Na tegorocznym festiwalu torontońskim TIFF mieliśmy okazję zaobaczyć kilka polskich lub prawie polskich produkcji, w tym „Zaćmę” Bugajskiego, „Powidoki” Wajdy, a także film o powabnej Marii Skłodowskiej-Curie Marie Noëlle; kooprodukcję niemiecko-francusko-polską.
Było więc trochę o polskich losach.
Po polskowstrętnej „Idzie”, „Zaćma” Bugajskiego jest już drugim filmem o ubeczce Brystygierowej; potworze o miłej powierzchowności, ponoć kobiecie fascynującej i wewnętrznie skręconej. Ta żydowska sadystka - krwawa dręczycielka Polaków - skusiła (nie tylko ciałem) wielu kochanków. Był z nią blisko ponoć sam Bolesław Piasecki - przedwojenny onerowiec falangista, a powojenny szef PAXu, któremu - wszystko na to wskazuje - żydowscy ubecy zamordowali syna.
Jak mówiła moja koleżanka, „życie to nie jest bajka, tylko dom wariatów”. I to się sprawdza.
Krwawą Lunę gra u Bugajskiego jego własna żona, p. Maria Mamona, ukazując zewnętrznie wewnętrzną przemianę Brystygierowej, od zaciekłej komunistycznej walkirii z czasów przedwojennych - żony syjonisty Brystygiera, poprzez oddanego sprawie smakosza tortur, po spierającą się z nieistniejącym przecież Panem Bogiem coraz bardziej nawróconą i bogobojną dobrodziejkę zakładu dla ociemniałych w Laskach.
Pan Bóg różnie ludzi trąca. Sam Bugajski w wywiadzie radiowym powiedział, że jest to jedyny znany mu przypadek takiego przenicowania, tymczasem znam pewnego księdza, który podczas posługi w Zakopanem był akuszerem zrodzenia się wiary innej znanej komunistki, wiele świadectw mógłby też pewnie podać znajomy ksiądz pracujący w szpitalu MSW...
Wyrządzane zło bardzo często nie daje spokoju.
Ryszard Bugajski wiele rzeczy z opisu przemieniającej się krwawej Luny musiał domyślić i może przez to wyszła na ciekawszą postać niż była, choć przepotwarzanie się żydówki - ateistki w katoliczkę rzeczywiście jest nie lada wyczynem godnym intelektualnie wygimnastykowanych akrobatek. A więc - warto sobie na to popatrzeć.
Inna relacja z polskiego domu wariatów to „Powidoki”, w którym reżyser Andrzej Wajda opowiada o czasach powojennej maszynki do mięsa, kiedy to komunistyczny system mielił resztówkę polskiej inteligencji.
Nestor polskich filmowców robi to na przykładzie jednego z genialnych malarzy, Strzemińskiego, twórcy „unizmu”, odegranego na ekranie przez podstarzałego maczomena Bogusława Lindę.
Strzemiński w latach 48 - 49 stworzył cykl obrazów „solarystycznych”, w których „chwytał powidoki wywołane spojrzeniem na słońce” usiłuje bezskutecznie dopasować się do socrealizmu. Za wierność sobie i generalnie odmowę całkowitego sprostytuowania płaci frycowe.
Może jest to jakaś forma rozliczania się Wajdy z własnego konformizmu. Andrzej Wajda w tamtych czasach raczej do antysystemowców nie należał, grzejąc na sercu partyjną legitymację. Andrzej Horubała napisał kiedyś w „doRzeczy”, że z Andrzejem Wajdą, jest tak, iż jego filmy bywają o wiele mądrzejsze od niego. (...)
Warto więc to sprawdzić, popatrzeć sobie na Lindę i zastanowić się ile kosztuje kompromis, tym bardziej, że w naszych coraz bardziej politycznie poprawnych czasach wierność sobie ma cenę.
Misiek Kinoman