Spod Słonima ruszono do Baranowicz. Tam pewnego wieczoru porucznik Mroczkowski wpadł do pokoju, w którym siedział Tadeusz, z wyciągniętą ręką:
– Winszuję! Nasze wojska zajęły Mińsk.
Radość trwała krótko. Już nazajutrz wiedziano, że oddziały, które zajęły Mińsk, dostały rozkaz wycofania się i że zawarto rozejm. Tegoż dnia, czy może następnego przyszedł rozkaz bezterminowego urlopowania roczników Rudego i Tadeusza. Spakowali manatki i poszli do dowództwa odmeldować się.
Oficerowie eskadry polubili mężnych ochotników i żegnali ich z żalem. Porucznik Mroczkowski starał się skusić Tadeusza do pozostania w wojsku:
– Niech pan nie odjeżdża. Dam panu rangę starszego szeregowca.
Tadeusz podziękował jednak. Miał dość wszy, pleśniejącego na różowo chleba, gulaszu w konserwach, wojenki. Tęsknił do gorącej wanny i cywilnego ubrania. O niczym innym nie myślał, czy też starał się nie myśleć.
Dopiero w wiele dni później przyszła refleksja, że tym zawarciem rozejmu po wycofaniu się ze zdobytego po raz drugi Mińska Rzeczpospolita Polska już postawiła krzyżyk na Mińszczyźnie, na Wielkim Księstwie Litewskim i na własnej historii.
Wojna się skończyła. Tylko kilka babuleniek mińskich i kilka osób mających "wizje" myślało, że rozejm jest tylko rozejmem i że "byle do wiosny", a zdobędziemy Mińsk, Witebsk, Mohylów, a może i Smoleńsk. Tadeusz ani nie zajmował się wizjonerstwem, ani nie obciążał umysłu spekulacjami politycznymi. Po prostu czuł, że się wojna skończyła. Stefan Irteński przywiózł z Paryża piosenkę "Madelon de la Victorie":
Nous avons gagné la guerre...
Polacy uznali, że też wygrali wojnę, i spoczęli na laurach. Jeszcze wtedy formuły o "przegranym pokoju" nie znano.
Straty wojenne Cempścia i ludzi z nim zaprzyjaźnionych nie były duże.
W roku 1919 zginął Henio Roztropowicz. Cudowne ocalenie z masakry we wsi Ławrynowicze nad Dnieprem w maju 1918 nie stało się, niestety, asekuracją na przyszłość. W szarży konnej pod Tarnopolem dostał kulą w brzuch i umarł w męczarniach. Legenda przypisywała mu, że przed śmiercią zwierzył się koledze z miłości do pewnej panienki. Naprawdę jednak ostatnie jego słowa były:
– Dowojowałem się, jebać mać!
O śmierci bohaterskiej Ryszarda Downar-Zapolskiego już pisałem.
W Warszawie Tadeusz dowiedział się o stracie jeszcze jednego przyjaciela. W czasie kontrofensywy polskiej został ciężko ranny Aryk (Apolinary) Krasowski. W kilka dni później umarł w szpitalu w Słonimie. Aryk Krasowski był postacią zasługującą na dłuższe wspomnienie.
W "Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego" powiedziałem, że było w nim coś z Doriana Greya i coś ze Stawrogina. Taki skrócony "portret psychologiczny" byłby jednak zbyt wielkim uproszczeniem. Miał w sobie niewątpliwie doriangreyowski głód wrażeń, ale na tym się podobieństwo
kończyło: Dorian Grey był wzorem doskonałej urody męskiej – Aryk był zaledwie przystojny. Porównanie ze Stawroginem zawiodłoby nas zbyt daleko: Aryk nie miał w sobie żadnych cech "demonicznych", choć nie ulega wątpliwości, że był amoralny i cyniczny.
Przymiotniki "amoralny" i "cyniczny" są bardzo nadużywane, bardzo elastyczne i dlatego wymagają omówienia. Aryk był amoralny, bo jako ateista nie wierzył w żadne "absolutne" hamulce etyczne – prócz może podyktowanych estetyką – no i uważał, że z inteligencji, urodzenia i środowiska należy do elity, której nie obowiązują kanony moralności pisane dla pospólstwa. Był cyniczny, ale nie w sensie w jakim ciotki mego pokolenia rozumiały cynizm. (Jak wiemy, ciotki te nazywały cynikiem każdego, kto lubił posługiwać się czteroliterowymi wyrazami).
Był cyniczny o tyle, o ile się zgodzimy na definicję, że cynizm jest naiwnością mądrości. Miał naturę bardzo wrażliwą, a jednocześnie posiadał rzadko spotykane panowanie nad nerwami.
W kronikach Cempścia zapisano ciekawą historię tej arykowej zdolności opanowania nerwów. Zimą 1915–1916 w Petersburgu, w ciągu paru miesięcy symulował paraliż nóg w celu wyłudzenia od rodziców większej sumy pieniężnej. Symulacja udała się znakomicie, pomimo że był pod obserwacją kilku znanych lekarzy, którzy go niemal co dzień badali, kłując, szczypiąc i przypiekając "sparaliżowane" nogi. Ponieważ męstwo i odwaga nie są niczym innym jak tylko posuniętym do najwyższych granic opanowaniem nerwów, był więc niezwykle odważny. Odznaczał się odwagą wojenną i – co nie zawsze, jak wiemy, idzie w parze – odwagą cywilną.
Odwagę cywilną doprowadzał zresztą nieraz do stopnia arogancji, wprowadzając w rozpacz zacnych pogrobowców XIX wieku, którzy narzekali że "dla Aryka nie ma nic świętego".
Po rozbrojeniu korpusu Dowbora nie powrócił do Mińska. Znikł. Zjawił się dopiero w Warszawie pod koniec 1919 roku. Wtedy okazało się, że w ciągu półtora roku zdążył być za granicą. Był w Kijowie pod hetmanem Skoropadzkim i tam kontaktował się z ultrakonserwatywnymi Rosjanami. A później pojechał w jakiejś nikomu nieznanej misji do Anglii, gdzie spędził kilka miesięcy. O tym pobycie w Kijowie rozmawiał z przyjaciółmi bardzo ogólnikowo. Tajemnicę tego okresu swego życia zabrał ze sobą do grobu.
Po przyjeździe do niepodległej Polski wstąpił zaraz do wojska w zdobytym jeszcze przed rewolucją stopniu podporucznika. Z punktu zaczął wygłaszać wśród kolegów oficerów jakieś "niekonformistyczne", podobno nawet antypatriotyczne powiedzenia i żarty, i miał na tym tle kilka spraw honorowych, które z uwagi na toczącą się wojnę zawieszono według znanej już formuły: "aż do powrotu kraju do zupełnie normalnych warunków". Zginął wskutek odniesionych ran na kilka dni przed zawarciem rozejmu. W końcu zimy 1920–1921 Tadeusz przyjął ofiarowane mu stanowisko urzędnika w 8., a później 7. stopniu służbowym – w tworzącym się urzędzie wojewódzkim poleskim i przeniósł się do zrujnowanego, zbiedzonego, odrapanego Brześcia Litewskiego, którego nazwę z pomysłu jakiegoś ultrapatriotycznego półgłówka przefałszowano na "Brześć nad Bugiem".
W Brześciu przemieszkał cały rok. Rok ten nie był ani ciekawy, ani wesoły, zaważył jednak na przyszłej karierze Tadeusza, poznał tam bowiem dwóch naprawdę rozumnych i zdolnych administratorów polskich (a jak wiemy, Opatrzność nas na ogół pokarała "przywódcami"): pierwszego wojewodę poleskiego pana Walerego Romana i naczelnika wydziału pana Włodzimierza Dworakowskiego.
Z długich miesięcy ciężkiej i nudnej pracy w Brześciu Tadeuszowi pozo-stało w pamięci kilka oderwanych epizodów. A więc polowanie na kaczki wzdłuż szuwarów Muchawca. A więc strażnik sowiecki w kożuchu z długim karabinem po drugiej stronie granicznej Słuczy koło wsi o dźwięcznej a pradawnej nazwie Lenin. "Niech pan na niego nie patrzy – złościł się na Tadeusza wojewódzki komendant policji Władysław Władysławowicz Galle – ten drań gotów wystrzelić"... (Był to ten sam Galle, który ongi jako policmajster Wyspy Wasiljewskiej, tzw. Bazylówki, w Petersburgu zyskał szacunek studentów za taktowne "uśmierzanie" rozruchów studenckich; tenże Galle mówił Tadeuszowi w Brześciu, że tylko o rok wcześniej był jakimś dygnitarzem przy armii Wrangla na południu Rosji. "O jak przeklinaliśmy was Polaków za przedwczesne zawarcie rozejmu z bolszewikami" – powiadał). Zapamiętał też Tadeusz napisy na stacjach kolejowych "Brudne ręce to cholera", no i nie mógł zapomnieć oczekiwanej wprawdzie, nie mniej ponurej wiadomości o ratyfikacji zawartego w Rydze traktatu.
Są wśród nas tacy, co twierdzą, że wszelkie rozmyślania nad faktami, które już się dokonały, są marnowaniem czasu. Że są zajęciem nie tylko bezpłodnym, lecz i szkodliwym, bo zaciemniają trzeźwe spojrzenie w przyszłość i rozjątrzają rany, które muszą być zabliźnione i zapomniane. Tego rodzaju nieskomplikowana filozofia jest może słuszna, gdy chodzi o świat psychiczny jednostki – słuszna oczywiście tylko częściowo, jednostka bowiem nie może być wolna od wspomnień: wspomnienie w życiu psychicznym jednostki jest faktem realnym, podobnie jak oddech, trawienie, krążenie krwi są faktami realnymi w jej życiu fizycznym.
Ale w życiu społeczeństw i narodów filozofia oderwania się od przeszłości jest z gruntu błędna. Historia, zwana mistrzynią życia, chociaż jak dotąd nigdy nią nie była, jest tym dla narodu, czym jest wspomnienie dla jednostki. Nie ze zwycięstw, ale z porażek czerpiemy naukę na przyszłość. W życiu narodu, to znaczy w życiu wielu pokoleń – w przeciwieństwie może do życia jednostki – nie istnieją rzeczy, które by były nie do odrobienia. Toteż gdy w porywach "imperializmu sentymentalnego" wybiegamy z Tadeuszem Irteńskim myślą i wspomnieniem nie tylko nad Wilię, Niemen, Szczarę i Słucz, lecz i nad Ptycz, Dźwinę, Berezynę, Druć i Dniepr, rozmyślamy nad traktatem ryskim, jako nad jednym ze źródeł wszelkiego zła, które nas dotknęło i dotyka.
Po wojnie 1920 spotkała nas "szalona okazja". Spotkał nas cud, choć nie był to jakiś "cud nad Wisłą", lecz cud, że po upływie stuleci trzy sąsiednie potęgi zostały pobite lub osłabione. Na taką okazję państwa i narody czekają nieraz na próżno, przez długie i mroczne stulecia swych dziejów.
Nie wyzyskaliśmy tej okazji. Dobrowolnie zrzekliśmy się spuścizny jagiellońskiej. Dobrowolnie oddaliśmy wrogowi wschodniemu ćwierć miliona kilometrów kwadratowych ziemi i kilka milionów mieszkańców. Nie oskarżajmy jednostek, były one bowiem tylko marionetkami, choć im się zapewne zdawało, że tworzą historię. Kukiełki te poruszały się na scenie historycznej targane mocnymi, choć niewidzialnymi sznurkami nastrojów społeczeństwa. Nie oskarżajmy kukiełek, bo zawiniliśmy wszyscy.
Zgrzeszyliśmy – wszyscy razem i każdy z osobna – krótkowzrocznością, małodusznością, tchórzliwym milczeniem, brakiem wyobraźni politycznej. Nasi statyści ówcześni w Warszawie i w Rydze zgrzeszyli od nas o tyle więcej, że postawieni w niemiłą rolę kozłów ofiarnych stworzyli całą doktrynę ratowania czół zhańbionych w Rydze.
Apologetycy ryscy chełpili się racją stanu i "wstrzemięźliwością". Oddanie bez walki wielkiego terytorium z kilku milionami mieszkańców poczytane zostało za wielką mądrość polityczną. A wszak każde cofnięcie się jest porażką! To tylko w prozie artystycznej istnieje figura poetycka o lwie, który się cofa dla nabrania przestrzeni do skoku. Przede wszystkim w życiu żaden lew się nie cofa: po prostu skacze i dzierży zdobycz, chyba że mu ktoś mocniejszy odbierze tę zdobycz siłą. Po drugie nikt z nas nie zamierzał "skoczyć". A jednak obłudny i płaczliwy mit o naszej "wstrzemięźliwości" nie tylko pokutował w okresie dwudziestolecia, lecz ostał się – a nawet rozwinął – do naszych czasów. Ostał się bowiem z tragiczną poprawką, że z linii traktatu ryskiego cofamy się już na "linię Curzona".
Drugi argument apologetyków hańby ryskiej wygląda na pierwszy rzut oka solidniej. Argument ten głosi, że postąpiliśmy mądrze, oddając bolszewikom ziemie między Słuczą a Dnieprem, gdyż nasz młody organizm nie zdołałby "przetrawić" tego obszaru. Ten argument zapożyczony z dziedziny funkcjonowania przewodów pokarmowych i organów trawienia byłby słuszny, gdybyśmy mieli zamiar (a kto wie, ilu z nas go nie miało!) obszary te anektować i polonizować. Istotnie bowiem żarłoczne aneksje mogą stać się przyczyną śmierci państwa z przejedzenia.
Ale czy naród polski, sam przez sto kilkadziesiąt lat walcząc z niewolą, nie był tym narodem, który rzucił hasło "Z waszą i naszą"? Czy nie było innego sposobu współżycia z Białorusinami prócz inkorporacji i polonizacji?... I tak – w nawiasie – czy pomyśleliśmy o tych, których nie trzeba było polonizować, bo byli już od wieków spolonizowani, o tej dzielnej, twardej, pracowitej szlachcie zagrodowej i zaściankowej, o tym milionie Michniewiczów, Tumiłowiczów, Huszczów, Kandybów, Szpilewskich, Czarnyszewiczów i tylu, tylu innych, którzy w pierwszej kolejce poszli pod nóż lub na tułaczkę do tundr Karelii lub kopalń Uralu? Bez echa i rozgłosu, bez rozdzierania szat przez obłudną prasę, bez łezek współczucia ze strony różnych obrońców praw człowieka, bez opieki UNRR-y czy UNO powędrowały setki tysięcy tych pierwszych w dziejach współczesnego świata "displaced persons" na śmierć i poniewierkę. Opustoszały zagrody, zaścianki i "okolice" – zrównane z ziemią lub zmienione w kołchozy.
Nie oskarżajmy naszych ówczesnych dyplomatów ryskich. Zawiniliśmy wszyscy, bo wszyscy milczeliśmy. Głupsi spośród nas przyjęli traktat ryski
jak gołębicę trwałego pokoju. Mądrzejsi – jako dopust Boży, który jednak zsyłał czasową "pieredyszkę". Ale i mądrzejsi milczeli. Milczała prasa, milczał sejm. A gdy w dniu ratyfikacji traktatu padło w sejmie – nie z trybuny, lecz z galerii! – straszne słowo "Kain", zbyto je drwiną lub gorszym od drwiny milczeniem.