formuły o "przegranym pokoju" nie znano.
Straty wojenne Cempścia i ludzi z nim zaprzyjaźnionych nie były duże.
W roku 1919 zginął Henio Roztropowicz. Cudowne ocalenie z masakry we wsi Ławrynowicze nad Dnieprem w maju 1918 nie stało się, niestety, asekuracją na przyszłość. W szarży konnej pod Tarnopolem dostał kulą w brzuch i umarł w męczarniach. Legenda przypisywała mu, że przed śmiercią zwierzył się koledze z miłości do pewnej panienki. Naprawdę jednak ostatnie jego słowa były:
– Dowojowałem się, jebać mać!
O śmierci bohaterskiej Ryszarda Downar-Zapolskiego już pisałem.
W Warszawie Tadeusz dowiedział się o stracie jeszcze jednego przyjaciela. W czasie kontrofensywy polskiej został ciężko ranny Aryk (Apolinary) Krasowski. W kilka dni później umarł w szpitalu w Słonimie. Aryk Krasowski był postacią zasługującą na dłuższe wspomnienie.
W "Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego" powiedziałem, że było w nim coś z Doriana Greya i coś ze Stawrogina. Taki skrócony "portret psychologiczny" byłby jednak zbyt wielkim uproszczeniem. Miał w sobie niewątpliwie doriangreyowski głód wrażeń, ale na tym się podobieństwo
kończyło: Dorian Grey był wzorem doskonałej urody męskiej – Aryk był zaledwie przystojny. Porównanie ze Stawroginem zawiodłoby nas zbyt daleko: Aryk nie miał w sobie żadnych cech "demonicznych", choć nie ulega wątpliwości, że był amoralny i cyniczny.
Przymiotniki "amoralny" i "cyniczny" są bardzo nadużywane, bardzo elastyczne i dlatego wymagają omówienia. Aryk był amoralny, bo jako ateista nie wierzył w żadne "absolutne" hamulce etyczne – prócz może podyktowanych estetyką – no i uważał, że z inteligencji, urodzenia i środowiska należy do elity, której nie obowiązują kanony moralności pisane dla pospólstwa. Był cyniczny, ale nie w sensie w jakim ciotki mego pokolenia rozumiały cynizm. (Jak wiemy, ciotki te nazywały cynikiem każdego, kto lubił posługiwać się czteroliterowymi wyrazami).
Był cyniczny o tyle, o ile się zgodzimy na definicję, że cynizm jest naiwnością mądrości. Miał naturę bardzo wrażliwą, a jednocześnie posiadał rzadko spotykane panowanie nad nerwami.
W kronikach Cempścia zapisano ciekawą historię tej arykowej zdolności opanowania nerwów. Zimą 1915–1916 w Petersburgu, w ciągu paru miesięcy symulował paraliż nóg w celu wyłudzenia od rodziców większej sumy pieniężnej. Symulacja udała się znakomicie, pomimo że był pod obserwacją kilku znanych lekarzy, którzy go niemal co dzień badali, kłując, szczypiąc i przypiekając "sparaliżowane" nogi. Ponieważ męstwo i odwaga nie są niczym innym jak tylko posuniętym do najwyższych granic opanowaniem nerwów, był więc niezwykle odważny. Odznaczał się odwagą wojenną i – co nie zawsze, jak wiemy, idzie w parze – odwagą cywilną.
Odwagę cywilną doprowadzał zresztą nieraz do stopnia arogancji, wprowadzając w rozpacz zacnych pogrobowców XIX wieku, którzy narzekali że "dla Aryka nie ma nic świętego".
Po rozbrojeniu korpusu Dowbora nie powrócił do Mińska. Znikł. Zjawił się dopiero w Warszawie pod koniec 1919 roku. Wtedy okazało się, że w ciągu półtora roku zdążył być za granicą. Był w Kijowie pod hetmanem Skoropadzkim i tam kontaktował się z ultrakonserwatywnymi Rosjanami. A później pojechał w jakiejś nikomu nieznanej misji do Anglii, gdzie spędził kilka miesięcy. O tym pobycie w Kijowie rozmawiał z przyjaciółmi bardzo ogólnikowo. Tajemnicę tego okresu swego życia zabrał ze sobą do grobu.
Po przyjeździe do niepodległej Polski wstąpił zaraz do wojska w zdobytym jeszcze przed rewolucją stopniu podporucznika. Z punktu zaczął wygłaszać wśród kolegów oficerów jakieś "niekonformistyczne", podobno nawet antypatriotyczne powiedzenia i żarty, i miał na tym tle kilka spraw honorowych, które z uwagi na toczącą się wojnę zawieszono według znanej już formuły: "aż do powrotu kraju do zupełnie normalnych warunków". Zginął wskutek odniesionych ran na kilka dni przed zawarciem rozejmu. W końcu zimy 1920–1921 Tadeusz przyjął ofiarowane mu stanowisko urzędnika w 8., a później 7. stopniu służbowym – w tworzącym się urzędzie wojewódzkim poleskim i przeniósł się do zrujnowanego, zbiedzonego, odrapanego Brześcia Litewskiego, którego nazwę z pomysłu jakiegoś ultrapatriotycznego półgłówka przefałszowano na "Brześć nad Bugiem".
W Brześciu przemieszkał cały rok. Rok ten nie był ani ciekawy, ani wesoły, zaważył jednak na przyszłej karierze Tadeusza, poznał tam bowiem dwóch naprawdę rozumnych i zdolnych administratorów polskich (a jak wiemy, Opatrzność nas na ogół pokarała "przywódcami"): pierwszego wojewodę poleskiego pana Walerego Romana i naczelnika wydziału pana Włodzimierza Dworakowskiego.
Z długich miesięcy ciężkiej i nudnej pracy w Brześciu Tadeuszowi pozo-stało w pamięci kilka oderwanych epizodów. A więc polowanie na kaczki wzdłuż szuwarów Muchawca. A więc strażnik sowiecki w kożuchu z długim karabinem po drugiej stronie granicznej Słuczy koło wsi o dźwięcznej a pradawnej nazwie Lenin. "Niech pan na niego nie patrzy – złościł się na Tadeusza wojewódzki komendant policji Władysław Władysławowicz Galle – ten drań gotów wystrzelić"... (Był to ten sam Galle, który ongi jako policmajster Wyspy Wasiljewskiej, tzw. Bazylówki, w Petersburgu zyskał szacunek studentów za taktowne "uśmierzanie" rozruchów studenckich; tenże Galle mówił Tadeuszowi w Brześciu, że tylko o rok wcześniej był jakimś dygnitarzem przy armii Wrangla na południu Rosji. "O jak przeklinaliśmy was Polaków za przedwczesne zawarcie rozejmu z bolszewikami" – powiadał). Zapamiętał też Tadeusz napisy na stacjach kolejowych "Brudne ręce to cholera", no i nie mógł zapomnieć oczekiwanej wprawdzie, nie mniej ponurej wiadomości o ratyfikacji zawartego w Rydze traktatu.
Są wśród nas tacy, co twierdzą, że wszelkie rozmyślania nad faktami, które już się dokonały, są marnowaniem czasu. Że są zajęciem nie tylko bezpłodnym, lecz i szkodliwym, bo zaciemniają trzeźwe spojrzenie w przyszłość i rozjątrzają rany, które muszą być zabliźnione i zapomniane. Tego rodzaju nieskomplikowana filozofia jest może słuszna, gdy chodzi o świat psychiczny jednostki – słuszna oczywiście tylko częściowo, jednostka bowiem nie może być wolna od wspomnień: wspomnienie w życiu psychicznym jednostki jest faktem realnym, podobnie jak oddech, trawienie, krążenie krwi są faktami realnymi w jej życiu fizycznym.
Ale w życiu społeczeństw i narodów filozofia oderwania się od przeszłości jest z gruntu błędna. Historia, zwana mistrzynią życia, chociaż jak dotąd nigdy nią nie była, jest tym dla narodu, czym jest wspomnienie dla jednostki. Nie ze zwycięstw, ale z porażek czerpiemy naukę na przyszłość. W życiu narodu, to znaczy w życiu wielu pokoleń – w przeciwieństwie może do życia jednostki – nie istnieją rzeczy, które by były nie do odrobienia. Toteż gdy w porywach "imperializmu sentymentalnego" wybiegamy z Tadeuszem Irteńskim myślą i wspomnieniem nie tylko nad Wilię, Niemen, Szczarę i Słucz, lecz i nad Ptycz, Dźwinę, Berezynę, Druć i Dniepr, rozmyślamy nad traktatem ryskim, jako nad jednym ze źródeł wszelkiego zła, które nas dotknęło i dotyka.
Po wojnie 1920 spotkała nas "szalona okazja". Spotkał nas cud, choć nie był to jakiś "cud nad Wisłą", lecz cud, że po upływie stuleci trzy sąsiednie potęgi zostały pobite lub osłabione. Na taką okazję państwa i narody czekają nieraz na próżno, przez długie i mroczne stulecia swych dziejów.
Nie wyzyskaliśmy tej okazji. Dobrowolnie zrzekliśmy się spuścizny jagiellońskiej. Dobrowolnie oddaliśmy wrogowi wschodniemu ćwierć miliona kilometrów kwadratowych ziemi i kilka milionów mieszkańców. Nie oskarżajmy jednostek, były one bowiem tylko marionetkami, choć im się zapewne zdawało, że tworzą historię. Kukiełki te poruszały się na scenie historycznej targane mocnymi, choć niewidzialnymi sznurkami nastrojów społeczeństwa. Nie oskarżajmy kukiełek, bo zawiniliśmy wszyscy.
Zgrzeszyliśmy – wszyscy razem i każdy z osobna – krótkowzrocznością, małodusznością, tchórzliwym milczeniem, brakiem wyobraźni politycznej. Nasi statyści ówcześni w Warszawie i w Rydze zgrzeszyli od nas o tyle więcej, że postawieni w niemiłą rolę kozłów ofiarnych stworzyli całą doktrynę ratowania czół zhańbionych w Rydze.
Apologetycy ryscy chełpili się racją stanu i "wstrzemięźliwością". Oddanie bez walki wielkiego terytorium z kilku milionami mieszkańców poczytane zostało za wielką mądrość polityczną. A wszak każde cofnięcie się jest porażką! To tylko w prozie artystycznej istnieje figura poetycka o lwie, który się cofa dla nabrania przestrzeni do skoku. Przede wszystkim w życiu żaden lew się nie cofa: po prostu skacze i dzierży zdobycz, chyba że mu ktoś mocniejszy odbierze tę zdobycz siłą. Po drugie nikt z nas nie zamierzał "skoczyć". A jednak obłudny i płaczliwy mit o naszej "wstrzemięźliwości" nie tylko pokutował w okresie dwudziestolecia, lecz ostał się – a nawet rozwinął – do naszych czasów. Ostał się bowiem z tragiczną poprawką, że z linii traktatu ryskiego cofamy się już na "linię Curzona".
Drugi argument apologetyków hańby ryskiej wygląda na pierwszy rzut oka solidniej. Argument ten głosi, że postąpiliśmy mądrze, oddając bolszewikom ziemie między Słuczą a Dnieprem, gdyż nasz młody organizm nie zdołałby "przetrawić" tego obszaru. Ten argument zapożyczony z dziedziny funkcjonowania przewodów pokarmowych i organów trawienia byłby słuszny, gdybyśmy mieli zamiar (a kto wie, ilu z nas go nie miało!) obszary te anektować i polonizować. Istotnie bowiem żarłoczne aneksje mogą stać się przyczyną śmierci państwa z przejedzenia.
Ale czy naród polski, sam przez sto kilkadziesiąt lat walcząc z niewolą, nie był tym narodem, który rzucił hasło "Z waszą i naszą"? Czy nie było innego sposobu współżycia z Białorusinami prócz inkorporacji i polonizacji?... I tak – w nawiasie – czy pomyśleliśmy o tych, których nie trzeba było polonizować, bo byli już od wieków spolonizowani, o tej dzielnej, twardej, pracowitej szlachcie zagrodowej i zaściankowej, o tym milionie Michniewiczów, Tumiłowiczów, Huszczów, Kandybów, Szpilewskich, Czarnyszewiczów i tylu, tylu innych, którzy w pierwszej kolejce poszli pod nóż lub na tułaczkę do tundr Karelii lub kopalń Uralu? Bez echa i rozgłosu, bez rozdzierania szat przez obłudną prasę, bez łezek współczucia ze strony różnych obrońców praw człowieka, bez opieki UNRR-y czy UNO powędrowały setki tysięcy tych pierwszych w dziejach współczesnego świata "displaced persons" na śmierć i poniewierkę. Opustoszały zagrody, zaścianki i "okolice" – zrównane z ziemią lub zmienione w kołchozy.
Nie oskarżajmy naszych ówczesnych dyplomatów ryskich. Zawiniliśmy wszyscy, bo wszyscy milczeliśmy. Głupsi spośród nas przyjęli traktat ryski
jak gołębicę trwałego pokoju. Mądrzejsi – jako dopust Boży, który jednak zsyłał czasową "pieredyszkę". Ale i mądrzejsi milczeli. Milczała prasa, milczał sejm. A gdy w dniu ratyfikacji traktatu padło w sejmie – nie z trybuny, lecz z galerii! – straszne słowo "Kain", zbyto je drwiną lub gorszym od drwiny milczeniem.
W ostatni piątek nasza firma Realty Executives Domator miała losowanie samochodu dla tych wszystkich klientów, którzy z nami kupili i sprzedali nieruchomości w 2011–2012 roku. Myślę, że warto przypomnieć trochę historię tego wydarzenia i jak samo losowanie przebiega.
Pierwsze losowanie miało miejsce w 1996 roku i dotyczyło klientów z 1995 roku. Czyli z moich obliczeń wynika, że w tym roku było to 16. losowanie. Na początku losowaliśmy Hondę Civic, a od czterech lat losujemy Mercedesa. Gdy po raz pierwszy losowaliśmy samochód w 1996 roku – byliśmy pierwszą i jedyną firmą real estate, która wpadła na taki pomysł. Po drodze i obecnie mamy naśladowców, ale my mamy satysfakcję, że to był nasz oryginalny pomysł.
Losowanie samochodu jest formą podziękowania dla wszystkich naszych klientów, którzy z nami albo zakupili, albo sprzedali nieruchomość. Każdy, kto sprzedał lub zakupił nieruchomość, ma jedną szansę, ale ci co kupili i sprzedali, mają dwie szanse w losowaniu! W tegorocznej edycji mieliśmy ponad 330 losów! Od początku wszystkie losowania miały miejsce w Restauracji Fregata – i chciałbym ogromnie podziękować za bardzo profesjonalną pomoc w organizacji poprzednich imprez. W tym roku Fregatę zamieniliśmy na równie przyjazne miejsce, a mianowicie Centrum Jana Pawła II w Mississaudze.
Samo losowanie ma charakter uroczystego obiadu, w czasie którego mamy występy i samo losowanie. W tym roku mieliśmy potrójny "treat". Nastrój pomagał nam stworzyć Marek Majewski z zespołem; gwiazdą wieczoru była Karolina Ingleton a dodatkowo na zakończenie wystąpił Wojtek Gawenda z Kabaretu pod Bańką.
Wróćmy do samego losowania i jego zasad. Otóż, przed losowaniem wysyłamy zaproszenia do wszystkich kwalifikujących się klientów. Każdy, kto chce uczestniczyć w losowaniu, musi przyjść na losowanie osobiście lub wysłać swojego przedstawiciela.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7532#sigProId9b60e0687d
Po przyjściu na miejsce, każdy wrzuca los (losy) do bębna losującego. Gdy wszystkie losy są już w bębnie losującym, zaczyna się pierwszy etap losowania. W sumie wyciągamy czterokrotnie po 4 losy finałowe. Te 16 losów jest następnie umieszczane w oddzielnym pojemniku (oczywiście pod nadzorem wszystkich obecnych). Z tych losów na zasadzie odwrotnej kolejności wyłaniamy zwycięzców.
Czyli pierwszy los wyciągnięty z tej puli odpada i "odpadający" wyciąga następny los, który odpada. I tak się dzieje do ostatniego losu. Ostatni los, który pozostaje w pojemniku, jest losem zwycięskim.
Zanim powiem, kto wygrał w tym roku, chciałbym przypomnieć, że od 4 lat pomaga nam w przygotowaniu losowania Mercedes Benz. Jego przedstawiciel – Roy Milicevic, był oczywiście obecny na losowaniu i on też otworzył ostatni – zwycięski los. W tym roku daliśmy możliwość zwycięzcom wybrania samochodu z całej serii Mercedesów! Oznacza to, że równowartość B 250 – może być przeznaczona jako down payment.
MERCEDESA B 250 w tym roku wygrali Agnieszka i Krzysztof Łysiak. Radości nie było końca.
Oprócz głównej nagrody, mieliśmy w tym roku ponad 40 nagród pocieszenia. Wiele z nich było sponsorowanych przez biznesy, z którymi współpracujemy od lat. Jest to bardzo miły fakt, bo świadczy o tym, że biznesy powinny się popierać. Wypada mi z tego miejsca wymienić biznesy, które nam pomogły i ufundowały cenne nagrody:
Joanna i Krzysztof Beresniewicz – Avanti Surveying; Roy Cocciollo – Monster Mortgages; Ed Nakon – prawnik; Małgorzata i Witold Manitius – Polimex; Monika Liberek – prawnik; Sławek Musiał – Mortgage Broker; Rafał Tyszler – Bluerey Home Inspections; Starsky Supermarket; Optical Trends 4U; Karol Nowysz – Firma All Dom; Leszek i Ewa Dziadeccy – Advantage Group of Financing; Zbigniew Świderski – Pegaz; Polish Credit Union; Przemek Poznański – Smart Furnitures; Jerzy Szapowałow – TEKMAN Flooring; Robert Rusiak – YOURWAYDESIGN; Roman Rusiak – Roman's clock & jewelery; Uptown Hair Studio & Aestetics; Domenic D'Urzo – Scotiabank; Peter Dejnicki – Olkamar Electric; Marek Krzewski – MKX Universal; Monika Girzewski – Arbonne; Paweł Świtalski – Professional Kitchen Design; Barbara Lachowicz – D'INMENTION; Greg's Automotive; White Lotus Flowers.
Wszystkim sponsorom serdecznie dziękujemy, a w imieniu całego DOMATOR TEAM, czyli Kasi Czaplińskiej, Agnieszki Czaplińskiej, Łukasza Chełminiaka, Iwony Nowysz, Marka Klugi, Anny Koby, Doroty Szapowałow, Małgorzaty Wielądek oraz własnym całą Polonię zapraszamy do współpracy.
Dzięki naszym klientom nasza firma może w ramach podziękowania sponsorować wiele wydarzeń polonijnych!
Raz jeszcze dziękujemy!!!! Oczywiście, gratulujemy państwu Łysiakom!
Maciek Czapliński
Mississauga
Zdjęcia: Mario Caputa