Coś często bolą mnie uszy. I przyczyną bynajmniej nie jest choroba wirusowa czy zapalenie bakteryjne, ale nadwrażliwość na słowa niecenzuralne. Soczyste wiązanki lecą nie tylko z ust ogolonych na łyso młodzieńców, lecz także niby eleganckich niewiast.
Niedługo po przylocie mój mąż mówi, że ludzie w Polsce to są ładni, tylko szkoda, że tak wielu chodzi ze skwaszonymi minami. I szkoda, że tak wielu przeklina, dodaję.
***
Potrzebuję tłumaczenia przysięgłego z angielskiego na polski. Niby prosty dokument, zaświadczenie o zatrudnieniu mojego męża. Pani sekretarka w biurze tłumaczeń prosi o mój numer telefonu, tak na wszelki wypadek, jakby pani tłumaczka miała jakieś wątpliwości. Ledwo dojeżdżam do domu, a telefon już dzwoni (dobrze, że zdążyłam przyjechać, bo komórkowego jeszcze nie mam, więc podałam stacjonarny). Pytanie o „postdoctoral fellow”. Pomagam pani tłumaczce przysięgłej i z niecierpliwością oczekuję na odbiór gotowego dokumentu.
I w tym miejscu chyba powinnam przeprosić wszystkich czytelników „Gońca” za to, że od lat używam przymiotnika, który nie istnieje – czyli słowa „torontoński”. Pani specjalistka przetłumaczyła nazwę uniwersytetu, który zatrudniał mojego męża, jako „Uniwersytet w Toronto”. Moim zdaniem, to nazwa tak samo szczegółowa jak „sklep spożywczy w Ciechanowie” albo „salon fryzjerski w Ustrzykach Dolnych”, ale pani tłumaczka mówi, że tworzenie przymiotników od zagranicznych nazw miast w tłumaczeniu przysięgłym jest niepoprawne. Ja na to, czy rozumując w taki sposób, niepoprawne są przymiotniki londyński albo berliński. Pani tłumaczka odpowiada twierdząco. Że też nie spytałam o Konwencję Chicagowską...
***
Polska jest zielona. Lubię moje stare podwarszawskie ulice, którymi idzie się pod baldachimem drzew. Tylko trawa taka sucha – jak w sierpniu w Calgary, mówię do męża. Na szczęście po kilku dniach deszczu zaczyna się zielenić. I wychodzą ślimaki. Mogę pokazać moim dzieciom, gdzie chodziłam „na ślimaki”, jak byłam mała. Tylko potem mama nie pozwalała mi ich wnosić do domu, musiały zostawać na podwórku w słoiku przykrytym gazą. Mojego najlepszego winniczkowego miejsca już nie ma. Wycięli krzaki i postawili jakąś klinikę urody.
***
Co drugi poniedziałek miejski zakład oczyszczania odbiera śmieci sortowane. To dla mnie nowość w Pruszkowie, dwa lata temu moja mama chyba wyrzucała wszystko do jednego śmietnika. A teraz w garażu leżą kolorowe worki – papier osobno, plastik osobno, szkło osobno, ogrodowe osobno... Dzięki temu zauważalnie mniej odpadów trafia do tradycyjnego śmietnika. Śmieci ogólne nazywają się „zmieszane”. Jakie trafne słowo.
***
Zakupy warzywne robimy na targu. Mąż mnie poprawia, że to nie targ, tylko bazarek. Na targu powinny być żywe zwierzęta, tłumaczy mi. Są, mówię, tylko trzeba trochę poczekać – w grudniu przed świętami będą (karpie w wannach).
Na początku na targ jeżdżę z mamą, która pokazuje mi, co gdzie się kupuje. Bo warzyw to nie można u byle kogo – trzeba u prawdziwych rolników, bo trafiają się też handlarze, którzy tylko udają, że sprzedają swoje. Po kilku wypadach na targ już wiem, gdzie kupować sałatę, a gdzie ziemniaki. Kiełbasę tylko w budzie numer 6. Panią od ziemniaków zagaduję, że moja mama tylko u niej kupuje. Zadowolona pani stwierdza, że „dla takiego klienta to aż miło ręce brudzić!”.
Jest sezon na bób. Nadrabiam więc zaległości z Kanady. Płacę za zakupy, a sprzedawczyni pyta: Czy wzięła pani bóbr? Kawałek dalej inny sprzedawca woła do kolegi: Nie mam już bobru!
***
W sklepie Lidl sprzedawca to Ukrainiec. W domu prawie naprzeciwko mnie mieszkają Ukrainki. Na wspomnianym targu sukienkami handluje Ukrainka. No i samochód sprzedałam Ukraińcowi.
Teść pożyczył nam swoje stare volvo. W międzyczasie kupił nowe auto i mówi, że jak nam volvo niepotrzebne, to żeby je sprzedać. Więc biorę niebieską i pomarańczową kartkę, piszę, że auto jest do sprzedania, podaję numer telefonu do teścia i przyklejam to na tylne szyby. Mąż mi mówi, żeby od razu napisać cenę, bo ludzie nie będą chcieli dzwonić tak w ciemno. Więc doklejam kartki z ceną. Jedziemy do Pruszkowa po zakupy, trafia nam się dobre miejsce parkingowe, na rogu, takie eksponowane. Gdy wracamy z torbami, facet już okrąża volvo, a przy uchu ma telefon, dzwoni do teścia. Rusłan ze Lwowa, dwa lata starszy ode mnie. Chciał wziąć z fotelikami dla dzieci, bo też ma dwójkę, ale foteliki jeszcze będą mi potrzebne. Odebrał auto następnego dnia.
***
Popularny temat – RODO, czyli nowe prawo o ochronie danych osobowych. Póki co widzę, że oznacza podpisywanie większej liczby papierów przy załatwianiu czegokolwiek. Przykład – ubezpieczenie samochodu. Idę do biura ubezpieczeń, w którym panie sprzedają polisy różnych firm. Proszę o wycenę. I pierwsza kartka, którą pani mi podsuwa, jeszcze zanim zacznie pytać, gdzie auto będzie rejestrowane czy od ilu lat mam prawo jazdy, dotyczy właśnie ochrony danych osobowych i wyrażenia zgody na to, że ona będzie administrować moimi danymi. W innej ubezpieczalni, gdy dochodzę do etapu podawania swoich danych, pan proponuje, że mogę mu dać dowód osobisty, to on sobie wszystko spisze, żebym nie musiała mówić głośno, bo niektórzy tak nie lubią.
W niedzielę po Mszy św. rozmawiam ze znajomym, który przez lata robił zdjęcia w mojej parafii. Pytam, czy dalej robi. A on, że teraz już mniej i jeśli już, to grupowe, żeby mu się nikt nie przyczepił do używania wizerunku, bo to trzeba uważać, ostrzega.
***
Spodobało mi się jeżdżenie do Warszawy. Nie wiem, czy jest mniej korków, ale z radością korzystam z nowych dróg. Ich nazw jeszcze nie ogarniam, A albo S z różnymi numerami. Po zachodniej stronie stolicy pobudowali pełno węzłów, ślimaków i wiaduktów, więc na nowo uczę się geografii mojego terenu.
I znowu doskonalę umiejętność parkowania. Parkowanie w Kanadzie w porównaniu ze stylem europejskim to bułka z masłem. Polskie miejsca parkingowe są węższe, a ja wciskam się w nie niedużym minivanem. Na razie bez strat.
***
Uczę się myśleć strategicznie, jeśli chodzi o zakupy w weekend. Kiedyś były „soboty pracujące”, a teraz są „niedziele handlowe”. Jeśli dobrze pamiętam, to pierwsza i ostatnia w miesiącu, ale jeszcze się nie przyzwyczaiłam. Przed niedzielami niehandlowymi w radiu słychać reklamy nawołujące do wcześniejszego robienia zakupów. Jeśli chodzi o reklamy, zwracam uwagę na jeszcze jeden temat – chyba większość dotyczy leków. I są to reklamy adresowane do kobiet, w których mówią kobiety. Nawet jeśli lek jest dla mężczyzn albo dla dzieci. No tak, kobietę zmanipulować najłatwiej. Reklamowane są nie tylko leki, lecz także „wyroby medyczne” i „suplementy diety” – producentom pewnie nie chciało się robić badań klinicznych.
***
Zakupy w piekarni. Biorę dwa rodzaje chleba, jakieś bułki i dwa rodzaje ciasta. Pani mówi mi cenę. 109? – upewniam się i już sięgam do portfela, żeby zapłacić, a pani ze śmiechem i zdziwiona, że nie – 49. Mąż wyjaśnia, że tydzień wcześniej przylecieliśmy z Kanady, więc żona taka nieświadoma. Pani przy kasie mówi, że ona jeździła do Azji. A druga, która kroiła mi chleb, że była dwa lata we Włoszech i też się musiała potem przyzwyczaić, ale w Polsce jest dobrze.
Od tamtej pory panie zaczęły nas rozpoznawać.
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak