Na początku mi się to nie podobało, parę razy spróbowałem i nie przeskoczyłem, znaczy z tyczką nie przeskoczyłem.
– Trener Pana zachęcił?
– Nie, brat mnie troszeczkę gonił. Jak mnie raz zabrał, to widziałem fajne towarzystwo, starsi wszyscy, i tak zacząłem skakać. Tego samego roku, kilka tygodni później, skoczyłem tak samo, jak on mi pokazał, ale nie te 90 centymetrów, ale 1,50, 1,60 metra do piaskownicy. No i na pierwszych zawodach skoczyłem metr osiemdziesiąt. To były pierwsze zawody i wiadomo było, już jestem tyczkarzem. Oczywiście już mi się to podobało, choć w palanta od czasu do czasu też sobie grałem.
– Potem lata 70....
– Bardzo szybko to się stało.
– Tak rakietowo poszło?
– Po trzech latach już byłem w trójce najlepszych młodzików w Polsce, później byłem drugim juniorem, aż w wieku 19 lat pobiłem rekord Polski juniorów, skoczyłem minimum na olimpiadę do Monachium, tak że było tylko trzech: Buciarski, Ślusarski i ja. Ta kariera była bardzo szybka. 5,02 m, rekord Polski, jako pierwszy junior w historii pięć metrów przeskoczyłem. Na olimpiadę nie pojechałem, wiadomo, ten czas w Polsce nie był łatwy. Komuniści zawsze myśleli po swojemu.
– Ale sport promowali, bo wzbudzał uczucia patriotyczne.
– Oczywiście, że tak. Każdy z nas orzełka miał na klacie. Jak wystartowałem na pierwszym meczu Polska – Węgry, to radocha jak nie mogę, później jako junior Polska – NRD, Polska – RFN, tych startów międzypaństwowych w juniorach było bardzo dużo. Mogłem pojechać na olimpiadę, a dlaczego nie pojechałem – okazało się, że niby za młody.
– Polityka, działacze?
– Działacze oczywiście, za mnie pojechało dwóch działaczy. Następny rok, 73, pierwszy rok jako senior. I w pierwszym roku od razu poprawiłem rekord Polski mężczyzn i miałem drugi wynik na świecie. Od tego czasu się zaczęło. Później moje wyniki były z roku na rok lepsze, w 75 roku rekord Europy.
– Jak to było ze współzawodnictwem z Sowietami w lekkiej atletyce?
– Akurat w 70. latach byliśmy prawie że na równi ze Związkiem Sowieckim, mężczyzn enerdowskich to już biliśmy na łeb. Kobiety z NRD były zdecydowanie lepsze, ale to już wszyscy wiemy dlaczego.
– One teraz skarżą państwo.
– Tak. Z Amerykanami tobyśmy się objęli niedźwiedziem i skakalibyśmy kto lepszy po prostu, na takiej zasadzie. Ale z Rosjanami tam nie było szans, trzeba było wygrać. I myśmy dawali z siebie dużo więcej, faktycznie było więcej emocji, liczył się każdy punkt, każde zwycięstwo. Myśmy byli w tych czasach bardzo mocni. Startowałem w Wilnie na meczu Polska – Związek Radziecki.
– Pan pochodzi z tamtych okolic, z Wilna?
– Tak, odwiedziłem swoje rodzinne strony. Wystartowałem ze trzy czy cztery razy na tym trójmeczu, no to były emocje straszne, liczenie punktów, kto wygrał. Za juniora jeszcze, był też mecz Polska – Związek Radziecki – NRD, i myśmy im tam włomotali...
– Czy były jakieś anse ze strony działaczy?
– Nie. Oczywiście oni byli w 95 proc. komunistami, ale też te 5 proc. byli działaczami sportowymi, to gdzieś jest ta sportowa dusza. Oni też chcieli, żeby były wygrane dla nas, na takiej zasadzie, kto lepszy wygrywa. Mimo wszystko w sporcie nie było tak, że musimy przegrać, nikt tak nie mówił. Oczywiście oni mieli swój system, podobny tak jak w Związku Radzieckim, że nas trzymali za mordę. Nic nam nie wolno było, tylko powinniśmy to i to robić.
Z tym że, jako zawodnicy między sobą, byliśmy kumplami. Nie było tak, że ja z tym na przykład jakimś tam Kiszkunem czy Trofimienką, Ruskim, nie gadam, nie. Pierwsi kumple byliśmy, jakiś bankiet po meczu, każdy Ruski z jakąś butelką przyszedł, myśmy z zagrychą, i siedzieliśmy sobie. Te rozmowy są zupełnie inne, jeżeli jest jeden czy dwóch, bo oczywiście przychodzili działacze, zapadała cisza. A tak to oni nam opowiadali, jak u nich jest, no bo – mówili – u was to jest fajnie. Polska to był świat dla nich. Stosunki międzyludzkie między sportowcami były bardzo przyjemne, między działaczami no to wiadomo...
– Najsłynniejszy chyba gest w sporcie polskim, którym Pan przeszedł do historii, który ludzi podbudował w tym czasie, to była forma protestu?
– W tej chwili rozwija się tę historię. W tamtym czasie, można przypomnieć, były strajki w Polsce, nie było jedzenia, nie było nic w sklepach, to był ten okres, kiedy Polska już się przeciwstawiała komunizmowi. I czekaliśmy, wejdą, nie wejdą, wejdą Ruscy do Polski, nie wejdą. Taki był okres. Koła pociągów przyspawane, bo wszystko w jedną stronę szło. Wiedzieliśmy, że było mniej towarów, bo za dużo było wywożone do Związku Radzieckiego. Myśmy na przykład w ośrodku olimpijskim przez trzy miesiące tylko kurczaki na obiad jedli, nic nie było innego. Kurczak, ziemniaki i sałata, koniec.
Żeby jeszcze pół kurczaka dla takiego sportowca, przecież on musi jeść, a gdzie tam, jedna czwarta, a jak trafiłem na żeberko, to mięsa nic nie było. Myśmy nawet nie protestowali. Mieliśmy mimo wszystko jakieś jedzenie. Na śniadanie był śledzik solony, nie pasował, ale był. To nas też strasznie drażniło. Jesteśmy światowymi ludźmi, wiemy, że na świecie jest lepiej, bo byliśmy, a tu jest gorzej i tam gdzieś jest jeszcze gorzej.
Dlatego odczuwaliśmy nacisk i tę presję Rosji na Polskę i sytuację w kraju. Z takim odczuciem pojechaliśmy do Moskwy na olimpiadę. Tam dostaliśmy jeszcze obuchem w łeb, nie wolno tego, nie wolno tamtego, godzina dziesiąta do łóżka – w wiosce olimpijskiej. Ludzie!!!
Wioska olimpijska to jest dla olimpijczyków, niech się bawią dwadzieścia cztery godziny. Jak byłem w Montrealu, człowiek poznawał nowych ludzi, wymieniał wszystko, co miał, koszulki, spodenki, biustonosze, bo to był świat dla sportowców.
A w Moskwie mieszała dyktatura, mieliśmy druty kolczaste na płotach. Moskwiczanie byli bronieni jak przed zwierzętami, myśmy byli tymi zwierzętami. Tak to wyglądało.
Wchodziliśmy do wioski olimpijskiej, nic nam nie było wolno. Nie można się było w większych grupach zbierać, to było lato. Cholera wie dlaczego.
Przykład.
Mieliśmy blok – takie domy zostały wybudowane specjalnie, zresztą wszystkie meble były z Polski – trzy klatki, polska ekipa męska, klatka A, B i C. Mieszkałem w klatce A i chciałem pójść do Mariana Woronina, sprintera, który mieszkał w klatce B. Wychodzę, a stójkowy pyta, a gdzie ty? A ja mówię do Mariana Woronina. A na którym piętrze mieszka? Na trzecim. A ty gdzie mieszkasz? W tamtej klatce. No to nie wolno, ty mieszkasz tam i siuda. Mówię, że chcę z nim pogadać. No to niech on zejdzie i na dworze sobie pogadacie.
No ludzie!!! Tak było w wiosce olimpijskiej. Dyskoteka – była dyskoteka, jedzenie było do godziny 22 czy 23, tak samo jak cisza, a rozpoczynała się stołówka od 6 rano. Ale ktoś skończył zawody, chce się pobawić, bo nareszcie koniec. Wygrał, przegrał, wszystko jedno, albo ze smutku, albo z radości. A o 10.00 zamknęli dyskotekę. Ci ludzie, którzy tam byli, to ich wszystkich wypchnęli z dyskoteki, a jak nie chcieli wyjść, to korki wyłączali, w ciemnym nie posiedzisz. Dokładnie w ten sposób, na siłę.
Wzięliśmy duże radio na baterię, postawiliśmy na placu, to przyszli i je zabrali. Taka była atmosfera i to było codziennie. Nas szlag trafiał, bo byliśmy pilnowani cały czas. Po tylu oszustwach, które się zdarzały, też nie wiedzieliśmy, co będzie na olimpiadzie.
Jak stoję 40 metrów od poprzeczki, bo tyle mam rozbiegu, to z daleka nie wiem, jaka to jest wysokość. Może być 5,50, które trzeba skoczyć, a może być 5,60 postawione dla mnie, a dla Ruskiego 5,40. Bo tego nie widać. Można było zobaczyć skoki w telewizji, ale bez metrycznej podziałki. Normalne słupy i koniec. Ktoś nastawia wysokość na pulpicie, automatycznie, tak że nie wiadomo było, jaka to naprawdę wysokość. Może skoczyłem 6 metrów, żeby wygrać, nie wiem.
Skakałem i skakałem. Tego myśmy się bali i to nas denerwowało. Całe szczęście, że ja jestem psychicznie bardzo mocny. Wyszedłem na stadion, moje zdenerwowanie, które było przed, zeszło ze mnie całkowicie. Ta koncentracja była sama z siebie, może dlatego, że ze stresu koncentracja u niektórych zawodników jest większa. Jak zacząłem skakać, to skakałem jak w transie. Widziałem, gwiżdżą Ruscy, no to adrenalina była jeszcze wyższa.
Niepotrzebny był doping, gwiżdżą na mnie, to się wkurzyłem i zacząłem skakać co wysokość to wszystko w pierwszej próbie, od 35, 50, 60, 65, 70, 75. Wszystkie rekordy już pobiłem z pięć razy, rekord olimpijski pobiłem, rekord Polski, rekord Europy, rekord świata na końcu. Doszło do tego, bo gwizdali.
I do tego doszliśmy, że pokazałem. Pokazałem dlatego, że... Może jak to by było we Francji albo w Kanadzie, tobym w życiu nie pokazał, bo komu i za co. A tam? Od pierwszego dnia chciało się im pokazać. Ale nie pokazałbym też, gdybym przegrał. W momencie, kiedy skoczyłem wysokość 5,70 i już jako jedyny, pierwszy – a po 5,65 już miałem złoty medal, chyba że trzech następnych skoczyłoby wyżej – postawiłem 5,70 i skoczyłem znowu w pierwszej próbie, to teraz sobie mogą skakać. No i w tym momencie to pokazałem pierwszy raz, i na 5,75, gdzie znowu w pierwszej próbie przeskoczyłem, pokazałem drugi raz.
– Ile razy Pan pokazał?
– Dwa razy, 70 i 75. A teraz możecie mnie naprawdę już... bo już nie było szans i zdobyłem medal i ustanowiłem rekord świata. Rekord świata należał do Francuza, przed olimpiadą. On był na olimpiadzie i zajął czwarte miejsce. Ja ustawiłem poprzeczkę o centymetr wyżej. Staję na rozbieg, biegnę, i Ruscy gwiżdżą. Przecież to nie do Rosjanina należał ten rekord świata!
– Przeciwko Panu gwizdali.
– Przeciwko Polakom. Dokładnie przeciwko nam. Dla nich było wszystko jedno, bo i tak Ruski zajął drugie miejsce. Powinien się cieszyć, on się martwił, bo myślał, że sędziowie mu pomogą, a tu nie wyszło. Nie wiedzieli, że ja akurat będę miał turboładunek, że ciągnęło mnie w górę. I rekord świata skoczyłem na końcu. I tak to się stało.
– I co, olimpijczyk, fantastyczne osiągnięcie, rekordy, był Pan gwiazdą...
– Wiadomo, zrobiłem, pokazałem. Dobra. Dwie rzeczy, skoczyłem rekord świata, wygrałem złoto i ten gest pokazałem. Dla mnie to było normalne, zrobiłem to co trzeba. Byłem zadowolony. Na drugi dzień przychodzi Marian Remke, szef naszej ekipy, i mówi: mamy problem. Jaki problem? On mówi, wiesz jaki, przecież pokazałeś tego wała. Ja mówię, to za wała mamy problem? On, że tak, ambasador w Warszawie Aristow złożył notkę polityczną do Gierka, automatycznie doszła, Gierek przesyła to do Mariana Remke i pyta się, co teraz zrobimy, bo oni chcą, żeby zdyskwalifikować Kozakiewicza dożywotnio i odebrać medal za obrazę narodu radzieckiego. Pyta, ale teraz co? Musimy dać odpowiedź. Wtedy nawet Gierek musiał się w jakiś sposób tłumaczyć.
– Aristowowi?
– Tak, Aristowowi. Kombinowaliśmy, że ręka mnie zabolała. Nie – mówię – nic z ręką – ja zawsze tak robię, jak pobijam rekord świata albo przeskakuję rekordową wysokość, to pokazuję to do poprzeczki, nie do Ruskich; ja to do poprzeczki pokazałem. No i to poszło w świat. Oczywiście kto wiedział, ten wiedział.
W Polsce rok w rok potem cały czas mi kłody rzucali pod nogi. Nie dostałem na przykład nawet nagrody za olimpiadę, to było 3 tys. rubli – 150 dolarów wtedy – dla mnie zabrakło. Takie były numery.
– Czy to był powód, dla którego Pan się zdecydował na emigrację?
– Skoryguję to. Wiadomo, mogłem zostać wiele razy, będąc nawet tutaj w Kanadzie; byłem w Winnipegu już, rodzina chciała mnie wydać za córkę, Miss Polonia w Winnipegu, śliczna kobieta. Mieszkaliśmy u nich w domu, startowałem, to był 77 rok, mogłem już tam zostać. Później w Toronto, gdzie pobiłem rekord świata na Maple Leaf Garden, w hali, rodzina Rębalskich znowu wydawała mnie za córę, tak że mogłem parę razy tu zostać. Tak samo Szwajcaria czy gdzieś tam w Europie. Ale wracałem do kraju, nawet jak nie byłem żonaty, tylko wolny – nawet nie myślałem o tym. Nigdy nie myślałem. Przecież w 84 roku państwa wschodnie, czyli Rosja, Polska i wszystkie komunistyczne kraje, zbojkotowały olimpiadę w Los Angeles. To mogłem pod flagą olimpijską wystartować. To by był ten fajny moment, wyjazdu i powiedzieć w Los Angeles: przepraszam, jak wrócę, to mnie zamkną.
Na pewno by mnie zamknęli. Tylko że wtedy myślałem, co się będę aż tak bardzo wychylał. Wtedy musiałbym wyjechać czy zostać, bo faktycznie już nie miałbym lekko w kraju. I też się nie zdecydowałem. Dlaczego zostałem w Niemczech? To nie było tak, że zostałem, ja wyjechałem, proszę przeczytać książkę, tam jest o tym dużo więcej.
W zeszłym roku skończyłem sześćdziesiątkę i w tej chwili jestem otwarty, mogę sobie wywalić wszystko. Mówię, żono, nie krzycz na mnie, jeśli coś będzie w tej książce pikantnego. Oczywiście są i wesołe, i pikantne, ale też są bardzo przykre sytuacje, tak jak ta z wyjazdem.
W Polsce w 85 roku jak zawsze miałem plan startowy na rok, trenowałem, przygotowywałem się do sezonu. To było podpieczętowane przez Polski Związek Lekkiej Atletyki. Przyszedł czerwiec, mam starty. Wyjeżdżam na służbowy paszport, który jest w Polskim Związku Lekkiej Atletyki, z wizami, które oni mi załatwili, żebym wystartował na pięciu startach w Europie, jako przygotowawcze, żeby się sprawdzić przed późniejszymi ważnymi zawodami.
Wyjeżdżam do Niemiec na pierwszy start i po tym pierwszym starcie mówią, że mam wracać do kraju, bo coś jest. A inni jadą dalej. Pytam się, o co im chodzi. Dopóki się nie dowiem, to wystartuję na tym następnym, bo jest już za parę dni. Pojechałem dalej do Zurychu, w Zurychu wystartowałem. I cisza, na razie nic. No i pojechałem do Brukseli, gdzie miałem startować, a szef mityngu mówi: nie mogę pana przyjąć. O co chodzi? Jest pan zdyskwalifikowany. Mówię dlaczego? On nie wie. Dzwonię z hotelu do brata, brat mówi: słuchaj, zdyskwalifikowali cię, za to że wystartowałeś na zawodach bez pozwolenia Polskiego Związku Lekkiej Atletyki.
A skąd ja mam paszport? – pytam. Przecież to jest paszport, który od nich dostałem, z wizami, ze wszystkim, plany są podpisane. Zostałem totalnie wpuszczony w maliny. Teraz wrócę – myślę sobie – już jestem zdyskwalifikowany, to sezon pójdzie na nic.
Brat mówi, słuchaj, zabrali ci wszystko, co masz w Gdyni, wyrzucili ojca z mojego mieszkania. Do mieszkania wprowadzili ośmioosobową rodzinę, chodzili w moich ubraniach, z mojej lodówki wcinali. Stoję w Niemczech i myślę, co mam zrobić.
Ludzie, no pomyślcie, co ja mogłem zrobić? Wrócić i się kajać, bo oni mi każą? Mnie? Oni mnie? Miałem czyste sumienie, bo nic nie zrobiłem. Gdybym coś zrobił, faktycznie uciekł, a tu piszą w Polsce, że azyl wziąłem, że zdrajca, że uciekłem, a ja z tyczkami na zawody jeżdżę...
Te tyczki bym zostawił, gdybym uciekał, na cholerę mi one potrzebne. W tej sytuacji myślę sobie – przeczekam. Moja żona dojechała po moim pierwszym telefonie do brata, w samochód na prom i wyjechała do Niemiec do mnie. Nie wiedziałem, ile tam będę siedział. Zaczęliśmy czekać.
Przyszedł akurat przypadkowo taki trener z Hanoweru, mówi chodź, u nas w klubie będziesz startował. On się zapytał, klub się zgadza. Kurczę, myślę, spadłeś mi z nieba, bo oficjalnie zostałem zdyskwalifikowany przez Polskę. A teraz, jak mnie przyjmuje niemiecki klub, to znowu mam możliwość startowania na całym świecie, tak jak teraz Lewandowski startuje czy Błaszczykowski w piłce. Wtedy też tak można było. A w Niemczech było jeszcze łatwiej, bo ten kto jest prześladowany, dostaje takie możliwości. No i tak było, bo się gazety rozpisywały, że mnie Polska zmaltretowała w ten sposób.
Zacząłem znowu startować na zawodach, na polskim paszporcie. Przyjechałem tutaj do Kanady, wizę dostałem "z gazety" – w Hamburgu dostałem wizę do Kanady i do USA, pokazując gazetę, że to ja jestem. Oni mówią, gdzie pan mieszka? No nie wiem, teraz jestem w Niemczech. A po co pan chce do Ameryki? Bo jestem zaproszony, jestem tyczkarzem, oni chcą mnie zobaczyć. A co robię? A to, tamto. Gdzieś zadzwonili i faktycznie, byłem zameldowany, paszport polski mam z wizą. Przeczytali tę gazetę, a to pan, to fajnie, pan to mistrz olimpijski, brawo, oooo.... i pieczątkę. I na takiej zasadzie dostałem wizę i startowałem.
Też mógłbym tu zostać i nie zostałem. Wróciłem, bo myślałem, że się to wszystko zmieni w Europie. Ale się nie zmieniło. Po roku moja żona mówi: dziadkowie urodzili się w Niemczech. To my do akt w Berlinie – wszystko mają w podziemiach – wyciągnęli, zobaczyli. Faktycznie, urodzili się gdzieś pod Dortmundem dziadek i babcia. Moja żona od razu dostała obywatelstwo niemieckie, a ja – mąż swojej żony – po więcej niż pięciu latach dostałem automatycznie. Oczywiście w tej chwili mam polskie obywatelstwo, tak samo jak niemieckie. Od momentu, jak dostałem niemiecki paszport, skończyły się wszystkie problemy.
– Czuje się Pan emigrantem?
– Nie, ja się czuję banitą. Mnie nie wpuścili do kraju, nie wpuścili na takiej zasadzie, że jakbym jak idiota sam wrócił, toby mnie posadzili do więzienia, bo byłem zdrajcą, ten najbardziej znany sportowiec. Właśnie dlatego nie wróciłem, bo bałem się, że skończy się moja kariera sportowa, a tak jeszcze przeciągnąłem ją pięć lat dłużej. Jakkolwiek by patrzeć, to był mój zawód. Zdecydowałem się i chyba zrobiłem dobrze.
– Jest Pan zadowolony?
– Jestem z tego zadowolony. Ciężko było na początku, chociaż z drugiej strony, byłem cały czas zdrowy i dobry w sporcie.
– Na koniec chciałem Pana zapytać o rzecz może osobistą, jak to się robi, że przy takim burzliwym życiu rodzina się nie rozpada, że jesteście Państwo razem?
– Może właśnie dlatego. Całe moje życie było takie. W 77 poznałem moją żonę i dwa dni po poznaniu wyjechałem znowu, no i ona czekała, że może wrócę, bo fajny facet. Wróciłem, znowu byliśmy parę dni razem, znowu gdzieś wyjechałem. Znowu się nie nacieszyła człowiekiem. I to tak całe życie moje. Oczywiście w okresie późniejszym troszeczkę dłużej razem byliśmy. W tym samym roku 77, w listopadzie, pobraliśmy się. Może pasujemy do siebie, może musi tak być. Ona, nie mówię, że cierpiała, ale bardzo często zostawała sama, później z dziećmi, całe szczęście, że jej rodzina, dziadkowie troszeczkę pomagali. Ja wracałem do domu z olbrzymią chęcią, bo te wyjazdy to był mój zawód, a tęsknota była za rodziną; moje dzieci się rodzą, moją córę zobaczyłem pierwszy raz po dwóch tygodniach po urodzeniu, bo akurat startowałem. Przez to człowiek cały czas chce się nacieszyć tą rodziną, jeszcze więcej i jeszcze więcej. W tej chwili na przykład dzwonimy do siebie, piszemy, tęsknię za tobą, ja też, wiadomo. Tak do tej pory zostało i bardzo się cieszę z tego powodu.
– Dziękuję bardzo za rozmowę.